poniedziałek, 27 czerwca 2011

Roz. 21. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Tęczyński systematycznie raz w roku jeździł na grób swego brata Teodora do Kałuszyna. Zabierał ze sobą zawsze jedno dziecko. Zawsze - z wyjątkiem pierwszego razu, kiedy to pojechał z matką i Stanisławem. Podróż trochę trwała i był czas na rozmowy z dziećmi, takie szeptane do ucha, nie dla obcych. Spotykał się tam z Krzysztofem, kolegą brata. Wielokrotnie go do siebie zapraszał, byli umówieni, że w tym roku to już na pewno przyjedzie do Pokrzywki. Razem przyjadą - prosto z cmentarza. Aleksander podczas ostatniego spotkania opowiedział mu o tym nocnym gościu, który się podał za Piotra Czajkę. Cały czas nurtowało go pytanie: czego ten człowiek tak naprawdę chciał? Rozmawiał też z innymi znajomymi poległego brata. A któregoś razu miał wrażenie, że przez chwilę mignęła mu twarz Czajki. Nawet powiedział o tym Krzysztofowi, a on potwierdził, że widział rudego mężczyznę, nie była to twarz jakiegoś wcześniej zapamiętanego żołnierza.
- Może ktoś z rodziny...
- Może.
   Ale wyjaśnienia nie było. Krzysztof obiecał porozmawiać o tym z innymi kolegami: może ktoś coś wie, może ktoś coś pamięta.
   U Tęczyńskich ostatnie lata były czasem zmian. Przed pierwszym Bożym Narodzeniem po ostatniej rewizji Aleksander-ojciec bardzo chorował. Wydawało się, że już się nie podniesie. Dzieci przychodziły do niego z opłatkiem, a on ich nie poznawał, co chwila tracił świadomość. Śniegu było tak dużo, ciągle dopadywało, na lekarza nie było co liczyć. Ale i tak chłopi zebrali się i przekopali wąwóz w śniegu - bo jak to? - święta bez kościoła? Tak i pierwszego dnia świąt przyjechał doktor Godlewski i zabrał ledwie żywego do szpitala. Dzieci przepłakały całe święta, nic nie cieszyło, ani nawet pomarańcze zdobyte cudem, za pośrednictwem stanisławowego sklepu. Doktor Godlewski zawziął się. Aleksander wyzdrowiał, ale wrócił do domu zupełnie bezzębny. Za to na Wielkanoc miał już nowy "zębowy garniturek". Dla odmiany zaczęła słabować pani Józefina. Spotkała się jeszcze z księdzem proboszczem na rozmowie w cztery oczy. Potem Urszula kilka razy widziała, jak matka przed krucyfiksem krzyżem leżała w swoim pokoju, ale się nie wtrącała, choć drżała o zdrowie matki. W ostatni dzień kwietnia Józefina usnęła w fotelu w salonie i więcej się nie obudziła. Był pogrzeb, dużo żałobników, stypa wielka...
   Od czasu do czasu chorowało któreś dziecko. Urszula wierzyła, że niegroźnie, ale nie zaniedbywała pokazywania kolejnego delikwenta lekarzowi. Sama też nie najlepiej się czuła. Nie skarżyła się, nie mogła dźwigać i już. Nie tylko dźwigać. Szczególne bóle odczuwała na przykład podczas prania na tarze: najwyraźniej nie mogła mieć napiętych mięśni brzucha. 
   Pranie na wsi, tej bez prądu i maszyn do prania, to był cały wielki rytuał, trwający 2-3 dni. Zaczynało się od przyniesienia dwóch wanienek ocynkowanych i olbrzymiej emaliowanej białej miski. Miska była już wysłużona, poobijana i moczenie w niej prania było ryzykowne z uwagi na rdzę. Przynosiło się też dwa duże żeliwne garnki. Następnie segregowało się rzeczy do prania. Wełnę i "kolory" prało się oddzielnie. Można było łączyć bawełnę i len. Do prania było szare mydło. Pranie moczyło się na noc w skrawkach z mydła i solidnej porcji sody. Z rana pranie było wykręcane i "smarowane" szarym mydłem. Anna z Wiktorią doskonale sobie z tym radziły. Sztuki wykręconej przez Urszulę bielizny były rozkładane na gołym stole, a dziewczynki, często jeszcze klęcząc na krzesłach, smarowały je mydłem. Zwinięte "aby z grubsza" sztuki układane były w garnku żeliwnym i zalewane bardzo ciepłą wodą. Teraz trafiały na płytę kuchenną, gdzie garnek był doprowadzany do wrzenia. Był też bardzo gładko wystrugany specjalny kij, służący wyłącznie do mieszania prania w garnku, aby ciepło trafiało jednakowo do wszystkich sztuk bielizny, a jednocześnie, aby nic się nie przypaliło. Gotowanie trwało od piętnastu do trzydziestu minut. Potem gar należało przetransportować chociaż na podłogę, ale lepiej przed dom, na ziemię. Specjalnymi drewnianymi szczypcami wyjmowało się sztuka po sztuce do emaliowanej miski i dodawało zimnej wody. Gdy pranie ostygło, można było prać je na tarze włożonej do wanienki, którą ustawiano zazwyczaj na dwóch krzesłach. Teraz następowało tarcie kawałek po kawałku na tarze, aż do czystości. Czasem trzeba było namydlanie powtórzyć i dalej trzeć na tarze. Potem było płukanie najpierw w ciepłej, potem w coraz zimniejszych wodach. Do ostatniego prania dodawało się niebieskiej farbki w proszku - niewiele. Bawełna i len leżakowały w zimnej wodzie od dwunastu do dwudziestu czterech godzin. Jeśli była dobra pogoda pranie rano rozwieszone na sznurkach zdążyło do wieczora wyschnąć i z miejsca było maglowane, a potem do szafy.
   Urszula dość długo próbowała prać sama, bez pomocy obcych. Aleksander, Jaśko, bratankowie nanosili jej wody i jakoś prała. Ale samo wydobywanie wygotowanej bielizny z garnka stojącego na płycie, transportowanie tego garnka - to przekraczało możliwości jednej osoby. Urszula robiła to na raty. Przekładała pranie do mniejszych misek, mimo wszystko była nieprawdopodobnie obolała i umęczona! A przecież takich garnków miała kilka przy jednym praniu. Już i tak starała się, by prania były jak najmniejsze. Wtedy brat wyskakiwał z buzią "znowu pranie!". 
- Może zapomniałeś, że mieszkasz na wsi, że tu się pracuje, poci, kurzy, brudzi? Sam dajesz tyle rzeczy do prania... A, szkoda gadać...
- No wiem, wiem. Przepraszam.
- To nie rób mnie winną za pranie. To tylko jeszcze jedna czynność, którą trzeba wykonać. Muszę wam ugotować jedzenie. I muszę was oprać. Taka sama czynność jak palenie w piecu zimą - ale za to się nie dąsasz. To o co ci chodzi? Mam wrażenie, ze coraz częściej mnie o coś obwiniasz... I nie podoba mi się to. Dla samej siebie nie musiałabym tak ciężko pracować. Dobrze o tym wiesz. Powinieneś okazać mi więcej szacunku i zrozumienia. A ty traktujesz mnie jak kulę u nogi. Najwyraźniej się zapominasz. 
   Jednakże przy następnym,następnym i kolejnych kilku dalszych praniach Aleksander znów nie powstrzymał się od powiedzenie z przekąsem "znowu pranie".
   Zdenerwowana Urszula ciepnęła trzymanym w ręku zwiniętym i mokrym prześcieradłem z całej siły do wanienki, aż bryzgi mydlanej wody zmoczyły podłogę w kuchni. Z rękoma w mydle usiadła ciężko za stołem.
- To już koniec. - powiedziała.
- Czego koniec? - zdziwił się Aleksander i zatrzymał w na wpół otwartych drzwiach. 
- Sam sobie kończ to pranie. Mam dosyć twoich uwag, cierpkości i ironii. Pierz sobie i dzieciom sam.
- Co to? Bunt jakiś?
- O szesnastej mam pociąg. Wyjeżdżam. I pieniądze na drogę mi daj. Jadę do Lilki. Mam dość tego usługiwania tobie i twoim dzieciom w zamian za niechęć i fochy! Dość!
- Nie możesz mnie zostawić teraz, przed żniwami... 
- Mogę. Tak samo, jak ty możesz znieważać mnie przy każdym praniu. To trwa, mimo zwracania ci uwagi. Wiesz, co wczoraj powiedział mi Teodor? Chciałam, żeby mi zrobił herbaty. Byłam taka umęczona... A on na to, że nie będzie robił babskich robót! Wyobrażasz to sobie? Wielka łaska! Dość tego! Nie mam nawet własnych pieniędzy, a pracuję dużo więcej od ciebie. Pierwsza wstaję i ostatnia się kładę! Taka jest prawda! I mam tego dość. Jadę na wakacje. Rób sobie, co chcesz!
- Jak ty to sobie wyobrażasz...? 
- Aleksander, ty wcale nie słuchasz, co ja do ciebie mówię. Skupiłeś się na tym, że wyjeżdżam, ale nie słyszysz z jakiego powodu!
- No, z jakiego? Z jakiego? Bo nic już nie rozumiem!
- Domagam się szacunku dla siebie i dla mojej pracy. Domagam się też zapłaty, bym nie musiała żebrać u ciebie na kupno bielizny czy papierosów!
- Przecież kupuję ci papierosy! 
- Właśnie:papierosy. A na papierosach świat się nie kończy. Dość mam sukienek szytych przez ciocię Helenę. I dość tego płaszcza i butów. Może nie wiesz o tym, to ci przypomnę - jestem panną, kobietą, Tęczyńską z domu. Czy tobie to nic nie mówi? Pracuję u ciebie jak jakaś wyrobnica. To ty powinieneś się wstydzić, że muszę sama u ciebie upominać się o pieniądze. 
- Chcesz żebym, ci płacił?
- A czemu nie? Raz w miesiącu. Połowę pieniędzy za mleko. Prócz tego połowę pieniędzy za jaja i drób. Powinnam więcej, ale poprzestanę na tym, jeśli sam będziesz pamiętał, że należą mi się buty i do kościoła, i do roboty, jakiś płaszcz i przynajmniej ze dwa kapelusze oraz torebki. Jak niemodna dziadówka teraz chodzę. Aż wstyd!
- Urszula, porozmawiamy wieczorem.
- A o czym? Wszystko już powiedziałam, ty tylko wykonaj.
- Ale jak to tak?
- Jak wynajmujesz pracownika to mu płacisz i przykrości nie czynisz. Tylko tyle chcę.
- Ale ty nie jesteś obca! Jesteś moją siostrą!
- Teraz sobie o tym przypomniałeś? To czemu mnie jak siostry nie traktujesz? Dlaczego?
   Wbrew nadziei Urszuli ta rozmowa nie wystarczyła. Jeszcze kilkakrotnie poruszała i sprawę zachowania całej rodziny w stosunku do siebie, i kwestie finansowe.  
- Aleksandrze, przecież pracuję dla ciebie tyle lat! Nie zapominam ugotować ci obiadu ani o innych swoich obowiązkach. A ty cały czas uważasz, że nie masz w stosunku do mnie żadnych zobowiązań. To bardzo wygodne.
   Wreszcie Tęczyński zdobył się na dotrzymywanie zobowiązań względem Urszuli, a ona uzbierawszy trochę pieniędzy, już wiosną, pojechała do Białegostoku na zakupy. Dawniej jeździła do Łomży. Białystok był dla niej nowym terenem. Choć Kalina napierała się, by jechać z ciocią - Urszula stanowczo odmówiła. Nie teraz, kiedy na dobrą sprawę nie zna miasta. Najważniejsze jednak było to, że kupiła prawie wszystko, co chciała, a w pierwszej kolejności dwa kapelusze. Jeden na teraz, na lato, a drugi już z myślą o jesieni. Ten drugi był ważniejszy - do niego trzeba bowiem było dokupić materiał i uszyć jesienny płaszcz. Materiału na razie nie kupiła, ale chyba w Miasteczku widziała coś odpowiedniego. Kupiła też sobie bieliznę. Na tym jej ogromnie zależało. Natomiast torebki wydały się jej jakieś toporne, okropne, nie kobiece! Może kuzyn Jakuba, ten z Łomży, robi jakieś ciekawsze wzory? Kupiła dzieciom trochę łakoci. Prócz tego dla dziewczynek wstążki do włosów w kolorową kratkę - dla każdej inne. Dla Teodora - scyzoryk. Wiedziała, że marzył o takim wielofunkcyjnym, niech ma! Aleksander jr był już we Wrocławiu, nie wiedziała, czym mogłaby go uradować, gdy przyjedzie. Po namyśle doszła do wniosku, że chłopcu najbardziej przydadzą się pieniądze - choćby na kino. Ciekawe, czy we Wrocławiu jest ogród zoologiczny albo muzeum. Musi mu przypomnieć, że powinien do muzeum pójść kilka razy, jeden raz to za mało. Wracając już na dworzec przypadkiem wstąpiła do sklepu rybnego, a wyszła obładowana konserwami rybnymi i dwoma kilogramami wędzonego dorsza. Zawsze to jakaś odmiana. Tylko dla brata nic nie miała. Dopiero w ostatniej niemal chwili, w budce przy dworcu, zobaczyła tytoń do fajek i kupiła dwa różne opakowania. Wracała zmęczona, udeptana i głodna. Na szczęście brat czekał na nią na stacji i pofatygował się aż na peron słusznie przypuszczając, że może mieć ciężkie pakunki.
   Wróciła, a tu niespodzianka - nowy wóz, na gumowych kołach!
- Dzisiaj kupiłeś?
- Nie, już wcześniej, ale dziś odebrałem. Siadaj. Trochę niewygodnie będzie na wiązce słomy, ale już mi chłopaki robią skrzynię i dwie ławeczki-deseczki jako siedzenia. Na niedzielę będą. Masz kapelusze? Udały się zakupy?
- Kapelusze są. A ty pamiętałeś o nafcie? Bo znów przy świecach będziemy siedzieć!
- Kupiłem. Kalina wszystkie lampy wyczyściła na błysk.
- Już wczoraj wyczyściła.
   Czyszczenie lamp każdego dnia już od dłuższego czasu należało do Kaliny stałych obowiązków. Należało płachtę gazetowego papieru zmiędlić w dłoniach, aż stała się bardzo miękka. Teraz zwiniętym w nierówną grudkę papierem należało powycierać szkło lampy od środka. Do tego nadawały się najlepiej jak najmniejsze rączki. Kaliny były w sam raz. Zawsze trzeba było kilka razy zmieniać papier, aż wreszcie szkło lśniło czystością. Lampa miała zawieszkę na gwoździu w ścianie, a pod nią okrągłe lusterko odbijające światło lampy, co w efekcie dawało więcej jasności. Kalina dbała także o czystość lusterka. Natomiast naftę nalewała osobiście Urszula lub ktoś dorosły.
- Ale dziś poprawiła. chyba z tej radości, że wóz ogumiony mamy.
- Nie napierała się jechać?
- Przewiozłem ją po wsi i zawiozłem do Stanisława. Została tam, bo jakieś ciasto nowomodne mają robić. Sama ją zapytasz, nie znam się na tym. No i jak się jedzie?
- Wspaniałe!
Wiązka słomy okryta była kocem. Podobnie skrzynię do siedzenia Tęczyński zawsze przykrywał. Umieszczenie zakupów w skrzyni chroniło je i przed deszczem, i przed nienatarczywym złodziejem - gdy Aleksander będąc w Miasteczku sam nie miał kogoś do pilnowania. 
- Wspaniale - powtórzyła. Od dawna nie czuła się tak kobieco! Za sprawą zakupów? Po następnej "wypłacie" zaplanowała sobie fryzjera. Wystarczy pani Lodzia z Miasteczka. Tym razem zrobi sobie trwałą ondulację

7 komentarzy:

  1. Wsiąkłam w tą opowieść strasznie :) Już nie mogę doczekać się kolejnego posta..

    OdpowiedzUsuń
  2. No to mi Urszula zaimponowała.Ma rację upominając się o swoje.Pomyśleć jak te jej zakupy zbiegły się z Twoimi?????Napiszę parę słów na temat prania.Ocynkowane wanienki i owszem pamiętam świetnie .Ale rytuał samego prania u mnie to była balia z drewnianych deszczułek.Przed praniem do takiej rozeschniętej balii wlewało się wodę aby przez namoczenie ją uszczelnić.W tej bali odbywało się pranie na tarze w identyczny sposób jak opisałaś.Rzeczy gotowane były w kotle (specjalnie do tego przeznaczonym).Na dnie tego kotła było "sitko" .Tak się na to mówiło.Ale to było jakby drugie dno kotła z otworami wielkości może 50groszówki?Lampy naftowe czyściłam w taki sam sposób jak to opisałaś.Tak samo jak z balią do prania postępowało się z beczkami dębowymi przeznaczonymi do kwaszenia kapusty na zimę.Dokładnie to zapamiętałam bo jako dziecko strasznie mnie dziwiło gdy najpierw widziałam te deszczułki leżące osobno i obręcze,a później stała balia lub beczka.
    No to sobie dzięki Tobie powspominałam.Jak Widzisz też siedzę w tej Twojej opowieści razem z uszami.
    Dzięki serdeczne i jak zwykle czekam.Ściskam tak od serca.
    Przepraszam za tego Anonimowego ale zapomniałam się zalogować:))))))))))))).Juta

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdy byłam mała to raz na 2 tygodnie przychodziła kobieta, która zabierała rzeczy do prania, a potem je przynosiła. Oczywiście szło tu o "duże sztuki", czyli głównie bieliznę pościelową, ręczniki, obrusy. Potem zanosiło się bieliznę do pralni.Gdy poszłam na własne gospodarstwo to w pierwszej kolejności zlikwidowałam "białą" pościel, zastępując ją pościelą kolorowa, z kory, ale i tak oddawałam ją do prania. Niestety, nastąpiła era pralek automatycznych i teraz wszystko pierze się w domu.Pościel nadal mam taką, której nie trzeba prasować, jako że tej czynności nienawidzę.Z praniem na tarze i gotowaniem prania mam przykre skojarzenia- moja teściowa wyprała mi na tarze i wygotowała bieliznę z milanezu, a swojej drugiej synowej uprała na tarze koc z wielbłądziej wełny.Nie muszę chyba Ci pisać co z tego pozostało:)))
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Anita
    Rozgość się, proszę.
    Ogranicza mnie bardzo dostęp do komputera. Ach, te wakacje!

    OdpowiedzUsuń
  5. Juta
    W moim domu rodzinnym nie było tego wynalazku prze pierwsze lata po wojnie. Nie pamiętam, kiedy doszło do ponownego kupna kociołka. Ja mam do tej pory - słoiki w nim gotuję.
    Natomiast z klepek mieliśmy dzieżę do wyrabiania cista na chleb.Jednak tato nie mógł jeść ciemnego pieczywa, więc tylko w wakacje się piekło, jak było dużo młodzieży w domu.Jednakże nie rozsypywało się to nigdy aż w klepeczki, mimo, że tak rzadko się piekło. Miałam 3 lata jak nam tato na Wigilię zachorował i wszyscy myśleli, że to już koniec... A wóz gumowy był pierwszy we wsi. Szkoda, że nie pamiętam, ile rzędów snopków zboża mieściło się na wozie "żelaznym", a ile na wozie gumowym,ale przynajmniej dwukrotnie więcej.Strasznie się bałam jeździć na takiej wysokiej górze snopków. Ładowaliśmy je tak wysoko, że trzeba było zejść z wozu przed wjazdem do stodoły, bo zahaczało o górną belkę nad wierzejami.Umiałam układać je na wozie, bo to na rogach było "na zrąb" a potem rząd za rzędem i wypełnienie środka.I znów - po kolei. Nie wolno było byle jak i byle gdzie, bo lepiej się sterta trzymała i lepiej było zdjąć snopy z woza, szczególnie te wiązane cienkim sznurkiem przez snopowiązałkę.
    Kto pamięta jeszcze, co się robiło ze lnem?
    Albo jak się prało kijankami na rzece?
    A kiszenie kapusty, kiedy cała kuchnia była założona jej główkami, a potem napełniano 200 litrową beczkę?
    Odnośnie zakupów - najpierw były zakupy Urszuli.Mój rozdzialik powstawał przez trzy dni 23-24-25 czerwca. 26.nastąpiło sprawdzenie i wysłanie do Beatki.
    Na sercu leży mi ten len - ocalić od zapomnienia...

    OdpowiedzUsuń
  6. Anabell
    Był czas, kiedy zachwyciła mnie pościel flanelowa.Moja miłość do niej trwała jednak krótko. Moje stopy muszą czuć dotyk zimnej pościeli. A flanelowa jest ciepła. Za to doskonale się ją prasuje.Składa się w idealną kostkę, kładzie na twardym krześle i siada na tym. Po kilkunastu minutach pościel jest "uprasowana". Niestety - lubię adamaszek. I teraz nawet prześcieradła mam adamaszkowe. Prasuje to prawdziwym żelazkiem i to osobiście.
    Strasznie niegramotna ta Twoja teściowa była.Mnie udało się spalić w garnku kilka tetrowych pieluszek +męskie zimowe niewymowne. Za mało było na gotowanie w kotle do gotowania, to sobie w dużym zwykłym garnku... Musiałam potem prać wszystkie firany, zasłony, wszystkie szmaty po prostu - tak całe mieszkanie przeszło zapachem spalenizny!
    A na pralkę automatyczną czekałam bardzo długo!I na dodatek miałam nówkę "Wiatkę", która mnie kopała. Dlaczego tylko mnie? Mąż elektryk najwyraźniej nastawał na moje życie. Kopała do końca swoich dni! Mogę powiedzieć, że jestem kobietą skopaną - przez pralkę i prąd.

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj Elutko, (pozwolilam sobie troche z ta Elutka, bo
    moze nie lubisz takich zdrobnien, ale co tam, najwyzej
    mnie objedziesz jak swiety Michal....),
    moja pierwsza pralka tez kopala jak wsciekla, a i maz
    elektryk jak Twoj nie bardzo wierzyl, ze ona taka wredna,
    dopiero jak bylam w ciazy balam sie w tej diablicy prac,
    wiec poszlismy i zakupilismy nowiutenka (a tamta byla od
    tesciowej, moze dlatego tak kopala? hi, hi).
    No, wreszcie ta Urszula zmadrzala i sie upomniala o swoje,
    moze i odwazy sie na narzeczonego, bo on taki troche
    niesmialy? Czekam niecierpliwie na c.d. Ciagle anonimowa Teresa

    OdpowiedzUsuń