Do Urszuli, choć już wróciła, wiadomość nie dotarła od razu. Przede wszystkim dla tego, że nie miała we wsi żadnej nadgorliwej przyjaciółki. Dopiero gdzieś miesiąc później wypaplało to któreś z dzieci Stanisława. Urszula aż osunęła się na ziemię. Dorosłych przy tym nie było, to i gadania zbędnego nie było. Pozbierała się jakoś. Jednak strzał był prosto w serce. Teraz już nic nie mogła zrobić.
Jeździła do księdza Olszewskiego po radę, której faktycznie nie dostała. Powiedział, że musi sama zadecydować. Tylko ona może w sercu swoim rozstrzygnąć, co powinna zrobić.Czegóż ona chce - żeby ktoś za nią podejmował decyzję? Musi sama. Nie umiała... A tu taki celny strzał! Nie mówił, że kocha i jakby faktycznie nie poprosił o rękę. Za to cały czas tam, w Białymstoku, dawał do zrozumienia, że właśnie chce Urszulę za żonę i tylko ona jedna dla niego... A w pół roku potem zapowiedzi i ślub? ...Z inną kobietą?
Całe szczęście roboty było dużo i brakło czasu na rozpamiętywania. Matka ledwie chodziła, bywało, że pół dnia spędzała leżąc na otomance w saloniku. Wiktoria zakradała się do niej i cichutko wypytywała o obrazy. A kto tu jest? A dlaczego? Tu płótno, tu papier - dlaczego? I KTO je malował? Czy ją też ktoś tak może namalować? Znikała i wracała z obrazkiem przedstawiającym całkiem foremne postaci. Niektóre Urszula przypinała szpilkami do firanek w pokoju dziewczynek.Najlepszymi chwalono się gościom.
Urszula rozmodliła się bardziej niż zwykle, szukając w modlitwie ukojenia. Manugiewicz nawet był u nich na podwórku ze dwa razy, widziała go, celowo nie wyszła z domu do niego, choć przez firankę widziała, że ociąga się z odejściem.
- O co mu chodziło? - zapytała potem brata.
- Pytał, którzy lepiej piłą robią. E, tam! O ciebie mu szło.
- A co mu do mnie?
- Sama powinnaś wiedzieć.
- Przecież on się żeni.
- A z kim? Z tobą?
- Nie wiem z kim. Ludzie gadają.
- Głupie gadanie - oburzył się Aleksander. - Antośka po coś u niego była, a on dom cały sprzątał. Nie miał czasu przed Wielkanocą, czy może był trochę niezdrów. A Manugiewicz zażartował, że na zapowiedzi dał, to i chałupę musi uporządkować. No i się rozniosło! Niedawno mu zaczęli winszować ożenku i żony. On zdziwiony, nie wie o co chodzi. I chyba przyszedł się wytłumaczyć.
Urszula już nie słuchała brata. Miała wrażenie, że oto znów podarowano jej życie. Drugie życie.Krew szumiała jej w uszach, serce zwariowało!
- Urszula, mówię do ciebie!- dotarło do niej wreszcie, że brat coś chce.
- Tak?
- Zaprosiłem go na niedzielę. Upiecz jakieś ciasto.
Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna ciasto się nie udało.Wyszedł ciężki gniot, a nie delikatne, puszyste drożdżowe ciasto. Tyle mąki, cukru i jaj na darmo! I jeszcze nie ma co podać! Dobrze, że choć proboszcz się na te popołudnie nie zapowiedział! Wściekła była. Raz jeden zależało jej na popisowym dodatku do kawy. Tak, tak, czasem podawała gościom kawę! Sama ją paliła na suchej patelni, a potem mieliła potrzebną ilość w starym drewnianym młynku, pamiętającym czasy jej babci...Szufladka się zepsuła i zaraz po wojnie pan Kruszyński wystrugał taką zgrabną z całego kawałka drewna. Co z tego, że miała kawę, jak ciasto nadawało się tylko na suchary! Myślała nawet, żeby coś kupić,ale ten tłum w sklepiku pani Piszczat ją przerażał, a Aleksander gdzieś poleciał...Coś w domu wymyśli...I jednocześnie z góry wiedziała, że nic nie wymyśli, że za późno na wymyślanie.
Natomiast Aleksander jak ostatnio zawsze w niedzielę osobiście zachodził na pocztę. Znajoma "panienka z okienka" kiwnęła mu głową, zatem ustawił się w kolejce. Musiał trochę odczekać, bo kolejka była do samych drzwi. Wreszcie dostał swój list. Listonosz przyniósł by go dopiero we wtorek. Na kopercie nie było zwrotnego adresu a i charakter pisma był nieznany. Najchętniej otworzył by list od razu, jednak się wstrzymał: i chciał wiedzieć i lękał się wiadomości. Tak więc dopiero w domu okazało się, że lęki były nieuzasadnione. Krzysztof, wojskowy kolega brata Teodora nareszcie napisał! Poprzednie listy Aleksandra szukały go pod Warszawą, a on już na stałe osiadł aż w Szklarskiej Porębie. We wrześniu, w rocznicę bitwy, będzie na mszy na cmentarzu w Kałuszynie. Mogą się wówczas spotkać. To o wiele bliżej niż Szklarska Poręba, jednak nie odmawia spotkania i jeśli Tęczyński prosi o szybkie wiedzeni - zaprasza do siebie.
Wiedząc, że dzieci i tak będą dopraszać się o coś słodkiego Urszula - niezbyt rada - choć dla nich nagotował dużo budyniu i porozlewała do wszystkich kompotierek, jakie były w domu. Dopiero potem zajęła się "prawdziwym" obiadem. Wszystko jej z rąk leciało. Faworki! - błysnęło jej nagle i wiedziała, że przy pomocy Anny sprawa jest realna. Tylko musi się opanować i nie zepsuć następnego ciasta! A czasu było już mało!
Manugiewicz przyszedł koło czwartej po południu. Urszula chciała go nawet poprosić do saloniku, ale to by było wielce niezwykłe. Na szczęście Aleksander-brat znalazł się pod ręką i obaj panowie usiedli w kuchni. Tęczyński zaproponował po "kieliszeczku naleweczki" i osobiście pofatygował się po szkło.
Jednak rozmowa się nie kleiła. Urszula podała kawę i faworki. Dzieci - jak osy - natychmiast zjawiły się po słodkości. Podetkała im pod noski najpierw budyń.
- Takie babskie jedzenie - marudził Teodor.
- A ja od śmierci mamy nie jadłem budyniu - powiedział Manugiewicz i Urszula podała mu kompotierkę.
I tak przekomarzał się z Kalinką, że zje także i jej porcję... Wreszcie dzieci z faworkami w rękach znów wyległy na dwór. Urszula obserwowała je przez chwilę. A Manugiewicz zaczął wypytywać Tęczyńskiego jak się sprawuje Jaśko. To była taka rozmowa o niczym. Potem pan Jakub wspomniał, że następni młodzi chłopcy wrócili z wojska. Józef Szysz w kopalni był i ma zamiar po żniwach tam wrócić.
- W zasadzie co ma robić? Tyle dzieci w domu, ziemią się nie obdzielą na tyle, by się utrzymać.- Zgodził się Tęczyński. I tak sobie pogadywali trochę o ludziach, trochę o tym, jak rośnie ozimina, o traczach szykujących deski na stodołę. I nawet o lasku zwanym już powszechnie Diabelskim Laskiem, który ciągle straszył ludzi swą ukrytą zawartością. Zaminowany pas lasku należał do trzech gospodarzy, którzy zmówili się nie płacić podatku zanim im na dobre nie rozminują.
- Nic nie wskórają! - zaśmiał się Manugiewicz. - Co najwyżej komornik przyjdzie i jeszcze większą stratę będą mieli.!
- A pan nie upominał się o rozminowanie?
- Każą czekać. Zapracowani bardzo. E, takie tam gadanie. Jeździłem zaraz po tym jak chłopaki w Miasteczku doprowadzili do wybuchu niewypałów.
- A tak, o tym słyszałem. Trzech aż zginęło.
- A czwarty ma twarz poparzoną. Rękę mu uratowali, tylko już nie będzie taka sprawna, ale zawsze.
Tematy zdawały się być wyczerpane. Tęczyński od czasu do czasu napełniał kieliszki, swoim zwyczajem sam tylko wargi moczył. Nalewka była wyjątkowo mocna, Urszula również delikatnie moczyła usta.
- Cóż to my pijemy? - zaciekawił się Manugiewicz.
- A smakuje?
- Jest bardzo dobre, ale też i mocne niesamowicie.
- Bo to, widzisz pan, panie Manugiewicz, przez te ubiegłoroczne areszty i szpitale nowy przepis na nalewkę mi się zrobił. Zalałem wiśnie siedemdziesięciu-procentowym alkoholem. Już nie spirytus, ale jeszcze nie wódka. Może nawet troszkę mocniejsze to było. Potem, po powrocie Urszul, zlałem to, a do wiśni dałem cukier i wódkę. Powinienem po trzech miesiącach oba "nektary" połączyć, ale jakoś tak wyszło...I jest teraz męski wytrawny trunek i damska wiśnióweczka.
Manugiewicz odmówił następnego kieliszka
- To można smakować, kieliszek, dwa, no, góra - trzy. To nie jest wódka do upicia się, jak to robią nasi niektórzy sąsiedzi. Słyszałem, że następna partia chłopów zaczyna się rozpijać, a Józio od "Dereni" majstruje aparaturę.
- Jak to życie nie znosi próżni! Jednego nie wypuścili, a drugi... Szkoda gadać! A pan w świat się nie wybiera? Tamten samogon był pierwsza klasa. Miejscowi nie umieją takiego zrobić.
- Trzeba by mieć swój samochód... Nie, na razie mi nie po drodze. Co innego mam na głowie.
- Chyba ożenek?
- Owszem. Myślałem nad tym. Czas już najwyższy. Latka lecą... Fach mam dobry, ziemi wprawdzie mało, zwierzyna u mnie drobniutka, bo głównie pszczoły, przecie żonę i dzieci bez trudu utrzymam. Już czas najwyższy, by i po moim domu biegały dzieci. Co do pana przyjdę to mi tych dzieci największa zazdrość...- mówiąc to Manugiewicz patrzył na Urszulę.
Porwała się z miejsca jak ukłuta szpilką. Chwyciła papierosy i zapałki i nawet bez okrycia prawie wybiegła na dwór, a dzień był chłodnawy.
Obydwaj panowie spąsowieli jak małe dzieci przyłapane na gorącym uczynku. Aleksander - ze złości na siostrę. Manugiewicz - też ze złości, ale na siebie. Najwyraźniej powiedział coś, o czym powinien zmilczeć. Widocznie wódka uczyniła go zbyt odważnym, nieostrożnym. "Chlapnął" jęzorem i nie można już nic cofnąć! Aleksander gestem zaproponował mu jeszcze kielicha, ale zdecydowanie odmówił.
- Czym mogę okryć pańską siostrę? Jeszcze się pochoruje - zapytał.
Aleksander po chwili przyniósł mu sweter i Manugiewicz wyszedł też na dwór.
- Cóż pan wyszedł? - Urszula niezbyt składnie zapytała pierwsza.
- Sweter pani przyniosłem - powiedział rozpościerając go i układając na ramionach Urszuli.
- Dziękuję panu, ale to zbytek troski. Nic mi nie będzie.
- Zawsze tak bezpieczniej. Chciałem pannę Urszulkę do siebie zaprosić. Przespacerujemy się trochę, a ja mam coś do pokazania. Proszę pięknie! Jeśli dziś humorek nie dopisuje, to może być jutro lub każdego innego dnia. Odmówić nie pozwalam!
- Mnie z panem i nie wypada, i nie po drodze gdzieś chodzić!
- To przesądy. Ja każdą kobietę uszanuję, a i pani ma tak utartą opinię, że żaden spacer zaszkodzić pani nie może! Po za tym odwiedziny sąsiadów to rzecz zwyczajna. We wsi ludzie często do siebie zachodzą. Tylko my tu tak na tych koloniach przywykliśmy żyć trochę jak odludki. Czy panna Urszula kiedykolwiek pożyczała gdzieś szklankę soli?
- Nigdy. Ani soli, ani cukru. Co innego duże naczynia. To się zdarzało, ale tylko od Pauliny. Nie zwyczajna jestem chodzić na pożyczki. Wolę herbatę niesłodzoną wypić.
Rozmawiali i powoli opadało w nich napięcie.
- Ja mam jeszcze jedną prośbę do panny Urszulki. Muszę część klatek opróżnić, co oznacza tuszki królicze na pasztety. Mnie pasztet nigdy nie wychodził, co innego pieczona ćwiartka baraniny. Otóż dostarczę co trzeba na kilka blach pasztetu, boczek już zamówiłem...Gdyby tak panna Urszulka w zamian dla mnie też z jedną blachę upiekła... Przepraszam, że się ośmielam, ale już między nami takie usługi były, toteż ... bardzo proszę, panno Uleńko.
- A jak mi się nie uda? Wczoraj tyle ciasta drożdżowego zmarnowałam...
- Ach tam - zaraz nie uda. Może rączki były za bardzo zmęczone... A czasem nasza uwaga skupia się na czymś innym... Jak tam pani Tęczyńska się czuje? - zmienił nagle temat na zdecydowanie bezpieczniejszy.
- Jak to mama. Doktor Godlewski mówi, że na poprawę już nie ma co liczyć. Dobrze, że się przez całe życie oszczędzała. Z jej sercem to była konieczność. Inaczej i połowy swoich lat by nie dożyła.
- Niech żyje jak najdłużej! To co, panno Uleńko? Przespacerujemy się?
- Nie, nie! Dziś nie! Chodźmy do domu, Aleksander czeka.
Dalsza rozmowa już krótka była, Urszula co trzeba spisała na kartce, jeszcze sprawdziła, czy ma wszystkie przyprawy. Wkrótce potem Manugiewicz odszedł.
Aleksander wyjątkowo bardzo ciekaw był, o czym rozmawiali na dworze i wprost o to zapytał siostrę.
- O niczym ważnym - burknęła pod nosem.
- I nie oświadczył ci się?
- Mnie? Słyszałeś? On chce dzieci! DZIECI ! A ja mu dzieci dać nie mogę. Nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Nigdy! - Zawołała jeszcze i z głośnym płaczem uciekła do swego pokoju.
Aleksander był wyjątkowo poruszony...
Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna ciasto się nie udało.Wyszedł ciężki gniot, a nie delikatne, puszyste drożdżowe ciasto. Tyle mąki, cukru i jaj na darmo! I jeszcze nie ma co podać! Dobrze, że choć proboszcz się na te popołudnie nie zapowiedział! Wściekła była. Raz jeden zależało jej na popisowym dodatku do kawy. Tak, tak, czasem podawała gościom kawę! Sama ją paliła na suchej patelni, a potem mieliła potrzebną ilość w starym drewnianym młynku, pamiętającym czasy jej babci...Szufladka się zepsuła i zaraz po wojnie pan Kruszyński wystrugał taką zgrabną z całego kawałka drewna. Co z tego, że miała kawę, jak ciasto nadawało się tylko na suchary! Myślała nawet, żeby coś kupić,ale ten tłum w sklepiku pani Piszczat ją przerażał, a Aleksander gdzieś poleciał...Coś w domu wymyśli...I jednocześnie z góry wiedziała, że nic nie wymyśli, że za późno na wymyślanie.
Natomiast Aleksander jak ostatnio zawsze w niedzielę osobiście zachodził na pocztę. Znajoma "panienka z okienka" kiwnęła mu głową, zatem ustawił się w kolejce. Musiał trochę odczekać, bo kolejka była do samych drzwi. Wreszcie dostał swój list. Listonosz przyniósł by go dopiero we wtorek. Na kopercie nie było zwrotnego adresu a i charakter pisma był nieznany. Najchętniej otworzył by list od razu, jednak się wstrzymał: i chciał wiedzieć i lękał się wiadomości. Tak więc dopiero w domu okazało się, że lęki były nieuzasadnione. Krzysztof, wojskowy kolega brata Teodora nareszcie napisał! Poprzednie listy Aleksandra szukały go pod Warszawą, a on już na stałe osiadł aż w Szklarskiej Porębie. We wrześniu, w rocznicę bitwy, będzie na mszy na cmentarzu w Kałuszynie. Mogą się wówczas spotkać. To o wiele bliżej niż Szklarska Poręba, jednak nie odmawia spotkania i jeśli Tęczyński prosi o szybkie wiedzeni - zaprasza do siebie.
Wiedząc, że dzieci i tak będą dopraszać się o coś słodkiego Urszula - niezbyt rada - choć dla nich nagotował dużo budyniu i porozlewała do wszystkich kompotierek, jakie były w domu. Dopiero potem zajęła się "prawdziwym" obiadem. Wszystko jej z rąk leciało. Faworki! - błysnęło jej nagle i wiedziała, że przy pomocy Anny sprawa jest realna. Tylko musi się opanować i nie zepsuć następnego ciasta! A czasu było już mało!
Manugiewicz przyszedł koło czwartej po południu. Urszula chciała go nawet poprosić do saloniku, ale to by było wielce niezwykłe. Na szczęście Aleksander-brat znalazł się pod ręką i obaj panowie usiedli w kuchni. Tęczyński zaproponował po "kieliszeczku naleweczki" i osobiście pofatygował się po szkło.
Jednak rozmowa się nie kleiła. Urszula podała kawę i faworki. Dzieci - jak osy - natychmiast zjawiły się po słodkości. Podetkała im pod noski najpierw budyń.
- Takie babskie jedzenie - marudził Teodor.
- A ja od śmierci mamy nie jadłem budyniu - powiedział Manugiewicz i Urszula podała mu kompotierkę.
I tak przekomarzał się z Kalinką, że zje także i jej porcję... Wreszcie dzieci z faworkami w rękach znów wyległy na dwór. Urszula obserwowała je przez chwilę. A Manugiewicz zaczął wypytywać Tęczyńskiego jak się sprawuje Jaśko. To była taka rozmowa o niczym. Potem pan Jakub wspomniał, że następni młodzi chłopcy wrócili z wojska. Józef Szysz w kopalni był i ma zamiar po żniwach tam wrócić.
- W zasadzie co ma robić? Tyle dzieci w domu, ziemią się nie obdzielą na tyle, by się utrzymać.- Zgodził się Tęczyński. I tak sobie pogadywali trochę o ludziach, trochę o tym, jak rośnie ozimina, o traczach szykujących deski na stodołę. I nawet o lasku zwanym już powszechnie Diabelskim Laskiem, który ciągle straszył ludzi swą ukrytą zawartością. Zaminowany pas lasku należał do trzech gospodarzy, którzy zmówili się nie płacić podatku zanim im na dobre nie rozminują.
- Nic nie wskórają! - zaśmiał się Manugiewicz. - Co najwyżej komornik przyjdzie i jeszcze większą stratę będą mieli.!
- A pan nie upominał się o rozminowanie?
- Każą czekać. Zapracowani bardzo. E, takie tam gadanie. Jeździłem zaraz po tym jak chłopaki w Miasteczku doprowadzili do wybuchu niewypałów.
- A tak, o tym słyszałem. Trzech aż zginęło.
- A czwarty ma twarz poparzoną. Rękę mu uratowali, tylko już nie będzie taka sprawna, ale zawsze.
Tematy zdawały się być wyczerpane. Tęczyński od czasu do czasu napełniał kieliszki, swoim zwyczajem sam tylko wargi moczył. Nalewka była wyjątkowo mocna, Urszula również delikatnie moczyła usta.
- Cóż to my pijemy? - zaciekawił się Manugiewicz.
- A smakuje?
- Jest bardzo dobre, ale też i mocne niesamowicie.
- Bo to, widzisz pan, panie Manugiewicz, przez te ubiegłoroczne areszty i szpitale nowy przepis na nalewkę mi się zrobił. Zalałem wiśnie siedemdziesięciu-procentowym alkoholem. Już nie spirytus, ale jeszcze nie wódka. Może nawet troszkę mocniejsze to było. Potem, po powrocie Urszul, zlałem to, a do wiśni dałem cukier i wódkę. Powinienem po trzech miesiącach oba "nektary" połączyć, ale jakoś tak wyszło...I jest teraz męski wytrawny trunek i damska wiśnióweczka.
Manugiewicz odmówił następnego kieliszka
- To można smakować, kieliszek, dwa, no, góra - trzy. To nie jest wódka do upicia się, jak to robią nasi niektórzy sąsiedzi. Słyszałem, że następna partia chłopów zaczyna się rozpijać, a Józio od "Dereni" majstruje aparaturę.
- Jak to życie nie znosi próżni! Jednego nie wypuścili, a drugi... Szkoda gadać! A pan w świat się nie wybiera? Tamten samogon był pierwsza klasa. Miejscowi nie umieją takiego zrobić.
- Trzeba by mieć swój samochód... Nie, na razie mi nie po drodze. Co innego mam na głowie.
- Chyba ożenek?
- Owszem. Myślałem nad tym. Czas już najwyższy. Latka lecą... Fach mam dobry, ziemi wprawdzie mało, zwierzyna u mnie drobniutka, bo głównie pszczoły, przecie żonę i dzieci bez trudu utrzymam. Już czas najwyższy, by i po moim domu biegały dzieci. Co do pana przyjdę to mi tych dzieci największa zazdrość...- mówiąc to Manugiewicz patrzył na Urszulę.
Porwała się z miejsca jak ukłuta szpilką. Chwyciła papierosy i zapałki i nawet bez okrycia prawie wybiegła na dwór, a dzień był chłodnawy.
Obydwaj panowie spąsowieli jak małe dzieci przyłapane na gorącym uczynku. Aleksander - ze złości na siostrę. Manugiewicz - też ze złości, ale na siebie. Najwyraźniej powiedział coś, o czym powinien zmilczeć. Widocznie wódka uczyniła go zbyt odważnym, nieostrożnym. "Chlapnął" jęzorem i nie można już nic cofnąć! Aleksander gestem zaproponował mu jeszcze kielicha, ale zdecydowanie odmówił.
- Czym mogę okryć pańską siostrę? Jeszcze się pochoruje - zapytał.
Aleksander po chwili przyniósł mu sweter i Manugiewicz wyszedł też na dwór.
- Cóż pan wyszedł? - Urszula niezbyt składnie zapytała pierwsza.
- Sweter pani przyniosłem - powiedział rozpościerając go i układając na ramionach Urszuli.
- Dziękuję panu, ale to zbytek troski. Nic mi nie będzie.
- Zawsze tak bezpieczniej. Chciałem pannę Urszulkę do siebie zaprosić. Przespacerujemy się trochę, a ja mam coś do pokazania. Proszę pięknie! Jeśli dziś humorek nie dopisuje, to może być jutro lub każdego innego dnia. Odmówić nie pozwalam!
- Mnie z panem i nie wypada, i nie po drodze gdzieś chodzić!
- To przesądy. Ja każdą kobietę uszanuję, a i pani ma tak utartą opinię, że żaden spacer zaszkodzić pani nie może! Po za tym odwiedziny sąsiadów to rzecz zwyczajna. We wsi ludzie często do siebie zachodzą. Tylko my tu tak na tych koloniach przywykliśmy żyć trochę jak odludki. Czy panna Urszula kiedykolwiek pożyczała gdzieś szklankę soli?
- Nigdy. Ani soli, ani cukru. Co innego duże naczynia. To się zdarzało, ale tylko od Pauliny. Nie zwyczajna jestem chodzić na pożyczki. Wolę herbatę niesłodzoną wypić.
Rozmawiali i powoli opadało w nich napięcie.
- Ja mam jeszcze jedną prośbę do panny Urszulki. Muszę część klatek opróżnić, co oznacza tuszki królicze na pasztety. Mnie pasztet nigdy nie wychodził, co innego pieczona ćwiartka baraniny. Otóż dostarczę co trzeba na kilka blach pasztetu, boczek już zamówiłem...Gdyby tak panna Urszulka w zamian dla mnie też z jedną blachę upiekła... Przepraszam, że się ośmielam, ale już między nami takie usługi były, toteż ... bardzo proszę, panno Uleńko.
- A jak mi się nie uda? Wczoraj tyle ciasta drożdżowego zmarnowałam...
- Ach tam - zaraz nie uda. Może rączki były za bardzo zmęczone... A czasem nasza uwaga skupia się na czymś innym... Jak tam pani Tęczyńska się czuje? - zmienił nagle temat na zdecydowanie bezpieczniejszy.
- Jak to mama. Doktor Godlewski mówi, że na poprawę już nie ma co liczyć. Dobrze, że się przez całe życie oszczędzała. Z jej sercem to była konieczność. Inaczej i połowy swoich lat by nie dożyła.
- Niech żyje jak najdłużej! To co, panno Uleńko? Przespacerujemy się?
- Nie, nie! Dziś nie! Chodźmy do domu, Aleksander czeka.
Dalsza rozmowa już krótka była, Urszula co trzeba spisała na kartce, jeszcze sprawdziła, czy ma wszystkie przyprawy. Wkrótce potem Manugiewicz odszedł.
Aleksander wyjątkowo bardzo ciekaw był, o czym rozmawiali na dworze i wprost o to zapytał siostrę.
- O niczym ważnym - burknęła pod nosem.
- I nie oświadczył ci się?
- Mnie? Słyszałeś? On chce dzieci! DZIECI ! A ja mu dzieci dać nie mogę. Nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Nigdy! - Zawołała jeszcze i z głośnym płaczem uciekła do swego pokoju.
Aleksander był wyjątkowo poruszony...
C.d. już tu -- http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/06/16.html
======================================
A zmyślam sobie i zmyślam...
Do następnego spotkania...
Byle szybko ;p bo tu wierni czytelnicy czekają ;p
OdpowiedzUsuńBeatko
OdpowiedzUsuńTrzaskam następny rozdział aż dźwięczy!
No to troszeczkę się Manugiewicz zabiera do konkretniejszych zalotów.Może zobaczył mój komentarz z opinią o nim.Tak naprawdę to mi go szkoda.Cieszę się bardzo że udało Ci się Kochana trzasnąć tą 15-kę.Nie chcę Cię martwić ale ja się chyba trochę uzależniłam od tych Twoich zmyślań.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam baaaaaardzo cieplutko.
Juta
OdpowiedzUsuńStaram się i całymi rankami klawiaturą trzaskam, zapominając o pozostałych częściach mego życia. Aż nie mam czasu na "chodzenie" po innych blogach i pisanie tam komentarzy. Generalnie komputer mam wtedy, gdy dziecko w szkole. Ale rodzince obiad też się należy, a ja na dodatek lubię rano pospać. Ale staram się staram.
Generalnie postać Manugiewicza została wprowadzona z zamysłem napisania dość szeroko o pogromie Ormian. I jakoś cały czas nie składa mi się ta opowieść, choć już mam ją w całości w notatkach. Ten odcinek, który jest teraz w przygotowaniu, wydawał mi się najodpowiedniejszy, ale znów się odmieniło..
Miło bardzo czytać Twe komentarze, ale jesteś nad wyraz łaskawa dla mnie.
Buziaczki, kochana!