niedziela, 22 maja 2011

Roz.7 - NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   
   W drugim pokoju również Aleksander nie mógł zasnąć. Pijany Edzio znów ostrzegał Stanisława. Mówił to samo, co przedtem - pusty areszt, będą nowe aresztowania. Ma być "ostateczne podejście" do Akowców. W innych regionach kraju już to się dzieje. On, Aleksander, zrobił wszystko, co mógł dla bezpieczeństwa rodziny. Tylko zbuntował się na chowanie obrazów. "Cud nad Wisłą" zasłonił reprodukcją (a może to plakat?) na temat ras bydła. Weterynarzowi zabrał.
- Co pan robisz, panie Tęczyński? - wołał za nim oburzony.
- Za rok albo dwa oddam to panu. Muszę się w domu napatrzeć - odpowiedział, podśmiewając się w duchu. Dla niego najważniejsze było to, że reprodukcja była dostatecznie duża.
- Panie Tęczyński, a jakby każdy tak zabierał?
- To pan by rozdawał zadowolony z zainteresowania!
   Nic więcej nie mógł zrobić... Od czasu wojny przepadła jego "tajna broń" - nie miał owych ostrzegawczych nakazów, "dodatkowego wyposażenia". Ale dzisiejszej nocy był dziwnie niespokojny i pobudzony tak, jakby za chwilę miało się coś zdarzyć. Może to skutek rozmów ze Stanisławem? Coś ciągnęło go do pokoju synów, już dwa razy tam był, spali spokojnie, sprawdzał im czoła - nie mieli temperatury. To skąd ten niepokój? Na wszelki wypadek zajrzał do matki. Spała lekko pochrapując. Do Urszuli już nie poszedł, bo siostra miała tak lekki sen, że budził ją najmniejszy szmer.
   Wsłuchał się w odgłosy nocy - wszystko tak jak zawsze, dalekie szczekanie psów, trochę wiatru w gałęziach drzew, niezbyt odległe pohukiwanie sowy.
   Sięgnął po odłożoną "Hrabinę Cosel" Kraszewskiego, ale po chwili przyłapał się na tym, że nie wie, o czym czyta. Zdecydowanym ruchem odłożył książkę i zgasił lampę.



   Dziś będąc u brata podjął ostateczną decyzję o leczeniu. Nie pomogły prośby siostry - to pomogło szyderstwo Pauliny. Powiedziała, że to wygodnie tak we wszystkim wyręczać się bratem, a samemu udawać chorobę. Same słowa - to tylko słowa, ale w krótkiej wypowiedzi było tyle jadu! Stanisław ofuknął od razu żonę. Może jednak nawet on, brat, też tak myśli, skora Paulina głośno wyraziła takie zdanie... Zaraz po wykopkach podejmie leczenie. Dzieci są małe, ma dla kogo żyć. Teraz po każdym ataku bólu czuje się coraz słabszy...Nie ma na co czekać. Przypomniał sobie  jak parę miesięcy wcześniej Paulina powiedziała mu, że "szwagier to tylko kluchy i kluchy, niedługo sam będzie miękki jak ta klucha!". Wziął to wtedy za taki...hm...płaski żart... Ale to nie był żart! Stanisław, choć nigdy niczego nie wypomina - przecież nie wiadomo, co myśli, może on też...
   A może jemu,  Aleksandrowi, sądzone zemrzeć tak szybko jak ojcu? Obejmował ojcowiznę w dramatycznych okolicznościach,  po przedwczesnej śmierci ojca. Głupia, niepotrzebna śmierć! Dlaczego dorosły, odpowiedzialny mężczyzna postąpił jak mały dzieciak?  Ale to był taki trudny rok. Jednego sąsiada wziął byk na rogi i zamęczył na śmierć, drugiego drzewo przygniotło, a jego ojciec zmarł, bo rozgrzany położył się na trawie w cieniu, aby odpocząć. Chorował po tym raptem 10 dni... Głupia, zbyteczna śmierć wszystkich trzech mężczyzn. Chwila nieuwagi, za duża pewność siebie...
   Stanisław nie zdążył na pogrzeb ojca.  Bardzo to przeżył.  Dodatkowo sfrustrowany był brakiem pieniędzy. Wszystko, co ojciec dał mu na naukę - przemarnował. Jeździł to tu to tam, trochę studiował, więcej się włóczył,czasem pracował;  interesowali go ludzie, a nie książki. Aleksander nie uczynił mu nigdy bodaj jednej przykrej uwagi, śladu wymówki, wystarczy, że matka była w tym mistrzynią. On otworzył serce dla brata, zresztą kochał bardzo całe swoje rodzeństwo,  a nie  umiał tego okazać. Matka od razu postawiła sprawę na ostrzu noża - nie ma mowy o podziale majątku ani o jakiejkolwiek spłacie. Co miał dostać - już dostał. Widząc, że Aleksander ma inne zdanie - napisała epistołę do stryja Antoniego -  księdza,  będąc przekonana, że stryj ją poprze.  A stryj wezwał Aleksandra do siebie i po długich rozmowach uznał racje Aleksandra, a nawet obiecał go wspomóc finansowo, bowiem był do nabycia w  Pokrzywce Dużej  całkiem zgrabny mająteczek, tyle, że z ruiną zamiast gospodarskich zabudowań. Dom, po poważnym remoncie, być może nada się do zamieszkania. Ale że nie jest to szczególnie piękny budynek, lepiej go zburzyć i postawić nowy i wygodniejszy dom. Prawdopodobnie tak będzie nawet taniej. I niezaprzeczalny walor  - byli by sąsiadami! Pokrzywka Duża od Pokrzywki Małej była o rzut kamieniem. Stanisław postanowienia stryja i brata zaakceptował z radością. Aleksander już wtedy przypuszczał, że Stanisław jest lepszym materiałem na rolnika niż on sam, a kolejne lata tylko go w tym utwierdzały.
   Aleksander lubił stryja Antoniego. Wielokrotnie w wakacje, jeszcze jako uczniak, bywał u niego w gościach. Łatwiej mu było porozumieć się ze stryjem niż z matką. Kiedyś wypowiedział te uwagę przy księdzu.
- To naturalne - stwierdził stryj. - Obaj jesteśmy Tęczyńscy!
   Ksiądz Antoni, jeśli już zapraszał bratanka do siebie, to starał się mieć dla niego jak najwięcej czasu. Rozmawiali, a stryj opowiadał i  podpowiadał, zachęcał i  pouczał, zmuszał do myślenia, do wyciągania wniosków. Zawsze był ciekaw zdania młodego, nie potępiał,  a wskazywał inne rozwiązania... Usiłował też nauczyć Aleksandra gry w szachy. W końcu mu się to udało, ale nie odkrył błysku geniusza. Natomiast chłopiec bardzo chętnie grał w karty i to budziło niepokój księdza. Gdy Aleksander był trochę starszy  zabrał go kilkakrotnie za sobą na taką grę, gdzie stawki były bardzo wysokie i w końcu Aleksander zobaczył rozpacz, gdy któryś z graczy stracił nawet dom. Stryj nie powiedział "ty nie graj". Taki wniosek młody Tęczyński musiał wyciągnąć sam.
   Jednak w uszach Aleksandra wyjątkowo tragicznie brzmiała opowieść o tym, jak stryj został księdzem. Ojciec nie pytał go o powołanie. Zresztą żadnego swego syna i nie pytał o zamiłowania.  Z góry wyznaczył - ty będziesz księdzem, ty nauczycielem, a ty urzędnikiem państwowym. Ksiądz Antoni później bardzo pilnował,  by nikt w rodzinie nie został księdzem bez prawdziwego powołania.
   Przez część swego młodzieńczego życia Aleksander ze swoją matką dogadywał się powiedzmy średnio. Irytowały go wielkopańskie maniery matki. W jego przekonaniu matka nie szła z duchem czasu.  To już ojciec sam orał pole,  a matka - potrzebowała służącej do podania puderniczki! Kiedy przyszło do ożenku Aleksandra - miała tysięczne wątpliwości, co do jego wybranki. Bo gdzieś tam były panny bardzo bogate i z dobrych domów, które tylko czekały na jej syna. A może jednak Aleksander powinien zostać księdzem?  Po spotkaniu z Łucją i jej rodzicami na wspólnym obiedzie - wręcz zabroniła Aleksandrowi wchodzić do takiej rodziny.
- Toż to chłopi! - mówiła rozzłoszczona. -Nawet sztućcami nie umieją się posługiwać!
- A gdzież to na mnie jakaś księżniczka czeka? Może mnie z tą księżniczką poznasz? - odpowiedział wtedy wyjątkowo gniewnie.
- Jak możesz! - matce aż tchu zabrakło.
- Mogę. Naprawdę w obronie Łucji mogę. To dobra, wrażliwa, bardzo miła dziewczyna. Jest młodziutka i wiele rzeczy nie umie. Będziesz mogła ją nauczyć, przysposobić po swojemu. Będziesz mogła być dla niej opiekunką i nauczycielką. Mistrzynią. Wystarczy odrobina serca.
- Tobie się w głowie przewróciło!
- Nie sądzę. Jestem niemal starym kawalerem i to ostatni dzwonek na ożenek. Mogę być tylko wdzięczny Panu Bogu, że postawił na mojej drodze taką sympatyczną dzieweczkę. I nie słyszałem, by gdziekolwiek miarą człowieka było posługiwanie się sztućcami.
   Na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy przed ślubem wracali do tego tematu wielokrotnie. Wnosząc z nastawienia matki, Aleksander miał podstawy sądzić, że jego młoda żona będzie szykanowana przez teściową. Powiedział matce wprost, że tego sobie nie życzy.
   Wiedział, że to po śmierci męża zmieniła się tak bardzo. Całkiem zgorzkniała. Litował się, starał zrozumieć i wybaczać przynajmniej drobiazgi... A z drugiej strony ta idiotyczna moda mówienia do członków rodziny pełnym imieniem, bez zdrobnień. W innych domach mówiło się Jasia,  Kasia,  Zosia,  Staś,  Kazio,  Miecio. Ale nie u Tęczyńskich! Matka uważała, że takie zdrobnienia są prostackie! Zatem nawet na maleńkie dzieci trzeba było mówić tak sztywno i drewniano!
 - To nie normalne! - oburzyła się kiedyś Paulina.
 - To tylko taka drobna słabość mojej matki. Na szczęście ty mieszkasz na swoim i nikt ci w garnkach nie miesza - wyciszył ją mąż.
   Aleksander na to pokiwał tylko głową. Jego żonie też nikt nie będzie mieszać w garnkach. Z całą pewnością jest to jego, Aleksandra, sprawa. Jednak, choć nie przyznawał się do przed samym sobą - miał przed oczami mur. Z matką nie wygra! Mógł mieć nadzieję, że jakoś się wszystko ułoży. Tyle, że czas był nienormalny - a wojenny. Ciągle tak dużo zależało od przypadku, zrządzenia losu, czyjegoś rozkazu daleko po za nimi, jakiegoś działania, o którym nie mieli pojęcia! 
   Urszula napisała mu, że zaproponowała matce miesięczny pobyt na plebani i wysłała list do rodziców Lilki, aby potem oni przygarnęli matkę na miesiąc. W ten sposób młodzi małżonkowie mieli by dwumiesięczny okres na dotarcie się, prawie jak miesiąc miodowy, tyle, że przy zwyczajnej pracy na wsi i to w czasie wojny. Powiedział o tym Łucji.
 - To dobrze - powiedziała, ale nie było w tym specjalnej radości, co nawet zdziwiło Aleksandra.
 - Nie cieszysz się?
 - Raczej smucę... Jakbym matkę mego męża wygnała z domu... Wolałabym inaczej. Ale najpierw ślub.
      Przepięknie wyglądała w ślubnej sukni! Aleksander "zaszalał" i zrobili sobie nawet kilka zdjęć u fotografa...
   Nie zostali tak całkiem sami, bo do pomocy była przecież Leonia, wół roboczy nie dziewczyna, a taka dobra i domyślna…
   I zostały mu tylko fotografie…
   Co to za dziwna noc, że on nie może usnąć? Powinien był wypić jakiegoś kielicha, jak tylko zaczęły mu myśli ganiać po niebezpiecznych obszarach. Spałby spokojnie. 
   Udręczony wspomnieniami przysnął na trochę, coś go jednak przebudziło i od nowa zaczęły się wspomnienia. Miedzy nim, Aleksandrem, a Stanisławem  był  specyficzny układ. Mieli swoje bardzo głębokie tajemnice, sprawy, o których nie powiedział ani Łucji, ani na spowiedzi… Tajemnica to tajemnica. Do grobu.
   Stanisław wyjeżdżając na roboty przymusowe do Prus zostawił w domu syna Huberta i żonę, która prawdopodobnie była przy nadziei. Nie byli tego jeszcze pewni. I rzeczywiście – gdy wrócił, po domu biegali dwaj chłopcy. Młodszy miał na imię Wojciech. Natomiast sama Paulina leżała w ciemnym pokoju chora. Dziećmi, domem, inwentarzem, wszystkim – zajmowali się teściowie. Powrót to radość. Tu wszystko było nieco zwarzone – dziwna choroba żony i dzieci, które się go po prostu bały. Na wszystko trzeba czasu.  Dopiero na trzeci dzień Stanisław odkrył, że jego żona jest posiniaczona i opuchnięta. Zaczął dochodzenie.  Po naleganiach teściowie z trudem powiedzieli mu, że ruscy żołnierze plądrujący wieś, pobili Paulinę i – co gorsza – wielokrotnie zgwałcili.
   Stanisław był w szoku.
   W pierwszej chwili chciał gdzieś biec, mordować, strzelać… Walił głową w futrynę drzwi, odchodził od zmysłów. Był jednocześnie wściekły, rozjuszony, przerażony i bezradny. I ta bezradność była najgorsza. Nie mógł dochodzić sprawiedliwości, szukać ukojenia, czegokolwiek! Teść nie pozwolił mu wyjść z domu. Nalał solidną porcję bimbru i zięciowi, i sobie. Razem z żoną tłumaczył, że nie była to wina Paulinki, że to ona jest tragiczną ofiarą i najbardziej potrzebuje pomocy. To zawalił się świat ich córki – mówili. A w rękach Stanisława jest uzdrowienie sytuacji.
 - Jak? Jak? – pytał przytłoczony i szarpany bólem.
 - Rozwagi i mądrości trzeba, by szkód większych nie narobić – tłumaczył teść. – Pierwsze i najważniejsze to utrzymać wszystko w tajemnicy. Przed wszystkimi. Nawet przed lekarzem. I dla tego my lekarza nie wzywali.
- Ja tylko obmacałam dokładnie, ale po mojemu to złamań nie ma – uzupełniła teściowa.
   Kładli mu tak do głowy przez kilka dni i powoli uczyli dzieci, że oto mają w domu swojego tatusia. Wojtuś szybko przyszedł do jego kolan, Hubert dłużej był nieufny. Być może bał się wszystkich obcych mężczyzn, bo w części był świadkiem, jak ruscy męczyli jego matkę, aż któryś z żołnierzy wyrzucił go kopniakami, jak szczeniaka, za drzwi. Nie wiadomo, ile z tego dzieciak pojął, ile widział, czego się domyślał…
- Zwierzęta! Zwierzęta, nie ludzie! – jęknęła teściowa.
- I ja się napatrzyłem w Prusach… Aż za dużo. Szwaby mordowały, a ruscy się znęcali. Widziałem to. Widziałem ludzką nędzę. Dzicz.  Gorzej niż zwierzęta… Gdybym nie widział na własne oczy – to bym nie uwierzył…
- Najważniejsze, aby ludzie na wsi się nie dowiedzieli…Będą ją palcami wytykać, a nie zasłużyła…
- Ona może być w ciąży i tym się trzeba martwić – powiedział ponuro teść.
   Stanisław wcześniej o tym nawet nie pomyślał. Teraz „nerwy puszczały” mu co chwila i któreś z teściów musiało być przy nim cały czas w strachu o dzieci, o Paulinę, o to, co Stanisław może powiedzieć lub zrobić.
   Brak dobrego kontaktu z synami był mu szczególnie przykry. Hubercik się go bał, nie pamiętał, albo za słabo pamiętał. Może patrzył na ojca przez pryzmat niedawnych zajść z czerwonoarmistami. Dla całej rodziny był to czas wyjątkowo przykry i nerwowy. Stanisław unikał żony, a ona prawie nie wstawała, tyle, co do ubikacji.
   Stanisławowi dodatkowo ciążyła rozłąka z Aleksandrem. Pogubili się w okolicach Ostrołęki. Stanisław wrócił do domu sam. W domu przeżywał tragedię żony, a jednocześnie zadręczał się Aleksandrem i jego rodziną. Minął pełny tydzień – tydzień ich nie było! Matka bardzo łatwo wybaczyła mu zgubienie brata, on sam nie mógł sobie wybaczyć. Odłączył się od grupy, jak robił to wiele razy, by znaleźć wodę, a może i coś do jedzenia. Robił tak wiele razy. Aleksander był bardzo chory, Łucja w zaawansowanej ciąży, chrześniak w rozlatującym się już wózku. Cały czas starał się o nich dbać… A może jednak podświadomie dążył do uwolnienia się od balastu? Bez brata z rodziną szybciej mógł wrócić do domu. I rzeczywiście tak się stało…Droga w pojedynkę była łatwiejsza i dużo krócej trwała. Jego niepokój o brata wzrastał z każdym dniem. Odłączenie od brata i tragedia Pauliny działy się w tym samym czasie, o jednej godzinie. Zatem dosiągł go palec boży… Kara za pozostawienie brata, najwyraźniej niedostatecznie mocno szukał… Stanisław szlochał w samotności…. 
   


------------------------------------------------

 Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone...

2 komentarze:

  1. Nareszcie udało mi się spokojnie poczytać.Nie można Tu wpadać na chwilkę.Tylko raczej przysiąść z kawką i podelektować się tym Twoim pięknym bajaniem.Właśnie to uczyniłam i proszę Cię bardzo bajaj dalej.
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  2. Juto
    Witaj moja droga i wierna Czytelniczko!
    Obawiam się, że moja opowieść jest smutna, ale nic na to nie poradzę, że nie jest to komedia romantyczna. Może później będzie weselej.
    Na razie martwię się tym, że nie umiem budować napięcia.Ja tak bym od razu kawę na ławę,, żeby nikt się nie martwił...
    To prawda, ze tu nie na chwilę. Ale "tak mają" wszystkie blogi literackie, tym bardziej, jak trzeba czytać "ze zrozumieniem".
    Kiedyś pożyczyłam mojej mamie książkę Wojciecha Żukrowskiego pt."Kamienne tablice", a oddając mama powiedziała, że nie dała rady ich przeczytać. Załamał się przy drugim opisie hinduskiej nędzy. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego. A teraz wiem - 4 miesiące w okrążonym Królewcu, bez pieniędzy i bez jedzenia. Z chorym mężem, małym dzieckiem i sama w ciąży...
    Kanibalizm zupełnie jawny, jedzenie ludzkiej wątroby na surowo, jeszcze ciepłej...

    OdpowiedzUsuń