Tak gwałtowne burze nie były częste. Ale to pierwsza burza po zimie. Szaleństwo żywiołu!
Aleksander Tęczyński zamierzał dojechać do pustej starej stodoły, a raczej dużej szopy pana Kuleszy, stała ze dwieście metrów od drogi, gdyż jechać dalej było niepodobieństwem. Wtem w strugach deszczu zobaczył dwie postaci - większą i mniejszą - idące na wprost niego. Przeraził się w ich imieniu - na przestrzeni czterech kilometrów nie było żadnych zabudowań! Jedynie wspomniana szopa - ale w przeciwnym kierunku. Gdy osoby dostatecznie się zbliżyły, wstrzymał konie i zawołał:
- Proszę siadać, podwiozę.
- Przecież pan jedzie w inną stronę!
- Proszę się mnie posłuchać. Tam jest szopa - wskazał kierunek ręką - i tam się schronimy. Jak burza się uspokoi, pomyślimy co dalej.
Kobieta i dziewczynka, może czteroletnia. Każda z bagażem. Gdy pomagał wsiąść, przekonał się, że torba kobiety była dość ciężka. Ledwie wsiadły, popędził konie, by jak najszybciej znaleźć się w szopie. W pobliżu niej rosło kilka wysokich brzóz, więc miał nadzieję, że piorun nie dosięgnie nędznego budynku. Jakoś tam się ulokował, wprawdzie licha zbitka desek miała dużo szpar, a zamiast drzwi - wielką dziurę, ale miała dach i w środku było względnie sucho. Tęczyński dopiero teraz wyjął ze skrzyni, która tworzyła siedzisko, dwa suche koce. Jednym przykrył obie istotki po ramionach, a drugim otoczył im nogi.
- Pani nietutejsza, inaczej nie szłaby tędy w taką burzę. Muszą być pod drogą jakieś podziemne cieki i często tu pioruny prosto w drogę biją, choć i w drzewa też od czasu do czasu, ale droga potrafi być tak zryta, jakby kto pługiem dla zabawy ją zrujnował.
- Dziękuję panu...
- Proszę powiedzieć, gdzie pani idzie. Och, jestem Aleksander Tęczyński. Mieszkam na koloni przy Pokrzywce Małej.
- Halina Wrońska. Jestem synową państwa Marii i Józefa Wrońskich z Wronki. Mój mąż, Tomasz, zmarł prawie rok temu. Jadę zobaczyć, co słychać u moich teściów.
- To się pani z tym spóźniła o ponad dwa lata. Pani teściowa długo chorowała, może ze trzy lata albo i dłużej. Zmarła jeszcze przed Wielkanocą , czyli więcej niż dwa lata temu. A w jakieś trzy miesiące potem zmarł i pan Wroński. Wszyscy się dziwili, że najstarszy syn nawet na pogrzebie nie był.
- Gniew poszedł wielki między nami... Jak zginęli w wypadku Krzysztof, to jest brat mojego męża, i jego żona, teściowie chcieli zabrać Justynkę na wychowanie do siebie. Ale mój mąż się uparł. Myśmy dzieci nie mieli... I tak się z rodzicami pogniewali ... na śmierć. I śmierć z tego wyszła. Nic nie wiedziałam, że oni już nie żyją. Wysłałam wiadomość o pogrzebie mego męża, ale nie było żadnej odpowiedzi. Jechałam do nich... Teraz nie wiem, co dalej robić... Pogubiłam się...
Pogadywali tak niespiesznie, trzymani w szopie przez burzę, która chwilami jakby już milkła, odchodziła, niespodziewanie znów rozświetlała niebo wielką błyskawicą i napełniała dolinkę między lasami nieopisanym hukiem.
- Tam teraz mieszka matka pani teścia. - Powiedział z wahaniem Tęczyński. Co to go obchodzi? To nie jego sprawa! Po co się wtrąca! Jednak mówił dalej wbrew sobie. -To nie jest miła kobieta. Może jest dobra, ale nie jest miła dla obcych. Czy pani jest pewna, że musi tam jechać? A w zasadzie iść? I tak na noc pani przyjechała?
- Źle nas poinformowano. Pociąg, do którego wsiadłam, nie zatrzymał się na naszej stacji, tu gdzie myślałam... Pojechałam dalej. Czekałam na inny, powrotny, pomyliłam stacje i za wcześnie o jedną wysiadłam... To koszmar, nie dzień... Justynka już nie ma siły iść i jeszcze ta burza...
- Trzeba patrzeć do przodu. Do mnie do domu jest godzina jazdy. Do domu pani teściów jest półtora godziny jazdy. Na piechotę to nawet dwie godziny.Oczywiście kierunki są przeciwne, bo pani na lewo, a ja na prawo. Proponuję pani solidną kolację i nocleg, a z rana się rozpatrzymy, co dalej z tym zrobić.Gdyby nie te grzmoty, dziewczynka już by spała. Widać, jak bardzo jest zmęczona.
- Tak, wiem o tym. Ale nie mogę przyjąć takiej pomocy od obcego.
- Nie jestem wilkołakiem, zwyrodnialcem ani innym potworem - zaśmiał się gorzko Tęczyński.
- A kim pan jest?
- Chłopem. Rolnikiem. Ojcem pięciorga dzieci. Mieszkam z nimi i z siostrą. Najstarszy syn ma już 14 lat, a najmłodsza córeczka dopiero sześć.
- Nie. Zdecydowanie nie. Wiem, że na wsi ludzie gadają z byle powodu... Znaczy obgadują innych. Nie mogę pana na to narażać.
Tęczyński stanął w drzwiach szopy i popatrzył w górę. Chmury ciągle zasłaniały niebo. Deszcz już nie był taki ulewny, przecież padał bez przerwy. Myślał o siostrze. Urszula w domu była sama. Wiedział, że w razie burzy Jakub nie przyjdzie z pomocą. Nie miał piorunochronów. Urszula nie wydoi sama ośmiu krów! Ręce jej pomdleją. Aleksander jr wydoi jedną, Teodor powiedzmy prawie jedną - bo Urszula będzie musiała dokończyć. Anna też prawie jedną. Dla Urszuli zostaje pięć krów i dwie do dokończenia. Nie da sobie rady! Chyba, że synowie jeszcze raz zaczną doić po następnej krowie... On, Tęczyński zwariował! Myśli o tym, jak pomóc tej obcej, a nie o tym, jak najszybciej wrócić do domu i wziąć się za robotę! Zwariował! Ta kobieta...Po raz pierwszy od śmierci żony zapragnął tak bardzo zaopiekować się inną kobietą... Właśnie tą kobietą...
Pogadywali "o wodzie i o pogodzie" dobrą godzinę, aż burza odeszła na tyle daleko, że uderzenie pioruna w drogę chyba było można wykluczyć. Aleksander bił się z myślami. Obowiązek go wzywał! A tu taka niesamowita pokusa... Odwieźć na miejsce, upewnić się, w razie dalszej potrzeby - pomagać ... Deszcz padał, ściemniało się coraz bardziej. Zdecydował, że jednak ją odwiezie. Taka biedna, samotna i zagubiona. I taka piękna! Może się znów pogubić - tak powiedziała. Czyli zabłądzić. Musi ją zawieźć. Po prostu musi. Chryste! Jaka ona jest piękna!
- Chyba czas na nas - zadecydował wreszcie Tęczyński.
Wrońska przytaknęła bez przekonania. Deszcz ciągle padał, choć na szczęście nie był ulewny. Wyjechali z szopy i dalej rozmiękłą dróżką przez pola do gościńca zamienionego teraz w nieskończoną ilość drobnych potoczków. Tęczyński już przekonał sam siebie, że byłoby nieludzkie zostawić wdowę po Wrońskim samą w nieznanym terenie, z ciężkim bagażem, śpiącą dziewczynką i do tego w deszcz. Krowy w ostateczności poczekają. Ponadto jeszcze dwa cielaki piją mleko, a to znaczy,że każdy z nich wypija połowę mleka z jednej krowy...To jakby o jedną krowę do dojenia mniej...
- Musiała pani tu przyjechać?
- Musiałam. - Powiedziała i na chwilę zamilkła, a potem jakby zdesperowana dodała: - Mieszkaliśmy w funkcyjnym mieszkaniu. Miałam już niedługo dostać inne mieszkanie... Ale się wszystko pokręciło. Do końca czerwca muszę się wyprowadzić. To bardzo zmieniło moją sytuację. Szkoda nawet mówić.
Dojechali do gościńca i Tęczyński już miał zamiar skręcić w lewo, gdy z prawej strony zobaczył zarys innego wozu.
- O, zobaczymy, kto jedzie w pani stronę. Może jaki poczciwy gospodarz, to oddam panią w dobre ręce. A jak byle kto, to sam zawiozę. - Powiedział to wszystko ciągle w nadziei, że sam powiezie, ale jeśli już nie - to żeby się chociaż nie bała. Czekał chwilę, aż wóz dojechał do nich i, nie rozpoznając woźnicy , zawołał:
- Dobry wieczór! Czy może pan do Wronki?
- Dobry wieczór. Tak, do Wronki, ale nie poznaję, kto pyta. - Usłyszał w odpowiedzi i rozpoznał po głosie pana Kalinowskiego, sąsiada Wrońskich.
- Tęczyński. Mam pasażerki do Wrońskich. Weźmie pan? Mnie nie po drodze.
- Starej Wrońskiej też nie będzie po drodze! - zaśmiał się Kalinowski.
- Ale jak mus - to mus.
- Kto to do Wrony w gości jedzie?
- Żona Tomasza i córka Krzyśka.
- O, to Wrona będzie skrzydłami trzepać! - naśmiewał się Kalinowski dalej.
- Panie Kalinowski, a nie strasz pan tych kobietek, bo już dostatecznie przez burzę przestraszone!
Zaraz też Tęczyński pomógł ulokować się na innym wozie obu podróżniczkom. Na nieszczęście Kalinowski nie miał ze sobą nic dodatkowego do okrycia i strach było o dziewczynki zdrowie. Tęczyński nie zapamiętał imienia dziecka.
- Weźcie mój koc.Chociaż ten na ramiona. Ja przy okazji odbiorę go od pana, panie Kalinowski, co? Spotkamy się w Miasteczku po kościele albo na jarmarku, albo w sklepie u mego brata nich pan zostawi. Jutro mnie w Miasteczku nie będzie, bo jedziemy na odpust do H. Ale w tygodniu pewno będę, a i w niedzielę za tydzień też musowo.
Rozstali się. Tęczyński obejrzał się z wozu kilka razy - pojechali. On też jechał. Serce mu tak trochę nierówno zabiło, dziwne i niespotykane u niego... Halina ... Halina Wrońska. Powinna być Tęczyńska. Był zdumiony biegiem własnych myśli...
C.d. jest tu -- http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/06/21.html
======================================
Tkaitko litości ja strasznie się boję burzy:))))Nieźle, jak na wychowaną na wsi.Ale dzielnie przeczytałam.Czyżbyś miała zamiar żenić Tęczyńskiego?Zlituj się nad Urszulą.To znaczy najlepiej wydaj ją za mąż.No dobrze już nie będe sugerowała za kogo:)))))))))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam bardzo cieplutko.Spokojnej nocy.
Juto
OdpowiedzUsuńMożesz pisać co tylko chcesz!
Moi bohaterowie czasem tylko coś zrobią po mojej myśli. Wcale się mnie nie słuchają.Żyją własnym życiem!Ja to tylko opisuję. Czasem coś podrzucę, jakąś myśl, i...ONI robią co chcą...
Robi się ciekawie. No cóż życie lubi komplikacje.
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
Chyba nie wytrzymam, co bedzie dalej!!!!!!
OdpowiedzUsuńUmiesz Ty, Kobieto tworzyc atmosfere i wciagnac czytelnika w akcje. Blagam, tylko nie kaz dlugo czekac
na ciag dalszy, bo jajo kwadratowe zniose.
Ciekawska Teresa (anonimowa)
Anabell
OdpowiedzUsuńNie umiem tak pokomplikować żeby było i ciekawie i z puentą...Szkoda.
Teresko, nie do końca Anonimowy Gościu
OdpowiedzUsuńZnoszenie kwadratowych jajek może być albo bolesne albo niewykonalne...Hihihi...
A ja cały czas myślę, że za mało nakręciłam:)