piątek, 22 marca 2019

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE ( opowiadanie - cz. 1. )


   Fot. Władysław Zakrzewski


MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE...

Wspomnienie tego samego zdarzenia przez dwie różne osoby zawsze wygląda inaczej. Ale ja chciałam o mnie...

   Żyłam w trzech różnych światach - Buni (to jest babci Broni, matki mego taty Jacka), obojga rodziców i w moim własnym. Ale ciągle byłam tą samą osobą Oliwią Mazur. Babcia Bunia zaś to było najlepsze, co mnie spotkało w życiu. Ponadto była ostoją, głównym filarem, opiekunką i Mądrością nad Mądrościami - jak ją czasem nazywaliśmy (MnadM). Była nam bezgranicznie oddana i umiała zaskarbić sobie nie tylko naszą miłość, ale i specyficzne uwielbienie. Gdyby mnie ktoś zapytał, kogo kocham najbardziej - tak teraz jak i kiedyś - Bunia była na pierwszym miejscu. Oczywiście głośno powiedziałabym, że rodzice i rodzeństwo, ale to by było takie moje małe kłamstwo. Bunia zawsze była pierwsza. A o pół stopy za nią rodzice i rodzeństwo.
   Miałam dwie siostry - Różę i Jagodę. Miałam też ciocię Agatę - siostrę mego tatuńcia (hm... Jacek i Agatka... Agatka była starsza od ojca).
   Moje siostry uparły się, że muszą zdobyć bogatych mężów. Może dziwne, ale ja o tym wcale nie myślałam. Mąż był bardzo odległym pojęciem. A moje siostrzyczki faktycznie znalazły bogatych mężów, najpierw młodsza Jagódka, nieco później Róża. Domy full-wypas, samochody, stanowiska i na dodatek prawdziwa kwitnąca miłość... Tylko pozazdrościć. Dzięki koneksjom Jagódki i ja dobrze wystartowałam po studiach. Obie pracowałyśmy w potężnych korporacjach... Natomiast Różyczka poszła swoją drogą - w świat mody. Pracowała w kilku różnych pracowniach i czasopismach, aż wreszcie rzuciła to wszystko, dzięki mężowi kupiła salon odzieżowy, ale już nie dobierała towaru, tylko na zapleczu sama szyła. Uszyła trzydzieści sukien ślubnych, dwadzieścia kompletów dla mam panien młodych i około czterdziestu sukieneczek dla dziewczynek w wieku od trzech do dziesięciu lat - z resztek, ze skrawków. I z tym wystartowała. Bajecznie! Po dwóch latach był to już najlepszy salon w wojewódzkim mieście - to nie w kij dmuchał! Teraz na życzenie sprowadzała nawet suknie z Francji i z Włoch, od znanych projektantów i za zawrotne pieniądze! A mnie obiecała suknię za darmo.
   Można było powiedzieć, że mimo różnych przeciwności losu, byłyśmy dobrze ustawione. Początkowo, po śmierci rodziców, mieszkałyśmy z Bunią w ich mieszkaniu, to znaczy w naszym mieszkaniu po rodzicach, a babci lokum było wynajmowane. Później moje siostry kolejno wyfrunęły z domu i Bunia też wróciła na swoje, a ja... Musiałam się wreszcie ogarnąć. Miałam dwadzieścia siedem lat i chwilowo byłam bez żadnego absztyfikanta. Gdzieś tam w środku zegar biologiczny przypominał, że już czas... W pewnym sensie należałam do osób bywałych w świecie - rauty, benefisy, przyjęcia, nawet bale, nie mówiąc o premierach kinowych i wyjściach do teatru. Ale to nie było to! Zazwyczaj towarzyszył mi jakiś kolega z pracy, który też był singlem )na przykład Artur po dwóch rozwodach, albo Czesiek porzucony przez żonę, która jednak nie chciała dać mu rozwodu), a bywało, że szłam z koleżanką, a dwa razy poszłam nawet sama, bo akurat moja obecność była obowiązkowa. Babcia się trochę burzyła... Ciągle nie byłam zakochana. Facetów do seksu było na pęczki, ale brak było takich do wspólnego, długiego życia. Moje siostry zapewne wyczerpały limit szczęścia przypadający na naszą rodzinę - jak czasem żartowaliśmy przy licznych rodzinnych spotkaniach. Miałyśmy to we krwi, by wpadać jak najczęściej do Buni. Wpadały także dzieci cioci Agatki - trzy córki: Marta, Justyna i Elżbieta oraz syn Marcin. Marcin wpadał najkrócej, albowiem zakochał się w Węgierce i po ślubie zamieszkał w Budapeszcie. Mimo wszystko byliśmy bardzo zżytą rodziną. I tylko ja jedna w dramatyczny sposób byłam solo - tak twierdziła Bunia.
   Ciągle jeździłam starą renówką, którą miałam w spadku po tacie. Miała dobry silnik i przerdzewiałe blachy, a mój mechanik mówił, że czas jej świetności minął dziesięć lat temu. Jakoś było mi dziwnie szkoda wydawać kasę na nowe auto. Renówka w tym miejscu jest bardzo ważna, gdyż dzięki niej poznałam mechanika imieniem Kajetan, ale mówiło się na niego zwyczajnie Kajtek, bo za Kajetana był gotów powyrywać nogi z wiadomego miejsca. Kajtek miał wygląd typowego mięśniaka i rzeczywiście spędzał na siłowni dość dużo czasu. Wymienił w mojej renówce chyba wszystkie blachy a następnie sprzedał ją za całkiem przyzwoite pieniądze. Mąż Róży znalazł dla mnie inne autko, używane, siedmioletnie, a Kajtek je przetestował i radził kupić. Kupiłam, bo dwa tygodnie bez własnego samochodu to już zdecydowanie za długo. Zaprosiłam Kajtka na kolację. Do restauracji. Dziewczyny - nigdy tego nie róbcie! To faceci mają nas zapraszać! Kajtek się spłonił jak dziewica i powiedział, że chwilowo nie może, bo ma chorą żonę, wiec musi jak najszybciej do domu, gdzie czekają dzieci. Trójka. Poczułam się tak, jakbym dostała w twarz... Nie nosił obrączki, co w końcu u mechanika samochodowego nie jest czymś nadzwyczajnym...
   Był to pierwszy facet, który wzbudził moje zainteresowanie...
   W krótkim czasie po tym JA wzbudziłam zainteresowanie mego dyrektora od spraw ekonomicznych. Wiedziałam, że nie wolno mi zasygnalizować nawet cienia aprobaty. Już coś takiego się działo między pracownikami jakiś rok temu. Nasza szefowa wezwała tę parę do siebie i kazała jednemu z nich natychmiast zwolnić się z pracy. Sami mieli ustalić, które z nich. Do zwolnienia nie doszło, bo się rozstali, ale czy to nie było bolesne?
   Kiedyś i ja się rozstałam. Dawno temu, w maturalnej klasie. Zaczęliśmy chodzić ze sobą w wakacje przed maturą. Byliśmy z równorzędnych klas tej samej szkoły. Dobrze nam było razem. Piotr był jakby moim opiekunem, kiedy byłam zdołowana po śmierci ojca. Z tego zrodziła się garść uczuć i przyjaźń. Ale on oblał maturę, a ja poszłam na studia. Nie mieliśmy dla siebie czasu. Potem Piotra wzięli do wojska i wszelki kontakt z nim się urwał. Widocznie nie kochał dość mocno - tak to sobie tłumaczyłam. Nie miałam partnera na bal maturalny. Jacek się poświęcił i przyjechał z Budapesztu... Mogłam iść z kolegą z klasy, ale się uparłam, że nie... A Jacek żartował, że mi Węgra przywiezie. Nie - mówiłam - bo to są kurduple. Facet to musi być facet, kawał chłopa, a nie jakiś okruszek na wymarciu. Dziwne, ale nie spotkaliśmy się z Piotrem nawet przypadkiem. A przecież mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy...
   Babcia kładła nam do głowy, że za chłopakami nie wolno latać. Wzięłam to sobie bardzo do serca. Zapewne ktoś ze znajomych wiedział coś o Piotrze, ale ja nigdy nie zapytałam. Nawet Marka, który się z Piotrem przyjaźnił. Nie to, że spotykałam Marka codziennie, ale przynajmniej raz w roku, to na pewno! Kiedyś tylko Marek zapytał, ile mam już dzieci. Odpowiedziałam, że nadal jestem singielką i nie wiadomo, czy w ogóle się dorobię dzieci. I tyle. Założyłam, że przekazał to Piotrowi, o ile nadal się kumplowali.
Ach, dyrektor ekonomiczny... Lubiłam go, myślę, że byłby z niego dobry kumpel albo facet do łóżka. Czy stały partner? Wątpię. Według Buni był zbyt przystojny. Bunia mówiła, że większość przystojniaków jest rozpuszczona przez kobiety, że są szybcy do zdrady i na dodatek wszystko im uchodzi płazem. Może i tak. Ale między mną a dyrektorem nie było chemii. No i na dodatek praca. Nie, to nie dla mnie. Ale pobył w naszym towarzystwie niespełna rok i odszedł do innej firmy. A ja zostałam wtedy dość wysoko awansowana, po długim czasie dowiedziałam się, że to dzięki niemu... Kiedy przypadkiem wpadliśmy na siebie w jakiejś galerii - ja jeszcze o tym nie wiedziałam. Dałam się zaprosić na kawę z ciastkiem, na spacer, na następną kawę z ciastkiem. I wreszcie wróciłam do domu. Sama. Bez dyrektora!
C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 22.03.2019 r.

2 komentarze:

  1. Jestem zachwycona Elu. Serdeczności przesyłam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że mogę znów czytać Twoją piękna prozę

    OdpowiedzUsuń