poniedziałek, 20 czerwca 2011

Roz. 19. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Trudne były następne dni. Aleksander zaczął szukać donosiciela wśród osób, z którymi miał najbliższy kontakt. Rzecz w tym, że nawet Stanisławowi nie powiedział, ile i od kogo kupił dolarów. Choć owszem, mówił, że nosi się z takim zamiarem. Zresztą Stanisław robił podobnie. Nie były to tematy do dyskusji. I dobrze się stało - przynajmniej nie musiał nawet w myślach obciążać brata. Zaraz po rewizji zjechali się do niego na rowerach brat i śpiewak Michał, a w chwilę po nich Tadeusz Świerczewski i Józef Wróblewski - jakby się zmówili. Ale Aleksander nie spieszył się na pogaduszki. Najpierw musiał zadbać o zwierzęta. Jaśko z Teodorem i małym Aleksandrem przypędzili krowy. Jasiek zdał relacje:
- Paśliśmy krowy i wcale się my nie spieszyli.To już koniec roku szkolnego, więc chyba nic się nie stało, że chłopaki raz do szkoły nie poszli?... Ale chłopcy już i głodne, i pić to bardzo już nam się wszystkim chciało. Moi rodzice wracali z pola, mieli trochę wody w kance, to my się i nawet trochę napili, ale i tak zaraz się znów chciało...Zatrzymaliśmy krowy koło rowów na tej łączce z krzakami dzikiego bzu. To już jak we wsi. Teo podleciał bliżej domu i zobaczył, że jeszcze jest wojsko. To my i tu czekali, aż motory samochodu zagrały. Krowy bardzo chciały do domu, my ledwie je tam utrzymali, dobrze, że choć napojone były, bo inaczej by nam uciekły. A Bajce to mleko aż po nogach ciekło! Tej wiśniowej, jak ona... no, Figa, to jej aż się bałem, bo rogami się nastawiała!

   Na szczęście Urszula w tych nerwach naszykowała obiadu więcej, niż normalnie.
- Jak zaczęłam obierać ziemniaki, to nie mogłam przestać! A później smażyłam i smażyłam te placki, dobrze, że na dwóch patelniach jednocześnie! Bo jeszcze bym nie skończyła.
   Teodor też "trzepał" prędko swoje relacje, bo co to za pasienie krów bez pęt. Chodziły, gdzie chciały, a oni latali bez końca wokół pastwiska! Ani na chwilę usiąść nie było można! Bez Jaśka by sobie nie poradzili! I na dodatek Jasiek pokazał im (znalazł) puste dwa gniazda, ale nie wiedzą, jakich ptaków. I całe stada kuropatw po polach chodzą! A od strony południowej (wg Teodora "od pola z olszynami"), to taki smród padliny szedł, że nie do wytrzymania! Nawet krowy nie chciały po tamtej stronie pastwiska chodzić!
   Aleksander-syn milczał. Parę razy podniósł na ojca jakby pytające spojrzenie.
- A jak ty się czujesz? - zapytał go ojciec.
- Wszystko dobrze, tato.
   Mężczyźni zadecydowali, że obiad będzie na dworze. Przez otwarte drzwi przez cały "dopołudzień" (słowo Urszuli) naszło do domu bardzo dużo much. I zaduch był od tego smażenia placków. Rozstawiono więc na podwórku w cieniu wiązu stół na krzyżakach, Urszula go przetarła, a starsze dziewczynki (bo one też chciały mieć swój udział), przykryły stół "ogrodowym" (to znaczy wysłużonym) obrusem. Usiedli na ławach, tylko pani Tęczyńska dostała krzesło z oparciem. Jedli wszyscy, także obcy, ale oni powściągliwie, bo już byli po obiedzie. Michał miał ze sobą litr wódki, Tęczyńskiego to tylko zdenerwowało. Dzieci kręciły się cały czas "pod nogami", a przy dzieciach nie powinno się pić. Tak go uczył ojciec.
- Co to litr wódki na pięć i pół chłopa! - filozofował Michał.
- Ta połówka to niby kto? - zdziwił się Stanisław.
- A no Jaś.
- Jaś za dwóch chłopów odstoi! - ujął się za chłopcem Aleksander.
   Dzieci już odeszły do swoich zabaw, mężczyźni od czasu do czasu wypijali po kieliszku pod te placki ziemniaczane, w domu prawie nie było chleba i Urszula nie mogła nic sensownego przygotować. A to "sensowne" to byłby chleb ze smalcem. Nieoczekiwanie przyjechał swoją siwą klaczką Jakubowicz i jak na zamówienie przywiózł im kilka chlebów i wędzone ryby. Dołączył do kompanii na ławach. Urszula od nowa podała poczęstunek. Miała jeszcze gomółki z twarogu przyrządzone na ostro - z solą, pieprzem i kminkiem. Były już dobrze wyschnięte, w sam raz na stół. Zaraz też ugotowała jaj na twardo - bardziej dla dzieci niż dla "towarzystwa". Trochę przymuszony Aleksander też musiał dołożyć się z alkoholem - nie żałował, ale akurat dziś nie bardzo miał czas na takie picie. Nawet psy nie miały gdzie "mieszkać", bo ich budy były w rozsypce!
   Wszyscy byli ciekawi, jak przebiegała rewizja. Tęczyński opowiadał powściągliwie, pilnował się, by nie mówić o tym, co wtedy myślał i czuł. Nawet rozmów nie relacjonował dokładnie, a kiedy matka chciała się wtrącić z dodatkowym objaśnieniem, popatrzył na nią dość ostro i od razu - na szczęście! - zrozumiała o co chodzi. Przybysze chwilami śmiali się na całe gardło. Opowiadali o innych rewizjach i wpadkach ubeków i endeków. Wspominano różne akcje Akowców. A Aleksander myślał, że oto śmieją się i piją prawie jak na weselu, a jeszcze parę godzin temu dorobek jego życia mógł pójść z dymem - takie skrajności! Najważniejszy w tym wszystkim syn pierworodny znów otrzymał nowy psychiczny cios i nie wiadomo, jaki będzie tego finał. Za mało dziś z nim rozmawiał...

# # #

   Choć czas płynął - Tęczyński myślami często wracał do ostatniej rewizji - kto doniósł? Analizował ludzkie słowa i zachowania. Kto? Kto? Wszyscy tak paplają, że to mógł być każdy, nawet własny brat! Nikt nie ważył słowa! Jakaś taka fanfaronada - paplanie, byle klepać! Gadanie bez zastanowienia, bez umiaru. Jeden mówi drugiemu, ten następnemu i dalej, dalej w łańcuszku, a ktoś z tego łańcuszka pozbierał okruchy faktów, dołożył następne okruchy z innej rozmowy, i z jeszcze innej. Mogło tak być, że Stanisław powiedział swojej żonie, że Aleksander będzie kupował dolary, mimo, że tak ciężko teraz się gospodaruje. Z zapytaniem, czy czasem oni też nie powinni kupić. Ależ powinni. Przypuśćmy, że Paulina powiedziała o tym matce. A ona swemu mężowi. Może nawet handlując w sklepie w Miasteczku do jakiejś znajomej pochwaliła się, że mimo ciężkich czasów, udaje się odłożyć trochę grosza. Tak mogło być. A może zapytała, kto handluje dolarami. Albo kogoś niby to pewnego zapytała, czy może ma dolary na sprzedaż. To wszystko mogło się zdarzyć. Jedynie matki i Urszuli był pewny. One o takich sprawach nie rozmawiałyby nawet z przyjacielem. Ciotka Helena? Ona nie - "nie była w temacie." Ani państwo Kruszyńscy. Leonia? Ona mogłaby coś wychlapać, ale czy coś wiedziała? Czy można powiedzieć coś, czego się nie wie? Można... Wiedział, że można. Oto ktoś pyta Leonię, jak tam pracuje się u Tęczyńskich. Leonia sama z siebie będzie go chwalić - tego akurat był pewien. Ten ktoś zapyta: a gotówkę to on ma? Leonia odpowie, że ma, bo zawsze w sobotę robi wypłatę. Taka żelazna reguła. Jak ma, to może i dolary kupuje? Co odpowie Leonia? "Nie wiem, ale jest to możliwe". I takie zdanie wystarczy. Ktoś z jego kolegów powie, że Tęczyński nieźle stoi finansowo. I już są trzy różne źródła potwierdzające jego możliwość kupna dolarów! A wszyscy są jego przyjaciółmi, żaden mu źle nie życzy. Żaden nie chciał zrobić nawet przykrości, nie mówiąc o kłopotach...
   W miarę możliwości nie rozstawał się z najstarszym synem. Aleksander jr był teraz jego oczkiem w głowie. Nie widział w nim specjalnych oznak choroby, jedynie, że bardzo spoważniał. Tęczyński wielekroć chciał zapytać syna o jego przeżycia z tego dnia, a jednocześnie bał się - to mogło by być takie grzebanie się w psychice dziecka, może nieumiejętne, a przez to szkodliwe. Był pod ręką. Czekał, że syn powie coś sam z siebie, że się otworzy i wyrzuci nagromadzone emocje.
   Od czasu zakończenia wojny w rodzinie i u sąsiadów na wsi było kilka pogrzebów, ślubów, chrzcin. Tęczyński starał się - najpierw wraz z żoną, potem sam - zabierać ze sobą jedno lub dwoje dzieci. We wrześniu wybierał się na grób brata Teodora do Kałuszyna i nawet planował najstarszego syna zabrać ze sobą. Czy jednak w takiej sytuacji...?
   Zanim podjął ostateczną decyzję - oźrebiła się siwa klacz Manugiewicza i miała aż dwa źrebaki! Wprawdzie nie taranty, ale szpaki. Dwie zdrowe i piękne klaczki! Jakub przez ostatni tydzień przed oźrebieniem prawie spał w stajni, a teraz zakochał się w tym przychówku i jeśli już z kimś rozmawiał - to wyłącznie o koniach. Tyle było gadania o tych konikach, aż Urszula nabrała ochoty odwiedzić Jakuba i też na nie popatrzeć. Najlepiej w niedzielne popołudnie. Aleksander zabrał całą rodzinę do Stanisława na obiad i mieli tam być do wieczora. Nawet matka pojechała - tylko ze względu na matkę pojechali wozem. Urszula została i myślała nad odwiedzinami. Bała się, że może być u Jakuba ktoś obcy. A ponadto nie miała nic do ręki - ani ciasta, ani w ogóle nic! Zapaliła papierosa przed domem i siedziała na ławce straszliwie rozgoryczona. Przemarnowała swoje życie. Nie ma owoców. Nie ma nic. A na starość nikt jej nawet szklanki wody nie poda. Taka jest smutna prawda. Dzieci ją kochają - ale dla nich jest tyko ciocią. To nie to samo, co matka... A Jakub? Jakub chce dzieci. On ciągle ma jeszcze trochę czasu... Nigdzie nie będzie chodzić! Stara panna! Jakub ma swoje koniki. Ma swoje pszczoły i owce. Nawet psa Szopena. A ona - nic nie ma... Nawet jedna kura czy perliczka nie należy do niej - wszystko jest brata! Nie ma nic naprawdę własnego. Nawet kota!

================================================================
==============================================================

Dziś tak krótko, bo pamięć mnie zawodzi:

Przez wiele lat pasłam krowy. Dawniej krowa była bardzo długo w posiadaniu jednego rolnika, można powiedzieć, że przez całe krowie życie. I oto nie pamiętam imion moich krów! Była Bajka - krowa o niespotykanej łagodności, ale nawet już bardzo stara - lubiła pofiglować, a mleko jej samo leciało ze strzyków. Była  Czerwona - wredna nad ludzkie pojęcie, a szkodna! Nie dawała nam się doić, ją mogli tylko tatko lub mama. Za to dawała bardzo dużo mleka. Była jej córka  Figa - z maciupkiego cielaczka wyrosła na najpotężniejszą krowę w całej okolicy. I była Krasulka, córka Bajki, zawsze zapłakana, spokojności niesamowitej krówka. Niestety - jeszcze za mojej pamięci skończyła jako wołowina na talerzu - nie naszym. I nie pamiętam więcej krowich imion! Brat opowiadał jeszcze o byku Maćku, też z serii bardzo spokojnych zwierząt. Testosteronu nie miał, czy co? Brat mu siadał na grzbiecie i pędził stado krów na pole lub z pola.
A za krowami chodziło się na bosaka. Raz jeden płakałam przez to "na bosaka" niesamowicie. Była łąka, na której czepiało się krowy na łańcuchy, gdy my do szkoły czy do kościoła, długa może na ok. 100 metrów. Za nią był rów, a dalej byle jaka łąka, taka do pasienia, po trawa marna i krowa musiała się dla siebie trawy naszukać. Krowy przez tę dobrą łąkę przepędzało się szybko, zawsze lewym boczkiem i "po śladach" wracało. 11 przed południem, pora z napasionymi krowami do domu, rozpętałam im nogi i ruszamy. Gzy zaczęły nad krowami bzyczeć, to one ogony w górę i pędem do domu poszły - 2 km. A ja przez tą dobrą łąkę - a tam nie ma gdzie postawić nogi. Pszczoła na pszczole, pszczołą poganiana! Trzmiele i różności inne owadowe. Zamiast pędem za krowami polecieć, to ja w ryk i wybieram miejsce za miejscem dla bosych nóżątek...
Co tam za krowami! Do kościoła na nieszpory chodziło się na bosaka. Na skraju miejscowości kościelnej był staw, tam myło się nogi i nakładało pepegi, bieluśkie, świeżo glinką wybielone. I do kościoła. A po nieszporach znów koło stawu pepegi z nóg i po powrocie poprawiało się z marszu tą białą glinką, aby były gotowe na drugi dzień.
======================== 
Ale moi goście już wyjechali, niby będę miała więcej czasu na komputer, 
nic z tego, złudzenie - koniec roku szkolnego!
To oznacza, że mój rozkład dnia będzie całkowicie zaburzony.
Będę czekać, aż syn na spacerek pójdzie.
Z tego wynika, że moje pisanie będzie bardzo niesystematyczne
(czyt.: do drutów i do roboty!).

9 komentarzy:

  1. Eluś, a kto rządzi w domu? Mama czy dziecko? Nie daj sobie na głowę wejść. Synek ma obowiązek jak najwięcej przebywać w wakacje poza domem- w ciągu roku szkolnego nasiedzi się w domu. Niech się nim trochę jego tata zajmie i tym sposobem obu się z domu pozbędziesz.Jakby na to nie popatrzeć, to miał swój udział w sprowadzeniu go na świat, to niech teraz go po świecie oprowadza.Jako dziecko miejskiej dżungli nigdy nie przepadałam za wsią, ogromnie bałam się krów a do pobytu na wsi zrażał mnie zapach gnojówki, roje much i brak sanitariatów.Najgorsze moje wakacje to były właśnie na wsi- właściwie to byłam jednocześnie dwa razy- pierwszy i ostatni.Do dziś na samo wspomnienie dostaję gęsiej skóry.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anabell
    Teoretycznie w domu rządzi Leon. W każdym domu. A jeśli nie, to żona Leona.A u nas to paskudne, niedorosłe dziecko tupie nogą i nas szantażuje, a my się zgadzamy dla świętego spokoju. Tak wyszło, że nie mamy gdzie Wojtka wysłać na wakacje i on jest tym trochę rozgoryczony, a mnie go żal. Czasy z muchami były okropne. Były, Pamiętam dobrze. Nie było gdzie kupić trutki na muchy. Przynosiliśmy gałęzie olszynowe , bogate w liście. W jednym pokoju zapalaliśmy światło a tymi gałęziami przepędzaliśmy z ciemnego pokoju do oświetlonego roje much I tak dalej aż do światła przed domem.Oczywiście nie dało się wszystkich wygnać, ale trzykrotne powtórzenie tej operacji pozwalało choć usnąć.
    Doskonale pamiętam, jak sobie radziliśmy z kąpielą latem, w czasie żniw.W kilku sporych blaszanych wannach od rana do południa stała woda p na dworze na słońcu, ale między krzakami bzu, śnieguliczki i jaśminu.Nas, młodzieży, było zawsze dużo. Najpierw szły dziewczyny. Stało się na trawie, jedna drugą polewała. Potem chłopaki. Też wzajemna obsługa. A na końcu chłopaki znów musieli nanosić wody, by było w czym, się wymyć po południowej pracy w polu.
    Nie ma piękniejszych wakacji niż na wsi... No, przesadzam, wiem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mimo że nie mogę powiedzieć że wychowałam się na wsi to na tyle dużo i często przebywałam na niej iż część moich korzeni pochodzi z niej.Była to wieś usytuowana blisko miasteczka.Krowy się wyprowadzało na łąki.Muchy również przepędzałam gałęziami.Ale jeździł w niedzielę przez wieś lodziarz w wózkiem pchanym przed sobą sprzedającym lody.Wózek był na dwóch kółkach,biały.Facet krzyczał ile sił lody!!!A ich smak pamiętam naprawdę do dziś.Największą tragedią było gdy za karę nie dostało się loda.A niestety zdarzało się.No dobra bo Ciapek mnie gryzie w kostki,muszę go wyprowadzić na spacer:))))
    Spokojnej nocki i buziaki.

    OdpowiedzUsuń
  4. A jeszcze tylko dodam że dla mnie naprawdę najlepszy odpoczynek to taka prawdziwa wieś.A Wojtka porozpuszczaj.Napewno nie przesadzisz a On będzie to kiedyś wspominał tak jak to my dzisiaj robimy.No już naprawdę dobranoc:))))

    OdpowiedzUsuń
  5. Juta
    Właśnie o tej godzinie włączałam zmywarkę i czułam, że ktoś mnie buzia.A to byłaś Ty!Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to tego faceta z lodami wykorzystam.Nasza wioska była oddalona od miasteczka z kościołem o dobre 5 km. Lody były po mszy i po ok. 40 min nauce w kaplicy - już nie było religii w szkołach, a jeszcze nie było salek katechetycznych po wsiach.Drogi też były fatalne, wybój na wyboju, pamiętam jak robiono brukówkę, osobiście jako uczennica podstawówki sadziłam topole po obu jej stronach.
    Już i tak nie wiadomo, co z Wojtka wyrośnie! Wydaje mi się,że w tej sprawie ma rację jednak Anabell.Ale z drugiej strony to całkiem dobry dzieciak...

    OdpowiedzUsuń
  6. Rozpieszczacie synusia? No i bardzo dobrze, tak ma byc, po to mamy dzieci, zeby sie nimi nacieszyc. Nasi rodzice nie mogli tego za bardzo robic, choc pewnie i oni by nam nieba przychylili, ale inne byly czasy, inne mozliwosci (a raczej ich brak), wiec postepujcie tak jak Wam serce i milosc rodzicielska podpowiadaja. O zyciu na wsi nie mam pojecia, wiec z przyjemnoscia czytam i dowiaduje sie roznych, ciekawych rzeczy.Dziekuje Elu za juz i czekam cierpliwie na jeszcze. Ciagle anonimowa Teresa.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ależ Kochana faceta z lodami wykorzystuj.Cała przyjemność po mojej stronie.Ten wózek to był taki rodzaj skrzynki na kółkach.Na wierzchu była otwierana klapa.Wewnątrz tej skrzynki były trociny i lód.w tym usytuowane były dwa metalowe pojemniki z zaokrąglonymi dnami.W nich były te cudowne lody.Oczywiście jeden smak.Śmietankowy.Foremki były w kształcie muszelek.Popatrz jak one mi musiały smakować:))))
    Religię też miałam w kaplicy przy kościele.Miałam ogromne szczęście.Religi uczył mnie ks.Jędrzejczyk.Ten który zginął w katastrofie Smoleńskiej.Cudowny człowiek będący księdzem z prawdziwego powołania.Brukówkę pamiętam już jak była.Fajnie cię rowerem (takim bardzo ciężkim poniemieckim) uczyłam po tych kocich łbach jeździć.Do dziś pamiętam jak odskakiwała głowa.Może dlatego nieraz tak plotę:))))Wojtek ,mając takich rodziców wyrośnie na wspaniałego faceta.
    No starczy tego bo mnie w końcu pogonisz z tej gościny.Buziaki i spokojnej nocy.

    OdpowiedzUsuń
  8. Teresko Gościu prawie Anonimowy
    Rzecz w tym, że wcale nie chcę go rozpieszczać!Niektóre rzeczy wychodzą mimo woli.Ale nie będę tym przynudzać.
    A ja, choć żyję już bardzo długo w miasteczku, ciągle tęsknię za wsią. Jednak mojej wsi już nie ma... Kiedyś gospodyni stawała na progu domu i darła się:"Mietek, obiad!!!!" Teraz bierze komórkę do ręki i słodziutko mówi: "Mieciu, jest obiadek, przychodź. Możesz? No to już nakładam."I na dodatek wcale nie jest Mieciowi w podwórku potrzebna, bo Miecio ma dość maszyn,by sobie tam jakoś radzić.Prawda - jeszcze nie ze wszystkim. Mając 60 krów jeden przy udoju sobie nie poradzi. Ale tego współczesnego gospodarstwa nie umiem nawet opisać...Słyszałam tylko, że teraz krowa jak jest taka do dojenie, to nie dłużej, niż 5 lat. Maszyny (dojarki elektryczne)psują im wymiona, krowy częściej chorują i idą na nasz stół, np w postaci tatara...

    OdpowiedzUsuń
  9. Juta
    Zatem facet z lodami się pojawi. Mam pewne plany co do Leoni i nawet Aleksander dostał drżączki serca ! Rozdzialik już poszedł do korekty.
    Muszelek nie umiem sobie wyobrazić. U nas były w dwóch wafelkach. Najpierw do maszynki z aluminium pan wkładał prostokątny wafelek, potem gałki(?)lodów, drugi wafelek.Maszynka jakoś to prasowała i wyrównywała. Nie pamiętam dokładnie.Lubiłam lody, ale one nie były dla mnie te wymarzone.Chyba najważniejsze jednak były lizaki - sprzedawane przez cały rok, a lody tylko latem. Później, gdy mój brat miał 18 lat i motocykl - mama specjalnie kupiła termos taki z szerokim otworem, i brat przywoził skądś lody w tym termosie - nie pamiętam gdzie jeździł.I jeszcze były kule czekoladowe o średnicy ok.5 cm . Kosztowały równo 2 zł.W środku przesmaczne truflowe nadzienie, a na wierzchu gruba warstwa polewy czekoladowej. Marzenie!
    Nie mam zamiaru poganiać, wyganiać - odwrotnie, cieszę się, że piszesz Ty i inne Panie.Takie wspominki trochę inne.

    OdpowiedzUsuń