Pierwsze pół roku było dla Urszuli bardzo trudne - to ustawiczne pamiętanie, że nawet garnka nie wolno jej na płycie przestawić! A już najgorsze, że dziewczynek na ręce brać nie mogła! Ani krów doić nie mogła, bo dopóki krowa grzecznie stała - nie było problemu, ale zdarzało się, że trzeba było unik zrobić, gdy z jakiegoś powodu krowie zechciało się kopnąć. Zimą dojenie nie był zbyt wiele, bo cielne krowy stopniowo "zapuszczano" i dawały coraz mniej mleka, by na dwa miesiące przed ocieleniem nie dawać wcale...
Dzieciaki bardzo szybko "załapały" to ciocine oszczędzanie się i radośnie temu sekundowały, przypominając często w ostatnim momencie. Kalinka, jak już całkiem nie mogła obejść się bez utulenia, prowadziła ciocię za rękę na fotel, potem sama wdrapywała się jej na kolana.Tak ją nauczyła Anna. Jedynie matka była totalnie oburzona! Osobiście musiała odcedzać ziemniaki albo usługiwać mężczyznom, robiąc im kawę zbożową, herbatę czy podając dzbanek z mlekiem.Nawet dokupiono dwa nowe wiadra na wodę przynoszoną ze studni i dorosły Aleksander musiał dbać o to, by nigdy jej nie brakowało.
Przez całą zimę Manugiewicz mało się u Tęczyńskich pokazywał. Miał dużo pracy. Zamówienie szło za zamówieniem, a Tęczyńscy sami z siebie zbyt często go nie wołali. Coś w tym musiało być. W końcu wszyscy widzieli z jakim naręczem kwiatów wróciła Urszula i każdy to po swojemu interpretował. Jego o nic nie pytano i nie wołano do pomocy. Przy okazji nielicznych widzeń Urszula nie przesyłała mu żadnych sygnałów, żadnych znaków. Była dokładnie taka sama, jak przed szpitalem.
Urszula też nie była taka skora do wynurzeń i nawet, gdy matka zapytała ją, co te kwiaty znaczą, lekko odpowiedziała, że wygrała konkurs na najgrzeczniejszą pacjentkę. Józefina wzruszyła ramionami: takie zmiany były wszędzie, że i taką głupotę ktoś mógł wymyślić. O Manugiewiczu nawet nie pomyślała. Aleksander zaś domyślał się prawdy, ale nie dyskutował, nie pytał, czekał, aż Urszula sama dojrzeje do rozmowy. Zgodziłby się na takiego szwagra bez wahania, wiedział, że to dobry i pracowity człowiek. Uczynny i szlachetny. Jakież inne cechy w obecnych czasach mogły się liczyć? Jednakże nie miał zamiaru ingerować w życie siostry, tym bardziej, że bez Urszuli w domu - miałby wielki kłopot. Sam siebie usiłował przekonać, że nie jest interesowny.
Przyszła wczesna wiosna.
Pani Józefina coraz częściej łapała się za serce. Rodzina nie do końca wierzyła w jej chorobę, aż doktor Godlewski w poufnej rozmowie z Aleksandrem ostrzegł, że serce to tam się ledwie trzepocze. Aleksander oczywiście, że się tym zasmucił, przekazał wiadomość Urszuli, a ta z miejsca skończyła z oszczędzaniem się. Przynajmniej co do średnich ciężarów, bo wiader ze studni nadal nie dźwigała.
Sam Aleksander był teraz skupiony na stodole. Obiecano mu cement, wiec co tchu szykował deski, zatrudnił dwie pary traczy i piły chodziły dzień dnia, a on jeszcze dowoził wycięte w zimie sosny.
Odszedł Stalin.
Te wiadomość przekazywano sobie radosnym szeptem i z pewnym niedowierzaniem.
Aleksander Tęczyński dostał paczkę z Kanady! To była dopiero sensacja! Nadawcą była Janina Różanek. Paczka zawierała kawę, kakao, herbatę, czekoladę twardą i do picia, suszone figi, daktyle i rodzynki oraz 10 par cienkich pończoch, za które trzeba było zapłacić cło. A Aleksander junior się cieszył, bo to była paczka od jego chrzestnej matki! Od tej pory paczki zaczęły przychodzić w miarę regularnie. Ale najważniejsze było to, że Janinka żyje - od czasu rozstania w drodze powrotnej z Królewca nie mieli od niej bodaj śladu wiadomości. W paczce był niewielki list, parę zdań. Mieszka w Toronto, ma męża Artura i pięcioletniego syna. Wirkus - to jej nowe nazwisko.
Pozornie wszystko się dobrze układało. Aleksander nie zapadał tak mocno na zdrowiu, synowie się uczyli, dziewczynki były radosne. Aleksander-syn zacinał się tylko w chwilach wyjątkowych emocji. Szabla była ukryta w dachu psiej budy - u Sopla. Gospodarstwo się rozwijało, znów przybyła mleczna krowa, były cztery konie. Pracy było dużo, ale maszyn też przybywało. A po ostatnim powrocie wiejskich chłopaków z wojska Aleksander ugodził sobie do pomocy na lato Jaśka od Szczepanków. Zwierzęta nie mieściły się w gospodarskich budynkach i postawienie obór z prawdziwego zdarzenia stało się tak samo pilne jak zbudowanie stodoły. Część świń, wraz z ustaleniem się ciepłych nocy, przeprowadził do zewnętrznej zagrody. Zrobił im daszek od deszczu i nie żałował słomy na podściółkę.Takie zwykłe gospodarskie zajęcia.
Pani Józefina coraz mniej interesowała się domem. Pojechała wprawdzie na ślub Lilki razem z Aleksandrem i dwoma jego synami. I oczywiście ze Stanisławem i całą jego rodziną. Tylko Urszula nie chciała jechać. Wykręcała się słabowaniem po szpitalu... Teraz, po Wielkanocy, prawie zawsze można było zastać starszą panią w fotelu za stołem w saloniku. Zazwyczaj zostawiała otwarte drzwi, dzieci przybiegały do niej, czasem nawet w dzień czytała im bajki, szczególnie w deszczowy. Jednak z wolna traciła zainteresowanie sprawami domu. Nawet paczka z Ameryki nie wywołała w niej poruszenia. Zresztą cała zawartość paczki poszła na sprzedaż z pod lady - Stanisław już miał sklep. Aż dziw, jak sprawnie pozałatwiał wszystkie pozwolenia! A teściowa doskonale odnalazła się w nowej roli. Dojazd był nieco kłopotliwy, czego się jednak nie robi dla dzieci!
Aleksander wysłał kilka listów do kolegi swego brata Teodora. Odpowiedzi nie było. Może nie chciał, może nie żył, może nigdy nie dostał tych listów... Ciągle były jakieś sprawy niezałatwione. Ale były i te załatwione - zakończone bardzo boleśnie, jak choćby pokazowe procesy schwytanych Akowców. Już nikt nie przyjeżdżał konno do Tęczyńskich... To też bolało... I tylko lasek źle, nie do końca rozminowany, straszył ludzi z Pokrzywki, a już najbardziej samego Aleksandra - w trosce o dorastające dzieci i ich szalone pomysły.
Urszula zaskoczyła wszystkich któregoś dnia oświadczając, że jedzie do księdza Olszewskiego. Nawet matka się na to wykrzywiła. Ostatnio niechętnie zostawała z Heleną. W ostateczności mogła być Leonia.
- Po co ty tam chcesz jechać? I to taki świat drogi? - marudziła po swojemu.
- Może to nasze ostatnie spotkanie będzie. Muszę jechać. - Odpowiedziała Urszula. Nie chciała się tłumaczyć.
- A długo cię nie będzie? - dochodziła matka.
- Tak dokładnie to nie wiem. Może trzy - cztery dni.
- Powiedz trochę dokładniej, bo choć konie po ciebie trzeba będzie wysłać.
- Nie, nie. Tyle jeszcze mogę się przejść, a w ostateczności kogoś wynajmę. W każdym razie potrzebuję pieniędzy na drogę.- ostatnią uwagę skierowała do Aleksandra.
Akurat w tym momencie wydatki mu nie pasowały, nie powiedział tego głośno, tylko poszedł do swego pokoju po pieniądze. I on też chciałby wiedzieć, po co Urszula jedzie, ale tak naprawdę, bo przedstawione wyjaśnienie całkiem do niego nie przemawiało. Choć specjalnie się o to nie starał, to jednak dowiedział się, że Manugiewicz był cały czas we wsi, czyli wyjazd siostry miał inny cel. Babcia Helena zabrała córeczki Aleksandra do siebie na tydzień, w ten sposób Józefina była zostawiona sama sobie. Urszula wyjeżdżając zostawiła ugotowany gar bigosu, trzy upieczone kury i kilka blach drożdżowego ciasta. To wcale nie było dużo, zważywszy, że co dzień na obiedzie było czterech mężczyzn od traka, Jaś i Aleksander, dwóch bratanków i matka, a zawsze mógł się trafić ktoś przypadkowy. Na wszelki wypadek miała uzgodnione z Pauliną, że ona coś ugotuje i podrzuci. Chodziło głównie o matkę i Aleksandra - oboje zawsze potrzebował delikatniejszego jedzenia.
Choć u Tęczyńskich nic się specjalnego nie działo, to we wsi niemal co drugi, trzeci dzień była jakaś sensacja. Najpierw, że "Jasiulkom" milicja zgarnęła instrumenty do pędzenia bimbru. Na ten temat to we wsi aż huczało. Wprawdzie Miecio "Jasiulków" nie robił super dobrego spirytusu, ale był na miejscu i ratował w potrzebie. A teraz siedział "w kryminale" i we wsi była posucha. Potem wyszło na jaw, że dwie kobiety zdradzały swoich mężów. Na wsi to nie były częste przypadki, ale tu rzecz o tyle zabawna była, że się wymieniły mężami. Naśmiewano się z kochanków było wyjątkowo uporczywe. Później chłopak z sąsiedniej wioski chciał zgwałcić dziewczynę z Pokrzywki. Bracia dziewczyny pobili go do nieprzytomności, aż się znalazł w szpitalu. Żadnego dochodzenia nie było. Aż tyle wydarzyło się podczas nieobecności Urszuli.
Natomiast już po jej przyjeździe rozeszła się wiadomość, że Manugiewicz się żeni.
Pani Józefina coraz częściej łapała się za serce. Rodzina nie do końca wierzyła w jej chorobę, aż doktor Godlewski w poufnej rozmowie z Aleksandrem ostrzegł, że serce to tam się ledwie trzepocze. Aleksander oczywiście, że się tym zasmucił, przekazał wiadomość Urszuli, a ta z miejsca skończyła z oszczędzaniem się. Przynajmniej co do średnich ciężarów, bo wiader ze studni nadal nie dźwigała.
Sam Aleksander był teraz skupiony na stodole. Obiecano mu cement, wiec co tchu szykował deski, zatrudnił dwie pary traczy i piły chodziły dzień dnia, a on jeszcze dowoził wycięte w zimie sosny.
Odszedł Stalin.
Te wiadomość przekazywano sobie radosnym szeptem i z pewnym niedowierzaniem.
Aleksander Tęczyński dostał paczkę z Kanady! To była dopiero sensacja! Nadawcą była Janina Różanek. Paczka zawierała kawę, kakao, herbatę, czekoladę twardą i do picia, suszone figi, daktyle i rodzynki oraz 10 par cienkich pończoch, za które trzeba było zapłacić cło. A Aleksander junior się cieszył, bo to była paczka od jego chrzestnej matki! Od tej pory paczki zaczęły przychodzić w miarę regularnie. Ale najważniejsze było to, że Janinka żyje - od czasu rozstania w drodze powrotnej z Królewca nie mieli od niej bodaj śladu wiadomości. W paczce był niewielki list, parę zdań. Mieszka w Toronto, ma męża Artura i pięcioletniego syna. Wirkus - to jej nowe nazwisko.
Pozornie wszystko się dobrze układało. Aleksander nie zapadał tak mocno na zdrowiu, synowie się uczyli, dziewczynki były radosne. Aleksander-syn zacinał się tylko w chwilach wyjątkowych emocji. Szabla była ukryta w dachu psiej budy - u Sopla. Gospodarstwo się rozwijało, znów przybyła mleczna krowa, były cztery konie. Pracy było dużo, ale maszyn też przybywało. A po ostatnim powrocie wiejskich chłopaków z wojska Aleksander ugodził sobie do pomocy na lato Jaśka od Szczepanków. Zwierzęta nie mieściły się w gospodarskich budynkach i postawienie obór z prawdziwego zdarzenia stało się tak samo pilne jak zbudowanie stodoły. Część świń, wraz z ustaleniem się ciepłych nocy, przeprowadził do zewnętrznej zagrody. Zrobił im daszek od deszczu i nie żałował słomy na podściółkę.Takie zwykłe gospodarskie zajęcia.
Pani Józefina coraz mniej interesowała się domem. Pojechała wprawdzie na ślub Lilki razem z Aleksandrem i dwoma jego synami. I oczywiście ze Stanisławem i całą jego rodziną. Tylko Urszula nie chciała jechać. Wykręcała się słabowaniem po szpitalu... Teraz, po Wielkanocy, prawie zawsze można było zastać starszą panią w fotelu za stołem w saloniku. Zazwyczaj zostawiała otwarte drzwi, dzieci przybiegały do niej, czasem nawet w dzień czytała im bajki, szczególnie w deszczowy. Jednak z wolna traciła zainteresowanie sprawami domu. Nawet paczka z Ameryki nie wywołała w niej poruszenia. Zresztą cała zawartość paczki poszła na sprzedaż z pod lady - Stanisław już miał sklep. Aż dziw, jak sprawnie pozałatwiał wszystkie pozwolenia! A teściowa doskonale odnalazła się w nowej roli. Dojazd był nieco kłopotliwy, czego się jednak nie robi dla dzieci!
Aleksander wysłał kilka listów do kolegi swego brata Teodora. Odpowiedzi nie było. Może nie chciał, może nie żył, może nigdy nie dostał tych listów... Ciągle były jakieś sprawy niezałatwione. Ale były i te załatwione - zakończone bardzo boleśnie, jak choćby pokazowe procesy schwytanych Akowców. Już nikt nie przyjeżdżał konno do Tęczyńskich... To też bolało... I tylko lasek źle, nie do końca rozminowany, straszył ludzi z Pokrzywki, a już najbardziej samego Aleksandra - w trosce o dorastające dzieci i ich szalone pomysły.
Urszula zaskoczyła wszystkich któregoś dnia oświadczając, że jedzie do księdza Olszewskiego. Nawet matka się na to wykrzywiła. Ostatnio niechętnie zostawała z Heleną. W ostateczności mogła być Leonia.
- Po co ty tam chcesz jechać? I to taki świat drogi? - marudziła po swojemu.
- Może to nasze ostatnie spotkanie będzie. Muszę jechać. - Odpowiedziała Urszula. Nie chciała się tłumaczyć.
- A długo cię nie będzie? - dochodziła matka.
- Tak dokładnie to nie wiem. Może trzy - cztery dni.
- Powiedz trochę dokładniej, bo choć konie po ciebie trzeba będzie wysłać.
- Nie, nie. Tyle jeszcze mogę się przejść, a w ostateczności kogoś wynajmę. W każdym razie potrzebuję pieniędzy na drogę.- ostatnią uwagę skierowała do Aleksandra.
Akurat w tym momencie wydatki mu nie pasowały, nie powiedział tego głośno, tylko poszedł do swego pokoju po pieniądze. I on też chciałby wiedzieć, po co Urszula jedzie, ale tak naprawdę, bo przedstawione wyjaśnienie całkiem do niego nie przemawiało. Choć specjalnie się o to nie starał, to jednak dowiedział się, że Manugiewicz był cały czas we wsi, czyli wyjazd siostry miał inny cel. Babcia Helena zabrała córeczki Aleksandra do siebie na tydzień, w ten sposób Józefina była zostawiona sama sobie. Urszula wyjeżdżając zostawiła ugotowany gar bigosu, trzy upieczone kury i kilka blach drożdżowego ciasta. To wcale nie było dużo, zważywszy, że co dzień na obiedzie było czterech mężczyzn od traka, Jaś i Aleksander, dwóch bratanków i matka, a zawsze mógł się trafić ktoś przypadkowy. Na wszelki wypadek miała uzgodnione z Pauliną, że ona coś ugotuje i podrzuci. Chodziło głównie o matkę i Aleksandra - oboje zawsze potrzebował delikatniejszego jedzenia.
Choć u Tęczyńskich nic się specjalnego nie działo, to we wsi niemal co drugi, trzeci dzień była jakaś sensacja. Najpierw, że "Jasiulkom" milicja zgarnęła instrumenty do pędzenia bimbru. Na ten temat to we wsi aż huczało. Wprawdzie Miecio "Jasiulków" nie robił super dobrego spirytusu, ale był na miejscu i ratował w potrzebie. A teraz siedział "w kryminale" i we wsi była posucha. Potem wyszło na jaw, że dwie kobiety zdradzały swoich mężów. Na wsi to nie były częste przypadki, ale tu rzecz o tyle zabawna była, że się wymieniły mężami. Naśmiewano się z kochanków było wyjątkowo uporczywe. Później chłopak z sąsiedniej wioski chciał zgwałcić dziewczynę z Pokrzywki. Bracia dziewczyny pobili go do nieprzytomności, aż się znalazł w szpitalu. Żadnego dochodzenia nie było. Aż tyle wydarzyło się podczas nieobecności Urszuli.
Natomiast już po jej przyjeździe rozeszła się wiadomość, że Manugiewicz się żeni.
C.d. już tu - http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/06/15.html
+ wszystko to co zawsze.
=========================
Specjalnie dla jednej z czytelniczek Manugiewicz przestaje fikać i bierze się do roboty.
I jak zwykle czekam na ciąg dalszy. Coś ostatnio miałam problemy z blogerem, ale każdy kolejny post czytałam, chociaż nic nie mogłam napisać. Mam nadzieję, że już będzie ok. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńGabraj
OdpowiedzUsuńWitam Cię z radością i zapraszam do komentowania.
Na razie piszę, ale zapowiada mi się jeden tydzień w niedalekiej przyszłości pewnie bez nawet jednego postu... Czas pokaże.
Miłej niedzieli życzę.
Aż tydzień? a ja się tak przyzwyczaiłam do porannej lektury. I czekam, co dalej. Nie wiem, czy wytrzymam. Albo poczytam od początku. I napiszę, gdzie pochlipałam :))) A jakbyś potrzebowała korektora, to ja lubię takie dziwne zabawy ;p
OdpowiedzUsuńBeatko
OdpowiedzUsuńKorektor od dawna pilnie poszukiwany :)
Wytrzymasz, bo ten tydzień, o którym myślę, zacznie się w najbliższy piątek. Będę miała przez tydzień gości i stąd może być przerwa. Strasznie dużo sobie po tych gościach obiecuję, ponieważ mężczyzna jest kopalnia cudnych powiedzonek, prze obecne pokolenie całkiem nie znanych. Będę łazić za facetem z notatnikiem.Od Niego pochodzi historia o sześcioletnim Heniu, co to wsadził ojca do więzienia .To się zdarzył naprawdę - tatuś odsiedział aż 8 lat!Gorzej, jak mój gość się na mnie wkurzy!!!
Sprawdzam swoją pisaninę kilka razy, poprawiam i poprawiam,aż do przyślepnięcia. I dalej puszczam błędy...
Wszystkiego miłego życzę!
No to "pospekuluje".Urszula jedzie do księdza.Nie pojechała z pozostałymi na ślub.A może właśnie w tym czasie dogadała się z Manugiewiczem? Bo skoro Manugiewicz ma się żenić to skąd mu wytrzaśniesz przyszłą żonkę?Tyle moich zmyślań.Niestety na korektę z mojej strony nie możesz liczyć.Z ortografią mam nadzieję że sobie radzę, natomiast o gramatyce lepiej nie mówmy.
OdpowiedzUsuńŻyczę mile spędzonego czasu wśród Gości.Pozdrawiam bardzo serdecznie i cierpliwie poczekam na ciąg dalszy.
Elu, myślę, że się nie obrazi. Ludzie lubią opowiadać historie, a jeszcze jak mają wiernego słuchacza. Ja żałuję, że nie zdążyłam tak dziadków przepytać i zapisać ich wspomnień.
OdpowiedzUsuńA z błędami to tak jest. Ja czasami dużo piszę, czytam wiele razy, a po wydrukowaniu okazuje się, że gdzieś tam jakaś literówka się zdarzy. Poza tym przyzwyczajasz się do tekstu czytanego wielokrotnie i wtedy jakby niechcąco coś umyka uwadze. A ktoś inny wyłapie szybciej. Jak miałam taką możliwość, to prosiłam, żeby ktoś świeżym okiem zerknął :)))
Takich historii, jak z Heniem to podejrzewam że było wiele. Dzieci są prostolinijne. Takiego dziecka to można tylko pożałować, bo potem żyje w poczuciu winy, że przez niego coś się stało z rodzicem. To były okrutne czasy. Za trudne dla dorosłych, a co dopiero dla dzieci.
To ja zacznę lekturę od początku :))) i będę wyłapywać :)))
Juta
OdpowiedzUsuńNie da się!Przynajmniej do 1957 r.nie mogą być małżeństwem. De fakto obie postaci miały pierwowzory (Teodozję i Jana), którzy nigdy się nie pobrali.Pan Jan przyjeżdżał dość systematycznie, miał tylko pasiekę, ale kiedy upewnił się, że Teodozja nie da się przekonać do ślubu - wycofał się elegancko i tylko po niedzielnej mszy składał z daleka głęboki ukłon.
Jednak zobaczę co się da zrobić z moimi bohaterami.
Na razie piszę.Jeszcze mogę.
Beatko
OdpowiedzUsuńInteresuje mnie, jak by to miało wyglądać od strony technicznej. Wiem, że tak właśnie się dzieje. Kiedy wrzucam tekst na Worda - tam dopiero roi się od podkreśleń, ale już teraz nie reaguję. Np.uważam 2.post za najgorszy,obcy, nie mój, a był najbardziej poprawianym tekstem.I teraz zdanie nie przystaje do zdania. Błędy ortograficzne, gramatyczne,interpunkcyjne - tak. Ale musi pozostać mój styl. Licho mnie brało, bo przy okazji kapusty, Leonia powiedziała "z woza", a komputer "z wozu".Wiem, że komputer ma rację, ale Leonia jest na bakier z poprawną polszczyzną. Machnęłam ręką, dobra, niech będzie "z wozu", choć jak to możliwe, że Leonia tak prawidłowo mówi???
Wszystkiego dobrego. Radź, co dalej.
czytam z zaintersowaniem, powinnas to pozniej koniecznie wydac!
OdpowiedzUsuńJoleczko
OdpowiedzUsuńAż tak? Sama siebie tak wysoko nie oceniam.
Trochę się tym bawię i lubię pogadać o mojej pisaninie. Ale tak wysoko to siebie nie oceniam.
W każdym razie dziękuję bardzo za życzliwe słowa.
Buziaczki, Jolu.
Elu, stylu nie zamierzam ruszać :))) Komputer nie zawsze ma rację, a w Wordzie też zdarzają się błędy, o czym wiedzą tylko nieliczni maniacy, tacy jak ja:))) popraw na "z woza", jak się da.Przecież taki jest język Leonii. I nie poprawiaj wszystkiego, co Word podkreśla. Język bohaterów ma być naturalny, a nie literacki. Na tym polega cały urok.
OdpowiedzUsuńMyślałam, że może na pocztę bym Ci pisała nr odcinka i w którym akapicie co jest do poprawienia. Jakbyś chciała, możesz mi też wysłać tekst, poprawię literówki czy jakieś inne błędy, gdyby były, a w przypadku jakiegoś stylistycznego potknięcia - napisałabym jak mogłabyś to zmienić, a Ty byś się zastanowiła, czy chcesz. No nie wiem, tak mi przyszło do głowy. Pomyśl, jak Ty byś chciała. Ja lubię to robić, więc możesz mnie wykorzystać bez skrupułów ;))))
Beatko!
OdpowiedzUsuńJesteś bardzo kochana i wykorzystam Cię bezlitośnie! Spróbuje wysłać tekst do Ciebie przed opublikowaniem na blogu.Czuję się domówiona z Tobą, choć może nie tak całkiem do końca, bo co dam Ci w zamian?
Elu, przyjemność mi dasz ;))) poza tym ja już dostałam od Ciebie piękne prezenty, będę się mogła odwdzięczyć :)))
OdpowiedzUsuńBeatko
OdpowiedzUsuńNo i "zatkało kakało"