piątek, 3 czerwca 2011

Roz. 13.NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Aleksander, korzystając z dobrego zdrowia, kończył jesienne prace w polu. Urszula w tym roku zdopingowała go do posadzenia bardzo dużej ilości kapusty i teraz martwił się także jej zbytem.
- Trzeba w miasteczku popytać, albo jeszcze lepiej dzień dnia na rynku stanąć i z wozu sprzedawać - poradziła Leonia.
   Bez Leoni pani Józefina już teraz zupełnie nie mogła się obejść, ale Aleksander zabierał ją z domu, jeśli tylko na widoku pojawiła się pani Kruszyńska lub babcia Helena. Leonia wprost pięknie orała! Nikt nie trzymał tak równej skiby jak Leonia. Bruzdy były idealnie proste.
   Może to i dobry pomysł z tą kapustą...W każdym razie trzeba spróbować.
- A będziesz sprzedawać?
- Panie Aleksandrze, a po co ja? Mój chłop się nudzi, miałby co do roboty!
   Uszykowali na któryś dzień wóz kapusty, aż taki kopiasty, trzy kosze marchwi powiązanej w spore pęczki i kosz pietruszki w mniejszych pęczkach. Aleksander wstydził się z tym jechać do miasteczka - "gruby " gospodarz,a w handel się bawi... Leonia umyśliła jak to wszystko na sztuki sprzedawać, żeby kłopotu z wagą nie było. Zdał się na nią. I była z powrotem już koło południa! Przywiozła ze sobą kilka główek, które pękły oraz ostatni pęczek pietruszki. Opowiadała radośnie jak im dobrze szło - im, bo kazała mężowi czekać na siebie przy drodze, on liczył pieniądze, a ona wydawała towar.
- I dobrze, że my razem byli, bo ludzie prosto nas aż obstąpili, każdy chciał... A żydki to takie złe latały, że im handel psujemy! O, to teraz pieniądze proszę porachować - wysypała zawartość starej czapeczki dziecięcej na stół.

   Aleksander, choć zadowolony z utargu, to nieswojo się czuł w roli handlowca. Przecież jego konie w miasteczku znali, wiedzieli, że to jego kapusta...
- Zaraz pomroka będzie, trzeba jechać po następną kapustę. Obiecałam, że jutro też będę. Pani Żarska to zażyczyła sobie pięćdziesiąt sztuk na kiszenie i cały kosz marchwi bez naci, żeby jutro rano prosto do jej domu przywieźć.I jeszcze taka jedna, nie znam nazwiska, ale wiem, gdzie mieszka, to trzydzieści sztuk ale takich średnich i dziesięć największych, tych na gołąbki. Tak nam i trzeba jechać, panie Aleksandrze...
   Pojechali. Leonia po drodze jeszcze opowiadała, że były pytania i o buraki i o cebulę. Żydki handlują i duże zyski sobie liczą. Domy popalone przez Niemców muszą odbudować. Nie w smak im ten handel Tęczyńskiego, oj, bardzo nie w smak. No ale co robić, jak taki urodzaj?
   W sumie sprzedali cztery porcje warzyw. Zepsuła się pogoda, a i chyba nastąpiło nasycenie rynku, bo przy ostatnim wozie zeszło prawie do ciemnia.
   "Handlowy" temat podchwycił Stanisław. Wręcz dwoił się i troił. Kupił w Miasteczku plac i jeszcze przed zimą zrobił fundamenty pod własny sklepik warzywny. Miała to być inwestycja w przyszłość - z myślą o córeczkach. Na razie handlować miałaby matka Pauliny. A jakby dobrze szło - można by i solidny sklep wybudować.  Plac był na tyle duży, że można było postawić obszerny dom dwurodzinny, a na dole mieć porządny sklep. Ale to pieśń przyszłości. Na razie - wiadomo - od czegoś trzeba zacząć.
   To stanisławowe myślenie o przyszłości zupełnie zaskoczyło Aleksandra. Wcale tak myślą w przód nie wybiegał!  Łucja na pewno już by miała jakieś plany...
   Czasem wieczorami paląc fajeczkę u siebie zastanawiał się, co dalej. Jednak nie wybiegał myślą aż tak daleko. Musi wrócić Urszula. Dzieci muszą dorosnąć. A on ma mieć pieniądze na ich naukę. O tym, co dalej będzie myślał, jak każde z jego dzieci będzie miało maturę. A jeszcze lepiej studia. On ma "robić" pieniądze, by starczyło na naukę. Na razie trudno było wskazać to dziecko, które objęło by ojcowiznę. Bardzo chciał, aby to był Aleksander... Chyba jednak nie ma predyspozycji... Musi go ciągle hołubić, wtedy prawie się nie zacina. Helena jest dobrą obserwatorką. I bardzo zacną kobietą! O ileż byłoby mu lżej, gdyby to jego matka miała taki charakter... Dobrze, że znalazł się notes. Spróbuje jeszcze raz napisać na adres kolegi swego poległego brata. Może ktoś mu teraz odpowie... Ludzie się ciągle szukają, a adresy tych miejskich tak często ulegają zmianie... Po za tym to wojskowy. Od czasu nocnej wizyty rudego Czajki Aleksander miał coś na kształt przeczucia, że rozmowa z kolegą Teodora mogłaby sprawę wyjaśnić.

   Po niedzielnej wizycie u Urszuli Manugiewicz nie liczył już na nic. Prawie się pogniewali! Nie przewidział tego! Widocznie nie kocha go dość mocna. Zawsze była pod silnym wpływem matki i brata. Zastanawiał się, czy nie wdepnąć na słówko do Tęczyńskiego. Bardzo ponętna myśl. Po chwili doszedł do wniosku, że nie ma mu nic do powiedzenia. Bo i co miał powiedzieć? Ratuj pan, bo pana siostra nie chce mnie za męża? Więcej niż kompromitacja... Teraz trzeba tylko wycofać się ze wszystkiego z honorem. Już poczynił odpowiednie kroki. Do Krakowa i Łomży wysłał telegramy, że sprawa odwołana. Za to wywiedział się o której najpewniej wychodzą chorzy do domu i umówił taksówkę. Będzie sensacja we wsi! Uprzedził taksówkarza jakie tam drogi, i że będzie wiózł kobietę po szpitalu.
- Nie ma, że pan dalej nie pojedziesz, bo co ja z kobietką zrobię?
   Umyślił jechać przez  Miasteczko i dalej prosto aż do Kusocinki a tam skręcić na Pokrzywkę Dużą, bo choć parę kilometrów dalej, to droga lepsza i nie ma takich głębokich, rozległych kałuż. Od Pokrzywki Dużej do Małej to nawet wyboi nie ma.
   Wrócił  we wtorek do szpitala z rozedrganym sercem. Jeszcze się w nim tliła nadzieja. Łowił wzrokiem oczy Urszulki, ale nie chciała na niego patrzeć. Była prawie szorstka. Wreszcie wyszli - taksówka czekała. Kierowca umieścił sakwojaż Urszuli w bagażniku, ona sama i Manugiewicz usiedli z tyłu, taksówkarz posprawdzał czy drzwi dobrze zamknięte i ruszyli. W centrum taksówka stanęła i Manugiewicz na chwilę znikł. Wrócił z naręczem goździków, jeszcze woda kapała z gałązek.
- Więcej nie było - powiedział i ugryzł się w język: to gadanie nie było potrzebne.
   Urszula zanurzyła twarz w kwiatach, a kiedy się wyprostowała - w jej oczach lśniły łzy. Nie mogła mówić - groziło to rozpłakaniem się niemożliwym do utulenia. Jakub objął ją ramieniem, nie broniła. Było im niewygodnie w płaszczach. Oparła się o Jakuba, wtuliła w jego ramię. Czuł, jak się rozluźnia, jak znów jest ufna, znów jest jego. Kapelusik zsunął się jej z włosów i przekrzywił, więc go zdjął całkiem i położył na tylnej półeczce. Czuł jej włosy na twarzy, całował je ukradkiem, słał opuszkami palców najdelikatniejszą pieszczotę na jej policzki. I on nie mógł mówić. Nie chciał...


-oraz to samo, co pod większością postów. 

2 komentarze:

  1. No to bardzo ciekawe co ten Manugiewicz wymyśli dalej.Bidny chłopina albo niemota.Sama już nie wiem jak go zakwalifikować.Zobaczymy co zrobi dalej.
    Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie i życzę miłej niedzieli.

    OdpowiedzUsuń
  2. Juto,
    pod wpływem Twego komentarza - coś się zmienia.
    Jeszcze nie wiem dokładnie co, ale ostatnie zdanie powinno brzmieć obiecująco...
    Dziękując za miłe słowa - życzę Tobie także pięknych dni!
    Ale się uśmiałam - on tylko taki nieprzytomnie zakochany!

    OdpowiedzUsuń