Spichlerz Tęczyńskich był już starym budynkiem i jednocześnie ciągle niezwykle solidnym. Miał bardzo gruby słomiany, dwuspadowy dach, a na górze w obydwu szczytach niewielkie okienka. Zbudowany był z grubych bali, oszalowany od środka, odpowiednio izolowany, nawet latem w środku był chłodny na tyle, że w jednym z pomieszczeń na dole przechowywano wędzone mięsa i kiełbasy. Od frontowej strony stał na gęsto ustawionych i dopasowanych do siebie kamieniach. Pozostałe trzy ściany wsparte były na równych kamieniach, ale tylko na rogach i po środku. Oznaczało to, że pomiędzy balami spichlerza a ziemią była około trzydziestu-centymetrowa przestrzeń, tworząca pod budynkiem pusty plac, suchy w czasie deszczu i przez to ulubiony przez kury. Od czasu do czasu zdarzały się nawet takie kokoszki, które pod spichlerzem zakładały gniazda. Wtedy mały Aleksander (lub Teodor) wciskał się pod spód, zbierał jaja do kuchennej miseczki albo innego płaskiego naczynia. Kiedyś oczywiście były to inne dzieci. A teraz najczęściej Aleksander. Jego rola jednak z wolna już się kończyła, bo rósł i zachodziła obawa, że może zostać uwięziony z nosem w piasku!
Spichlerz miał trzy pomieszczenia na dole i solidny strych, na który wysypywano ziarna zbóż w pryzmy. Na dole w pierwszym pomieszczeniu na ścianach wisiała dodatkowa uprząż, nawet „janczary” (zimowe dzwoneczki na końskie szyje), powrozy, łańcuchy. W skrzynkach stojących na podłodze poukładane były przeróżne zapasowe części do maszyn, w oddzielnych wielki zbiór kluczy, w jeszcze innych mazidła do kół i tran do uprzęży skórzanej. I jeszcze były bardzo solidne schody, tak mocne, że mężczyzna z workiem zboża na plecach wchodził swobodnie na górę. Na prawo było pomieszczenie z olbrzymimi skrzyniami-kojcami, gdzie wsypywało się ziarno, można było dodawać kolejne zakładki z desek i sypać ziarno coraz wyżej. A środkiem było raczej wąskie przejście do wszystkich skrzyń. Trzecie pomieszczenie na dole było przesycone zapachem wędzonek, nawet gdy nie było tam kawałka wędliny! W suficie były specjalne haki, na nich cienkie linki zakończone na wysokości ludzkiej głowy pętlami na wsunięcie kija. A na tym kiju (czasem w dobrych latach - na kilku kijach) wisiały "cymes" wędlinki. Linki musiały być jak najcieńsze i żadna wędlina nie mogła dotykać ściany i siebie na wzajem. Urszula była od tego specjalistką.
Na krótko przed Wielkanocą decyzją Aleksandra-ojca wróciła na swoje miejsce szabla. Wydawało się, że to już koniec rewizji, nagonek, nalotów, śledztw, wszelkich najść poniżających rolników. W ten sposób Aleksander jr cieszył się swoim skarbem jawnie, a Teodor pękał i płakał z zazdrości. Wprawdzie brat pozwalał mu dotykać szabli, ale już wyjmowanie jej z pochwy było zabronione. Zresztą nie o wyjmowanie szło, a o "prawo własności": Aleksander miał, Teodor - nie!
Dla ukojenia bólu młodszego syna ojciec kupił mu zgrabną latarkę na baterie. Obaj chłopcy rozpływali się nad nią w zachwycie. Nawet dziewczynki zazdrościły Teodorowi, a już w szczególności nie dawała mu spokoju Kalina. Niespełna trzyletnia darła się wręcz niemiłosiernie "daj, daj!" i nie było mowy, by przetłumaczyć, że nie wolno. Z biegiem czasu chłopiec nauczył się ukrywać swoje skarby.
Zbliżały się sianokosy i Tęczyński klepał dwie kosy na babce. Miarowy i monotonny stukot rozlegał się na całym podwórku, tym bardziej, że na każde uderzenie odpowiadało echo. Przy innych czynnościach echa nie było. Przy klepaniu kos - pojawiało się jak na zawołanie. Następnie było ostrzenie ząbkowanej kosy kosiarki konnej na tzw. szmerglu. Tu dopiero był hałas! Pani Józefina była nim "kompletnie" wyprowadzona z równowagi, aż się skarżyła! W zasadzie od zimy tak wszystko ją irytowało bardziej niż zwykle. Była rozkapryszona, podenerwowana, niespokojna, a przez to bardziej uciążliwa. Napadła któregoś dnia na Aleksandra, że jej nowych książek nie kupuje. To znów narzekała, że Lilka nie pisze. Nawet nie wiadomo, jak jej się układa.
- Może jest w ciąży i nie ma czasu na listy. Albo i głowy do tego - starała się wytłumaczyć Urszula.
- Może... Ale żeby aż tak zapomnieć? Napisz do niej, zaproś...Zrób cokolwiek! Mogłaby pobyć u nas kilka dni. Co ty na to?
- O, nie, nie, nie! Mam dość obowiązków! Nie chcę gości, nad którymi muszę skakać! Wykluczone! A może jeszcze dogadzać z gotowaniem! Mięso nam się kończy, całe wakacje trzeba będzie jakoś na drobiu przebyć... Dziękuję bardzo! Mam dość na głowie! Dobrze, że chociaż tracze skończyli.
- A ksiądz proboszcz? Całą wiosnę go nie było. Nie wiesz, co się stało?
- Coś mówiło się, że ten ksiądz rezydent bardzo choruje. Nie wiem, czy to miało jakiś wpływ, ale mogło mieć. A czemu mama sama nie zaprosi proboszcza?
- A tak jakoś szybko koło mnie przeleci, że i nie mam kiedy zaczepić.
Urszula domyślała się, że matka się nudzi. Wszystko tej wiosny było takie zwyczajne, takie normalne, że aż nudne - może z wyjątkiem sercowych rozterek Urszuli i Jakuba. Ale teraz Manugiewicz miał nową zabawkę i jednocześnie nową miłość - siwą klacz. A u Tęczyńskich każdy pochłonięty był obowiązkami, dzieci też je miały. Codziennie rano Aleksander i Teodor zaganiali krowy na pastwisko i zostawiali je na łące uczepione na łańcuchach. Nie dało się pospać ani w zwykły dzień, ani w niedzielę. W zasadzie chłopcy specjalnie nie marudzili. Starszy był nawet nad podziw obowiązkowy.
We wsi nie było ani jednego samochodu czy motocykla. Toteż jakikolwiek warkot stawiał na baczność całą wieś, bo oznaczał albo pogotowie ratunkowe, albo milicję, albo w ostateczności wojsko. A wszystko to dla jednych było nieszczęściem, a dla drugich - sensacją.
Taki właśnie warkot tuż przed sianokosami zaalarmował mieszkańców Pokrzywki Małej przed siódmą rano w zwykły, roboczy poranek. Sporo ludzi w tym czasie wyganiało krowy na pastwiska. Mały Aleksander ("Jaki mały? Już mam prawie dziesięć lat!!!") usłyszał ten dźwięk - warkot silników spalinowych - zaledwie otworzył drzwi sieni. Zatrzymał się jak wmurowany. I choć widział, że krowy już zaczęły swój przemarsz na pole, wrócił się do domu. Dopadł szablę wiszącą nad swoim łóżkiem i okręciwszy ją jakąś roboczą koszulą pędem poleciał pod spichlerz, "zanurkował" pod niego, z trudem przesuwając się po piachu, byle bliżej środka , gdzie też był olbrzymi kamień. Rękoma wykopał podłużny rowek, umieścił tam szablę w pochwie, przysypał piaskiem i ciągnąc za sobą szmatę, wydobył się na otwartą przestrzeń. Krowy zbliżały się do kasztanowców, Teodor wołał Aleksandra, a on stał chwilę rozdygotany i nie do końca przytomny. Otrzepał się z pyłu i ruszył do brata, ale obok Teodora już było trzech wojskowych i dwóch cywili. Nieco dalej widać było ciężarówkę, z której ciągle jeszcze wyskakiwali żołnierze, a inny cywil kierował jednych w tę, drugich w inną stronę - otaczali całą posesję. Chłopcu nogi wrosły w ziemię. Przerażenie zupełnie go sparaliżowało! Za plecami słyszał ciężki tupot ubranych w gumiaki nóg - domyślił się, że to biegnie ojciec. Wtedy i on zaczął biec w stronę brata. Wydawało mu się, że on i tylko on - mały Aleksander - może ochronić rodzinę. Właśnie ukrył szablę, a teraz musi obronić i brata, i ojca, w szczególności ojca! - przed ... nie umiał ich nazwać, ale miał dla nich nienawiść i wzgardę. Płazy! Padalce! Nie dopuści do tego, by którykolwiek z nich podniósł rękę na ojca! Szum krwi w uszach głuszył wszystko. Z uniesionymi pięściami rzucił się z impetem na cywila, który stał bliżej. Ale ojciec był szybszy i chwycił od tyłu, zatrzymał wyrywającego się i przytrzymał mocno. Nie zwracał uwagi na obcych i ich krzyki, a sypnęli całym gradem nieparlamentarnych wyrażeń.
- Synku, to ja. Słyszysz mnie? Synku!
Chłopiec zaczął drżeć na całym ciele i się rozpłakał. Ojciec zasypał go najcieplejszymi słowami, wreszcie wyczuł, że syn zaczyna rozumieć, co do niego mówi. Przybysze niecierpliwili się. Tęczyński kilka razy posłał nienawistne spojrzenie na tego, który wydawał się być najważniejszy. Teodor pobiegł za krowami, a było wiadomo, że sam sobie nie poradzi...
- Synku, dasz radę iść? Pójdziesz za krowami? Dogonisz Teodora? - nalegał Aleksander-ojciec. Bardzo chciał, aby nie było chłopca w domu przy rewizji. Nie mógł zobaczyć żadnych brutalnych scen! A jednocześnie wcale nie był pewny, czy może go wysłać za krowami w takim stanie!
Nadbiegł Jaśko.
- Może ja pójdę? - zapytał. Musiał z gumna widzieć całą akcję.
- Idźcie - zgodził się nie do końca przekonany Tęczyński, ale nie widział na razie innego wyjścia.
- A ty kto? - nie pozwolili Jaśkowi odejść obcy. - Dokumenty.
Jasiek oczywiście dokumentów nie miał. Dobre pięć minut trwały targi, w końcu go puścili i obaj z chłopcem prawie biegiem ruszyli za Teodorem. Tęczyński odetchnął głęboko - chwilowo niebezpieczeństwo było zażegnane. Tylko chwilowo. Za pół godziny chłopcy wrócą. Puszczenie pierworodnego do szkoły wydawało mu się kiepskim pomysłem. Najlepiej by było, gdyby Jasiek odwiózł go do babci Heleny. A jeśli i tam jest rewizja? Aż mu się serce ściskało na myśl o synku... I nie wiadomo, czy ich puszczą! Apelowanie do uczuć tych "bydląt" wcale nie miało sensu.
Wrócił z obcymi do domu.
Do tej pory mówił i pytał starszy z cywilów. Teraz głos zabrał ten drugi. Wprawdzie mówił po polsku, ale z bardzo mocnym rosyjskim akcentem. Dwóch wojskowych stanęło przy drzwiach, trzeci wraz ze starszym cywilem zaczęli rewizję od pokoju Tęczyńskiego, a Rosjanin od razu go przesłuchiwał. Pytania były w gruncie rzeczy retoryczne, nastawione na zastraszenie i poniżenie. W krótkim czasie przeszły w krzyki, wyzwiska, nawet groźby. Aleksander opanował emocje sporym wysiłkiem woli i zapytał jak najspokojniej.
- A tak konkretnie to o co wam chodzi? Co mam pokazać i do czego się przyznać?
Przez chwilę wydawało się, że młodszy cywil go uderzy.
- Ty imperialistyczna świnio! - krzyknął i znów bluznął najohydniejszymi przekleństwami.
# # #
Urszula, widząc biegnącego z szablą Aleksandra, zorientowała się, że coś się dzieje. Po chwili i ona usłyszała warkot samochodu. Trzymała właśnie w rękach wianuszki, które wczorajszego dnia uwiły dziewczynki, zwiędły już i miała zamiar je wyrzucić. Tknięta jakąś myślą poszła do pokoju chłopców i zobaczyła haczyki po szabli. Na jednym powiesiła wianuszek z chabrów, ale co obok? - myślała przez chwilę gorączkowo. Mało się nie potknęła o własne nogi w tym pośpiechu i jakimś wewnętrznym rozedrganiu. Z własnego pokoju przyniosła święty obrazek, a na jego miejscu umieściła drugi wianuszek. Został ostatni wianek, odłożyła go na stół. Weszła do dziewczynek. Już nie spały, ale katulały się po łóżkach i rozrabiały.
- Przyjechali obcy panowie. Bierzcie swoje ubranka i biegiem do babci. I - słuchajcie, bo to bardzo ważne - ani pary z ust. Nie odzywać się, choćby pytali i krzyczeli na was. Rozumiecie? A ty Kalino? Nie wolno rozmawiać z obcymi. Ani jednego słowa! Wtulić się w babci spódnicę i milczeć. Jakbyście niemowami były. Bierzcie ubranka, już, już, i szybko do babci.
Józefina właśnie kończyła się ubierać. Już i ona wiedziała, co za "goście" idą.
- Mamo, zajmij się dziećmi, niech się ubiorą. Nie wolno rozmawiać z obcymi. Pamiętajcie dziewczynki. Ani odpowiadać na pytania, ani cokolwiek innego. Jasne? Idę do kuchni robić dla was śniadanie. Aha, przy obcych między sobą też nie ma żadnych rozmów. To bardzo, bardzo ważne!!! Ani mru, mru!
- Dobrze, ciociu - za wszystkie siostry odpowiedziała Anna. Dziewczynki były przejęte.
- Siku - zapiszczała Kalinka, bliska płaczu.
# # #
Ta rewizja była niezwykle długa. Aleksander denerwował się dodatkowo, bo ani synowie, ani Jaś do domu nie wrócili. Miał nadzieję, że właśnie Jaś sam z siebie zadbał o chłopców, nie był przecież nierozgarnięty. Gorzej jeśli ... Nawet nie chciał o tym myśleć! Ktoś by go jakoś zawiadomił!!!
Stał w drzwiach oparty o uszak, ignorował obecność żołnierz z karabinami gotowymi do strzału i wysiłki Rosjanina usiłującego wyprowadzić go z równowagi.
- Mów! Mów! Czemu nie odpowiadasz!
- Na jakie pytanie?
- Gdzie są twoi bracia? Kiedy ostatnio z nimi rozmawiałeś?
- Brat Stanisław mieszka w Pokrzy...
- Nie o niego pytam! Pozostali!
- Pozostali nie żyją.
- Dowody!
- Jakie dowody?
- Że nie żyją!
- A skąd ja takie dowody mam mieć?
- To nie opowiadaj nam bajek, że nie żyją! Gdzie są? Kiedy się z nimi widziałeś?
Aleksander skrzyżował ręce na piersiach i nie odpowiedział.
- Swołocz! Będziesz mnie tu lekceważył!? - głos przeszedł we wrzask.
Aleksander zapatrzył się w czubki swoich brudnych gumiaków.
- Odpowiadaj, jak cię pytam!
- Moi bracia nie żyją. Nie mam od nich wiadomości od połowy lipca jeszcze przed rozpoczęciem wojny. Ostatni raz z braćmi widziałem się w maju 1939 roku. Szukaliśmy przez Czerwony Krzyż. Nie znaleziono ich.
- Tu jest jakiś list, panie majorze - powiedział żołnierz, który przeszukiwał pokój. Podał Rosjaninowi papier.
Aleksander z daleka rozpoznał list od Janeczki z Kanady. Rosjanin przebiegł go wzrokiem.
- No i dowód się znalazł - wycedził zadowolony. - Dowód na to, że w Kanadzie żyje pana brat. Który? - ryknął niespodziewanie.
Aleksander usiłował wytłumaczyć, że jest to list od znajomej.
- I znajoma tak sobie paczki znajomemu przysyła! - dla odmiany syczał major.
- To matka chrzestna mego syna. Z Królewca trafiła do Kanady.
- Co? Polska naraz zaczęła jej śmierdzieć? Ty kundlu, tu kułaku, ty... ty...- przez kilka chwil wyzywał Tęczyńskiego po rosyjsku i wyjątkowo chamsko. Aleksander milczał.
A rewizja trwała i trwała. Nie było końca. Milczenie Tęczyńskiego irytowało przybyszów. Młodzi wojskowi nie wykazywali specjalnej nadgorliwości. Ale obydwaj cywile przeglądali każdą książkę w środku. Prócz listów Janeczki nie znaleźli nic, do czego mogliby się przyczepić. Wreszcie jeden z nich nie wytrzymał i zapytał, gdzie Tęczyński ma złoto i dolary. Posiadanie ich było zagrożenie więzieniem. Aleksander stwierdził, że nie ma, ale nie było to zgodne z prawdą. Swoje dochody dzielił zazwyczaj na kilka części. Były tam pozycja "nieprzewidziane wydatki" i "na czarną godzinę". I właśnie pieniądze przeznaczone na tę ostatnią pozycję zamieniał na coś bezpiecznego. Tak robił jego ojciec i tak robił on. Teraz te pieniądze trzymał w takim ukryciu, że nawet Urszula o nich nie wiedziała. I nie przypuszczał, aby ci obcy mogli je znaleźć. Nie można było jednak wykluczyć ślepego trafu. Bez trudu zobaczyli pieniądze w portfelu i te leżące w szufladzie biurka. Tęczyński nie spodziewał się większych dochodów przed zakończeniem żniw, a miał zwyczaj płacić swoim robotnikom w każdą sobotę po pracy. Dzielenie coraz skromniejszych (po denominacji) przychodów nie było jego ulubionym zajęciem. To, co miał, musiało starczyć do połowy sierpnia. I choć w pierwszej chwili suma mogła wydać się duża - Aleksander liczył się z tym, że w tym sezonie będzie musiał naruszyć nie tylko "nieprzewidziane wydatki", ale i "na czarną godzinę". Wprawdzie wpadną jeszcze jakieś mizerne pieniądze za mleko - no właśnie - będą mizerne... A rosyjski major znów zaczął się nad Tęczyńskim wytrząsać, wrzeszczeć i kląć. Polak mu dzielnie sekundował, choć z nieco mniejszym zapałem. Wreszcie Aleksander zrozumiał, że major te pieniądze, które znalazł, chce zagarnąć dla siebie - i się zdenerwował. Nie mógł sobie pozwolić na taki ubytek! Wiedział, że major może kazać swoim wyjść i wtedy nawet nie będzie świadków zaboru. Zawołał głośno Urszulę, a kiedy weszła, mruknął do niej cicho, by zabrała z biurka wszystkie pieniądze. Major chyba w pierwszej chwili nie zrozumiał słów Tęczyńskiego. Pieniądze wyjęte z portfela leżały na biurku, a szuflada biurka z drugim pakietem banknotów była wysunięta. Natomiast Urszula zachowała się jak automat. Chwyciła jednocześnie obie kupki pieniędzy i zdążyła cofnąć się o krok, gdy major chwycił ją za rękę. Chciał coś powiedzieć, Urszula szarpnęła się do tyłu i rękę wyrwała, major pozostał zaskoczony z otwartymi ustami. Później działo się wszystko na raz: ryk majora, krzyk drugiego cywila i krzyk Urszuli, którą major uderzył w twarz. Aleksander rzucił się na majora, raczej chciał się rzucić, ale żołnierz z bronią go powstrzymał, opierając lufę o jego pierś. Obydwaj cywile krzyczeli na raz. Tęczyński opanował się najszybciej i oczami nakazał Urszuli wyjść - nikt jej nie zatrzymywał. Sam ponownie oparł się o framugę drzwi. Wiedział, że gdyby zaproponował pieniądze - nie zmieniło by to jego położenia. Może poczęstunek wódką mógł coś zmienić. Nie, nie było dobrego rozwiązania! Przyjechali po sukces - a sukcesu nie było. Miał kwity dowodzące zapłacenia podatków i dokonania przymusowych dostaw. Gdyby nie one - mogliby zabrać mu te pieniądze. Ale i tak zwymyślali go od spekulantów, brzuchopasów, darmozjadów, krwiopijców, degeneratów. Rosjanin w zapamiętaniu krzyczał, że go zniszczy, że mu brzuch rozpruje, a z trzewi wyciągnie złoto i dolary. I krzykiem pytał, gdzie te dolary ukrył.
- Jakie znów dolary? U mnie dolarów nie było i nie ma! - bezczelnie kłamał Tęczyński.
- Przecież kupowałeś w marcu od Czapskiego!
Była to najprawdziwsza prawda! Tęczyński poczuł się złapany w potrzask. Z drugiej strony nie było przecież świadka transakcji! Czapski był Żydem, bardzo twardym człowiekiem, nie powinien zdradzić. Prawdopodobnie nie zdradził, a ci...ci obcy tylko go podpuszczają!
- Nie kupowałem.
- Sam nam mówił!
- Może mu się nazwiska pomyliły.
- My wiemy, że od niego kupowałeś!
- To wiecie więcej ode mnie.
- Kupowałeś!
Tęczyński przestał odpowiadać. Enkawudzista gnębił go dalej. Krzyczał, pienił się.
- Zaraz poprujemy ci materace! W który zaszyłeś? I tak znajdziemy! - Krzyczał i obficie okraszał to wulgarnymi słowami.
- Nie zaszyłem, ale decyzja jest pana.
- A może gdzieś zakopałeś?
- Nie mam złota. Nie mam dolarów. Ani zaszytych, ani zakopanych. Nawet ślubnej obrączki nie mam, bo twój rodak mi ją przemocą zabrał w Królewcu. Czego jeszcze chcesz?! - wybuch Tęczyńskiego był bardzo dobrze zagrany, on sam w duchu wiedział, że na żadne "puszczenie" nerwów nie może sobie pozwolić.
Jednak od tego momentu Rosjanin jakby przyhamował.
- Dlaczego kazałeś jej zabrać te pieniądze? - zapytał prawie spokojnie.
- Pan nie przyjechał tu na rabunek, tylko na rewizję. Na razie nic pan nie znalazł. I dalej pan nie znajdzie, bo tu się nic nie ukrywa.
- To się jeszcze zobaczy.
"Przekopali " się przez pokój Aleksandra, Urszuli i pozostałe. Sprawdzili strych i piwnice. Patrzyli, czy nie ma czegoś w kominie, w piecach, w piecu chlebowym i tak zwanej zimnej wędzarni w kominie. Szukali w podłodze i ścianach piwnicy. Również niczego nie znaleźli w spichlerzu, ale tu szukali jakby "po łebkach", aby szybciej.
- Zabierz gdzieś tego psa - rozkazał Polak. - Sprawdzimy jego budę.
Tęczyński opanował paroksyzm nerwowego śmiech. Ktoś musiał ich widzieć, gdy chowali szablę... Ktoś doniósł! Być może nawet ktoś leżał przyczajony za płotem i obserwował ich gospodarstwo przez kilka dni... Może nawet ktoś siedział gdzieś na drzewie... Ale chyba nie - wczesna wiosna i drzewa były jeszcze bezlistne... To wszystko było możliwe. I przyszli z taką pewnością zwycięstwa! Cala ciężarówka żołnierzy do otoczenia jego siedliska. Nie słyszał więcej ciężarówek, zatem przyjechali tylko do niego. Znaleźli "wroga klasowego".
Sprawdzili budę Sopla, rozebrali ją na części i nic, wykopali dziurę pod nią - ani złota. ani dolarów nie było! Ruszyli do gumna. Dołączyło do nich teraz około dziecięciu żołnierzy. Wszyscy szukali z przejęciem, major biegał od stodoły do obory i ich zagrzewał. Kazali Tęczyńskiemu wyprowadzić konie ze stajni, a później zabrać Demola w inne miejsce. Demol się wściekał, szczekał jak szalony, a Tęczyńskiemu nie dawało się go uspokoić. Zresztą Sopel tak samo szalał. Wreszcie wszystkie budynki łącznie z wychodkiem, kurnikiem, drewutnią i wędzarnią zostały sprawdzone. Powinien być koniec. Ale nie był. Żołnierze oglądali drzewa, czy gdzieś nie ma jakiejś dziupli. Zaglądali do studni i też ją jakoś po swojemu sprawdzali. Następnie zabrali się za kopce, a w zasadzie ślady po kopcach ziemniaczanych. Z konfiguracji terenu wynikało, że zostały tylko dwa plus tak zwany „parsk”, czyli kopiec ze specyficznym zadaszeniem. Można było do niego wchodzić zimą, nabierać ziemniaki do kosza i wychodzić, zabezpieczając otwór słomą. Zawsze bardzo dokładnie. Kopców zimą bywało więcej niż trzy, ale o tej porze roku wszystkie, łącznie z „parskiem” były puste, a część dołów była zasypana i rosła tam lucerna. Nie znaleziono nic. Z boku stodoły leżała kupa dużych kamieni. Nieco dalej była pryzma kamieni drobnych. Kazano przerzucić żołnierzom obie sterty. Zryto miejsca pod spodem - czysto, nic nie znaleziono.
- Gdzie to ukryłeś? - znów zaczął przepytywać Rosjanin.
- Jak mogłem ukryć coś, czego nie mam?
- Ale ja wiem, że kupiłeś od Czapskiego 300 dolarów!
- Nie kupiłem. Ktoś dostarcza panu fałszywych informacji, a pan mu jeszcze za to płaci! - zaryzykował Tęczyński. Teraz był pewien, że Czapski "nie sypnął". Kupił u niego 250 dolarów. Tylko. Choć 300 bardzo go korciło, ale wiedział, że aż takiej kwoty nie odłoży. Tak naprawdę, to już o 50 dolarów "przedobrzył"!
-"Nie kupiłem" i "nie kupiłem"! - przedrzeźniał go od nowa rozeźlony Rosjanin. - Słuchaj, Polaczku, ja tobie daruję, ale ty mi powiedz, gdzie schowałeś dolary. Przysięgam, że ci daruję!
- Nie ma takiego miejsca, bo nie ma ukrytych pieniędzy. Jestem bezradny. Nie mogę nic pokazać.
- Wracamy do domu i będziemy rozbierać meble na kawałki. Trudno! A ty mnie popamiętasz na długo! Na długo! - znów się wściekł, znów bluźnił po rosyjsku i po polsku. Drugi cywil usiłował go mitygować, a dawało to rezultat wprost przeciwny do zamierzonego. Głos Rosjanina przechodził chwilami we wrzask. Zapalał się coraz bardziej. Wszyscy już byli zmęczeni, może głodni i spragnieni nawet. Niektórzy żołnierze pili wodę przy studni prosto z wiadra.
- Ty lepiej pokaż, co masz, bo major każe twój dom podpalić - prawie szepnął mu drugi cywil, a Aleksander pomyślał, że wcale to nie jest wykluczone. Jego dom był duży i przestronny, jakimś cudem ocalał w wojennej zawierusze. Nie zajęto go na żaden urząd, ani na szkołę, bo był za bardzo na uboczu. A teraz napuszony rosyjski major podpali mu dom albo przynajmniej zniszczy meble - w ataku furii. Wydało mu się to prawdopodobne. Jednakże wzruszył tylko bezradnie ramionami.
- Nie mam co pokazać - powiedział i zaczął z wolna iść w stronę domu.
Szli za nim, coraz bardziej zostając w tyle. Aleksander opadł na ławkę pod domem: bolały go już nogi, dochodziła pierwsza godzina. Od godziny w oborze pomukiwały młode cielęta w oczekiwaniu na karmienie. Kto przyprowadzi krowy?
- Spalił on już jakieś domy? - spytał najbliższego żołnierza.
- Nie wiem, panie - mruknął pod nosem młodziutki chłopiec. Obejrzał się i dodał - Mówili, że pod Łomżą dwa domy, a jeden pod Giżyckiem.
Aleksander pokręcił głową z niedowierzaniem, bo faktycznie nie wierzył.
Tymczasem mężczyźni cofnęli się aż za studnię i, obydwaj wzburzeni, gwałtownie rozmawiali. Szczekanie psów głuszyło ich słowa. Wreszcie podeszli do Tęczyńskiego.
- I co, pachołku imperialistyczny, spekulancie, imperialistyczna świnio! - I dalej już wulgaryzmy - I co, ciągle się nie przyznajesz?
- Nie mam do czego, panie.
- Idziemy - zadecydował nagle Polak, a Rosjanin tylko brwi uniósł ze zdziwienia. - Do ciężarówki!
- Ale ja tu jeszcze wrócę, psie! - obiecał Rosjanin zgrzytając zębami.
I tak się zakończyła ta rewizja.
c.d. jest tu -- http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/06/19.html
Fajnie to opisujesz, bardzo realistycznie. Czekam na cdn.
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
Oj Tkaitko nasłuchałam się ja takich bardzo podobnych historii...To było straszne.A jak pomyślę przez ile lat książki które przekazywały tą wiedzę musiałam chować niemalże jak oni tą szablę to mi się robi bardzo ciężko na duszy.Ale trzeba o tym pisać ,trzeba pamiętać i rozmawiać z następnym pokoleniem.Opisując spichlerz i te zakładki do ziarna,przypomniała mi się stodoła u babci gdzie też były takie zakładki i nazywało to się sąsieki.Natomiast mięsa i nabiał trzymane były w ziemiance (piwnica wykopana w ziemi)gdzie zawsze panowało zimno.Ale mnie wzieło na wspominki.Dziękuje Ci bardzo że mogłam przeczytać dalszy ciąg Twojej wspaniałej opowieści.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię bardzo serdecznie:)))))
Anabell
OdpowiedzUsuńW moim ostatnim zabieganiu nie miałam czasu na odpowiedzi, przepraszam. Nadrabiam zaległości.
Tobie, Anabell, ogromnie dziękuję. Za słowa i za wszystko inne...Buziaczki!
Juto Kochaniutka
OdpowiedzUsuńI Ciebie bardzo, bardzo przepraszam za spóźnioną odpowiedź!
Tak, masz rację. Stodoła składa się z klepisk i sąsieków. Jeśli gospodarz nie miał porządnego spichlerza na zboże ( w mojej wiosce prawie ich nie było), to zboże trzymał w sąsieku.Nie wiem na czym to polegało, ale w naszym spichlerzu pomimo tych wędzonek i ziarna - nie było myszy! A w stodole było myszy do zatrzęsienia!Nawet w domu czasem trzeba było stawiać łapki!Dom był bardzo stary i nie wolno było wchodzić do piwnicy ani na strych - groziło zawaleniem. To też moje wesele w 1971 było już w nowym domu.
Po to są komentarze, by takie wspominki pisać. Czytam je z ogromną przyjemnością.Pisz ich jak najwięcej!
Wiesz że też nie wiem na czym to polegało ale z tymi myszami masz rację.Było tak samo jak piszesz.Miałam przerąbane bo nie bałam się myszy i musiałam je wynosić brrr.
OdpowiedzUsuńJuta
OdpowiedzUsuńkiedyś, na tej łące, którą opisałam jako pełną wszelkiego stworzenia latającego owadziego, został posiany jęczmień i był koszony dokoła, dokoła, aż został maleńki trójkącik. Myszy tam było do zatrzęsienia. Za ogonki pozbierałam trochę truposzy dla kotów. NIE RUSZYŁY! Nawet wąchać nie chciały - małpiszony jedne.
Parę lat temu, mój brat miał w stodole i oborach ok. 20 kotów. Nie ingerował w ich płodność. Koty dostawały dwa razy dziennie mleko - bez ograniczeń. A reszta - myszy. Żadnego dokarmiania. Koty były bardziej dzikie niż udomowione. Nie miały imion, nawet nie dawały się dokładnie policzyć, choć do miseczek mlecznych przychodziły. A w domu panoszyła się kocica angoropodobna, ona tylko "może ciupkę wątróbki, a może odrobinkę tuńczyka? makrela wędzona? Może zbyt słona...? No nie wiem" - Taka rozpuszczona była.
Dawno już nie czytałem z takim zaciekawienem... co dalej.......?
OdpowiedzUsuńPozdrowienia
________ mkd
Dziękuję - MKD - za to pytanie - za życzliwe zainteresowanie. Jutro na FB pokażę następny rozdział...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.