wtorek, 10 maja 2011

NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI roz. 5

 Roz. 5.

   Czarne włosy roztańczone na wietrze. Biała sukienka w drobne niebieskie kwiatuszki, może nawet zniszczona już i bardzo sprana. Bose stopy. Taki obraz matki zapamiętał i troskliwie przywoływał leżąc już w łóżku i czekając na sen. Wielokrotnie razem z mamą przeprowadzali krowy na pastwisko. Boso. Cudnie było iść rankiem po uroszonej mocno trawie. Gdy wszystkie krowy były uczepione, mama rozpuszczała włosy, bo zdążyły się już potargać, rozpuszczała je tak na wiatr, później ponownie zbierała w ciasną kitkę z tyłu głowy. Śpiewała, a w zasadzie nuciła coś, nie lubiła śpiewać tak głośno jak kuzyn Michał - aby go wszyscy słyszeli. Mama śpiewała dla siebie i dla niego, swego pierworodnego, dla Aleksandra. Tu, na łące. W domu śpiewała inaczej tuląc Teo czy Anusię, a później Wiktorię. Tylko Kaliny już nie tuliła...Nie zdążyła... A tam,  na polu, tańczyła z nim, Aleksandrem. Słowa piosenki uleciały, zapomniał, mały był...

- Ciociu Ulu - poprosił - taka piosenka, co mama śpiewała. Tam był mostek.
- Nie było mnie przy tym. Nie pamiętam piosenki o mostku. Ale jak sobie przypomnę cokolwiek o mostku, to na pewno ci powiem.
   Siedemnastego września Aleksander skończył 9 lat. W zasadzie uważał się już za dorosłego. Nie licząc taty był najstarszym mężczyzną w domu.W maju przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej.  O wszystkim w obejściu wiedział, wszystko umiał zrobić, w tym roku nawet już orał pługiem dwuskibowym! Co to było za uczucie! Poczuł się taki ważny, taki dorosły!
    Przez całe lato czekał na prezent urodzinowy od "wujka" Janka z leśnych. "Wujek" ostatnio był w mundurze i miał u boku szablę - marzenie Aleksandra. Obiecał mu taką samą. Wakacje się  skończyły, a leśni nie przyszli ani razu. Minął nawet dzień urodzin...

   U Tęczyńskich nie świętowano od wojny żadnych urodzin, imienin, nawet pod choinką nie było bodaj drobnych upominków. Nie i już. Ostatnio powinna się tym zająć Urszula, ale nie umiała, a Aleksander ciągle widział ograniczenia finansowe. Jedynie babcia Józefina przypominała, że tak być nie powinno, że to właśnie przykład na ich coraz większe schłopienie.
- Pewnie tak jest - zgadzał się Aleksander. - Są jednak ważniejsze sprawy i nad nimi trzeba się skupić.
   Prawdę powiedziawszy - trochę przesadzał. Nie otrząsnął się jeszcze po śmierci żony, choć już minęły dwa lata. Łucja była jego dobrym duchem. Była nadzieją i zapowiedzią lepszego życia. Była słońcem każdego dnia. Tak krucha i delikatna - była dla niego ostoją, opoką, najpewniejszą skałą w wojennej zawierusze. I utracił wszystko, bo nie umiał przeciwstawić się matce! Okazał się słaby jako mężczyzna. Nie zasłużył na taką kobietę, na żonę, która była jak radosny poranek... Nie zasłużył....
   Tym bardziej przeciwstawiał się matce.  Nawet nie robił tego świadomie.

   Dla Teodora wspomnienie matki to utulenie , ciepło, słodycz wielka, absolutne bezpieczeństwo. Gdyby nie zdjęcia - nawet nie pamiętał by jej twarzy. Na szczęście przyjechał taki pan z aparatem fotograficznym. Spędził w domu - ich domu - kilka dni i zrobił strasznie dużo zdjęć. Fotografował głównie pola, jakieś drzewa, a Tęczyńskim  zrobił trochę zdjęć jakby przy okazji. Z tego, co się w domu mówiło, Teo zrozumiał, że ten pan kiedyś gdzieś tu mieszkał, ale spalono mu dom i zdjęcia są po to, by pokazać rodzinne strony staremu ojcu, który tu już przyjechać nie może. Ten pan nazywał się Józef Mączyński. Później ciocia Ula mówiła, że pierwsze co zobaczyła, gdy jeszcze w czasie wojny dobrnęła do wsi - do sterczące wśród śniegu, osmolone kominy dworku Mączyńskich...I że głupi ludzie podłożyli ogień, a nie jakaś tam bomba czy uderzenie pioruna.
   O mamie?  O mamie to pamiętał jeszcze, że śpiewała. I taką scenkę pamiętał. Tatko przyniósł go na rękach ze straszliwie rozwaloną nogą, posadził na skraju stołu, a mama podeszła, przytuliła go jedną ręką a druga tak łagodnie obmywała ranę gałgankiem. Mógł dotykać jej brudnymi rękoma i zasmarkanym nosem, nie gniewała się, obcierała, obsuszała łzy, tuliła łagodnie... I pachniała. Nie wiedział czym. Ale był to najpiękniejszy zapach na świecie!

   Anna pamiętała mamę nie jako osobę, ale jako obłok czegoś dobrego, miłego, pięknego, miękkiego. Była w zapachu bzu i skoszonej trawy albo zboża. Była w śpiewie skowronka i brzęczeniu owadów. Miała smak miodu i malin, pierwszych jabłek latem... A później to już były zdjęcia, które przysłał ten pan, wujek Józef, tak kazał na siebie mówić... Była na zdjęciu z mamą . Na kilku zdjęciach. Wszyscy zawsze patrzyli na aparat, a mama na osobę z którą pozowała do zdjęcia. Na jednym ze zdjęć poprawia jej, Annie, włosy, i tak łagodnie się przy tym uśmiecha!

   Wiktoria nic nie pamiętała. Czasem rozmawiała z rodzeństwem o mamie. Ich wspomnienie zapisywała w sobie jako własne. Chciała mieć bodaj takie... Tylko z tatą i babcią Józefiną nie można było o mamie mówić. W zasadzie z ciocią Ulą też nie - bo ciocia prawie nie znała mamy. Ale była babcia Wacława. I babcia Helenka. Dwie kopalnie wiadomości. Rozmowa z nimi zawsze jakoś zahaczała o mamę, podrzucała nowe wiadomości, zabawne historie, czasem wzruszające...


- Aleksandrze, czy to nie o te piosenkę chodzi - zawołała bratanka Urszula i zanuciła początek piosneczki :

Zielony mosteczek ugina się,
Zielony mosteczek ugina się,
 Trawka na nim rośnie, niesie Kasię,
 Trawka na nim rośnie, niesie Kasię.


- Nie. To było coś innego. - stwierdził wyraźnie rozczarowany.  Chwilami miał wrażenie, że melodię ma już na czubku języka... I nic.- Idę spać. Mogę wziąć lampę?
- A umyłeś się dobrze?
- Ciociu, o niczym nie zapomniałem. Naprawdę! Ale babcia maluchom czyta bajki, a ja wypożyczyłem sobie "Ogniem i mieczem" i nawet już trochę na przerwach poczytałem. Poczytam troszkę.
   Urszula rozejrzała się niepewnie. Matka czytała dzieciom przy jednej lampie, bratanek weźmie drugą, ona zapali sobie trzecią, wróci do domu Aleksander -brat i będzie musiała się tłumaczyć. Wieczory były coraz dłuższe i coraz więcej szło nafty... A, zapali sobie świeczkę, nic wielkiego nie ma do roboty. A chłopak i tak zaraz uśnie, to weźmie od niego lampę. Brat pojechał do Stanisława, pewnie sporą chwilę zabawi, bo mają dużo do omówienie... Jak zawsze..
- Dobrze. Może ci zaniosę?
- Ciociu, nie trzeba. Stary chłop ze mnie. O progi już dawno przestałem się potykać - z lekka chciał przypomnieć, że właśnie kończył się dzień jego urodzin...
   Uśmiechnęła się ciepło do smyka:
- Dobry chłopak z ciebie. Za pół godziny przyjdę po lampę.
- Za godzinę - spróbował targu.
- Za godzinę to tato wróci. Za 45 minut.
- Kocham cie, ciociu!
   Tylko on jeden potrafił tak ciepło powiedzieć. Ale może przy nim i młodsze dzieci kiedyś też tak spontanicznie będą wyrażać swoje uczucia? Nie przestając się uśmiechać Urszula zapaliła świecę, a Aleksander spokojnie czekał, aż knot rozpali się równym płomieniem.
 - Czy to nie za poważna lektura dla ciebie ? - zaniepokoiła się nagle.
- Tatko dał specjalną karteczkę dla pani nauczycielki - odpowiedział.
   To załatwiało sprawę ostatecznie.

    Ustawiając lampę na stole Aleksander kątem oka zauważył, że coś się w pokoju zmieniło. Rzucił spojrzeniem na łóżko swoje i brata, potem na szafę, nie znalazł nic specjalnego, ale znów złowił jakąś zmianę i teraz już omiótł spojrzeniem uważnie cały pokój.
   Na parapecie okiennym, miedzy przesuniętymi doniczkami paprotki, leżała długa i wąska paczuszka , przewiązana sznurkiem albo sznurówką. A za tym wiązaniem zatknięty był kwiatek. Gdyby Aleksander był dziewczynką - wiedział by, że to wrzos.. Papier był szaro-bury i wygnieciony, po środku  ledwie widoczny był napis zrobiony kopiowym ołówkiem "Dla Aleksandra  Juniora - w dniu urodzin".
   Chłopiec, jeszcze zanim przeczytał, domyślił się co to jest i od kogo. Kolana zrobiły mu się takie miękkie, jak wtedy, gdy do grobu wkładano trumnę mamy, jednak towarzyszące temu uczucia były skrajnie inne. Teraz - był w euforii! Miał jednak dużo więcej przytomności umysłu, niż można się było spodziewać po dziewięciolatku. Nie podbiegł i nie chwycił w ręce paczki, ale najpierw wyjątkowo starannie pozasłaniał zasłonki,  kilka razy sprawdzając, czy zrobił to dobrze.
   Z paczką w ręce ukląkł przy swoim posłaniu i drżącymi palcami rozwiązał sznurek, odwinął papier, następnie płat szarozielonego sukna. Niedoceniony kwiatek spadł na kołdrę. A jego oczom ukazała się szabla! Aż jęknął z zachwytu! Prawdziwa, ułańska szabla! Skarb! Przesunął koniuszkami palców po rękojeści i pochwie. Trzon rękojeści był obciągnięta czarną skórą, na tym karbowanie owinięte plecionym, mosiężnym drutem. Jelec był mosiężny, gładki, dopasowany idealnie do całości. I jeszcze kapturek mosiężny z warkoczem... Aleksander dotykał szabli z czcią i nieśmiałością, z nabożeństwem... Było tak, gdy pierwszy raz otrzymał Hostię... Wysunął ostrze z pochwy. Zobaczył trzy rowki, to znaczyło w zestawieniu z czarną rękojeścią, że miał przed sobą prawdziwą oficerską szablę! Na głowni był ornament oraz słowa "Honor i Ojczyzna".
   Ucałował szablę... Radość była w nim tak wielka, że nie znał słów, którymi mógłby to wyrazić!  Emocje go rozsadzały, a nie było nawet jednej osoby, której mógłby w tej chwili powiedzieć, pochwalić się!
   Błysnęła  myśl, że musi szablę ukryć. Nawet przed bratem. Jedynie ojcu powie...  Ale nie w tej chwili, nie teraz...Teraz to mógł ktoś wejść, na przykład babcia albo ciocia.  Nawet nie wiedział, ile czasu już mu z szablą zeszło...Chyba długo, bo kolana jakieś sztywne się zrobiły. Ucałował szablę jeszcze raz, zawinął w sukno, potem w szafie znalazł spodnie od piżamy po ojcu, która czekała, aż on , syn, do niej dorośnie. Zmyślnie włożył nogawkę w nogawkę, a potem szablę do środka. Tak zabezpieczoną mógł położyć pod pościel od ściany, mógłby wtedy w nocy dotykać cennego prezentu. Ale wiedział, że to zły pomysł. Przywołał w pamięci wszystkie znane sobie skrytki i żadna nie była dobra szczególnie z uwagi na rozmiary skarbu. Dziś schowa ją do łóżka a przez noc coś wykombinuje. Zrobił tak i leżąc już w łóżku udawał,  że czyta książkę, ale był aż rozpalony od nadmiaru emocji, że o czytaniu nie mogło być mowy! Leżąc z oczami utkwionymi w sufit dalej "kombinował" gdzie ukryć szablę.
   Dość długo czekał na przyjście cioci, ale nie przeczytał już ani jednego słowa. Podał jej książkę, a ciocia pogładziła go po włosach - rzadki gest, nieświadoma ( dla obojga) nagroda za wcześniejsze "kocham cię,  ciociu".Potem Urszula poprawiła łóżko Teodora i za chwilę przyniosła śpiącego siedmiolatka - szczuplutki był, ciągle zbyt mało ważył.
- Tak to już jest z tymi wojennymi ciążami - mawiał doktor Godlewski. - Ale jeszcze ma czas, jeszcze zmężnieje. Mięsa trzeba więcej. Dobrego, chudego mięsa. Mleko ma, owoce w sezonie też. Teraz tylko mięso.
- Śpij dobrze - powiedziała Urszula do Aleksandra i już miała wyjść, gdy zobaczyła jakąś nierówność na oknie, mimo zaciągniętych zasłonek..- No tak, znów poprzestawiane kwiatki i nawet haczyk nie zasunięty. Strasznie was trzeba pilnować!


   Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone.

4 komentarze:

  1. Byłam, czytałam. Ładne to Twoje zmyślanie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Echhh Elu - czyta się miło, ciekawie... i za chwilę c.d.n.
    nie mogę się doczekać:-)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Mirabelko (słodka -tak mi się kojarzą te owocki!)


    Niejako "zapasowy" odcinek zżarło mi przez ostatnie internetowe zawirowania i żadne łzy nic nie naprawią.Tymczasem chwilowy brak natchnienia sprawia, że - choć wiem, co mam pisać - zdania nie są dostatecznie gładkie. Ale - wszystko przede mną.

    OdpowiedzUsuń