poniedziałek, 9 maja 2011

NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI roz.4.

 Roz . 4.

   Jakub Manugiewicz był "od zawsze" przyjacielem rodziny Tęczyńskich. Ich siedliska rozdzielał lasek ciągle nierozminowany, choć już tyle czasu upłynęło od końca wojny. Ludzie wiedzieli o minach, upominali się o saperów, ale jakoś nikt się tym nie przejmował. Z powodu min Manugiewicz nie mógł przyjść na skróty przez las, musiał iść prawie o  pół kilometra dłużej. Był Ormianinem. Cała wieś mówiła kup jagniaka od  Turka, kup miód  u Turka,  Turek uszyje ci kożuch - bo Manugiewicz był kuśnierzem, miał  sporą pasiekę i hodował niewielkie stado owiec. Czasem miewał konia do jazdy wierzchem. On nie prostował - Turek czy Ormianin - byli dla wsi za jedno. Tylko z Tęczyńskimi rozmawiał o "starych dziejach",  ale nie za często, bo po co komuś wylewać za kołnierz swoje żale. Od śmierci matki mieszkał sam w czarnym, wysmołowanym domu na wysokiej podmurówce i z framugami okien lśniącymi bielą. Mimo obowiązkowego obchodzenia groźnego, leśnego pasa  miał bliżej do Tęczyńskich niż do wsi. Z powodu znacznej odległości od wioski dzieci Aleksandra na co dzień nie bawiły się z innymi dziećmi, dopiero pójście do szkoły umożliwiało wspólne zabawy na przerwach i w drodze powrotnej ze szkoły. Częściej spotykały się z dziećmi Stanisława Tęczyńskiego, który mieszkał w sąsiedniej Pokrzywce Dużej. Bracia Aleksander i Stanisław odwiedzali się kilka razy w tygodniu i wzajemnie wspierali. Ich bardzo dobre stosunki oraz współdziałanie budziły w niejednym  mieszkańcu wsi zawiść.W dwa dni po wizycie nieznajomego u Aleksandra  Stanisław zajechał do brata wracając z Miasteczka. Dzieciaki zaraz wysypały się z domu, a za nimi  gospodarz. Anna i Wiktoria dostały po bochenku chleba. Ori ledwie niosła dwukilogramowy bochenek!
- Nie rozmawiałem z dobrodziejem - powiedział Stanisław gdy zostali sami.
- I co w związku z tym?

- Gdy wjeżdżałem do Miasteczka zatrzymał mnie ten pijaczyna, co to go zwą Pijanym Edziem. Wiesz który?
- No pewnie, że wiem.
- Zapytał, czy może jadę do GS-u i żeby go podwieźć. I słuchaj co mi opowiada. Najpierw czy mu dam na piwo i na papierosy. Wiesz, że mu zawsze daje. Szkoda mi fajtłapy, ale co on winien, że po wojnie ledwie chodzi i nawet napić się nie ma za co. I słuchaj dalej. On mi mówi, że od komendanta ostatnio kopa w tyłek zarobił. No, prawie dosłownie. I że coś się szykuje. Trochę widział, trochę usłyszał. W każdym razie  z aresztu czterech wywieźli chyba do Białegostoku, a resztę wypuścili do domu. I nazwiska mi wszystkie sypnął. Kto, skąd i za co. A że do Białegostoku - to widział, gdzie samochód jechał i po jakim czasie wrócił. Będzie się działo.
- Będzie.  Areszt przygotowany. Coś proponujesz?
- Nie ja. Wyobraź sobie, że Pijany Edzio proponuje. Powiedział wprost, że będą rewizje i aresztowania, że trzeba poukrywać jak ktoś ma coś trefnego w domu... Ty te obrazy pochowaj, bo kto na nie spojrzy, to wprost słyszy, jak one głośno a patriotycznie wołają...
- Mówisz jak egzaltowana panienka!
- Kościuszko na koniu. Olszynka Grochowska. Sobieski pod Wiedniem. I jeszcze Mickiewicz zadumany na skale, a obok Słowacki na statku. Masz pięć powodów do aresztowania!
- Nie żartuj sobie, - zasępił się Aleksander. - Nie wiem, co mam mówić w razie czego. Nie wiem... Ty mieszkasz prawie w środku wsi, a mnie ten las gubi. Nie uwierzą jak powiem, że nic nie widziałem, nie słyszałem.
- Jest nowy komendant. Nawet Pijany Edzio zarobił od niego kopniaka. No nic. Ja jadę do domu, bo moja żona pewnie umiera z niepokoju, ale pętałem się po rynku, czekałem na proboszcza, to dziś jak na złość na spacerek na pocztę nie poszedł. Nie chciałem do niego na plebanię, może miał jakąś wizytę, czy co... Na mój gust to nie przyznawaj się. Jak mają czarno na białym - to i tak nic nas nie uratuje. Ale może nie mają dowodów.
- Brakiem dowodów nikt się tam nie przejmuje. A oni  - najmniej...

   Jednak przez kilka kolejnych dni nic się nie wydarzyło i napięcie w domu Tęczyńskich opadło. Później był jarmark, na który Aleksander nie jeździł. Ostatnio znów często chorował, bywały dni, że wcale nie mógł jeść, leżał zwinięty w kłębek, a lekarz już od dawna rozkładał ręce,  że nie wie, co mu jest... Może by tak do szpitala, niechby przebadali, ale to aż do Białegostoku, bo w powiatowym to za słabe aparaty mają, jeśli w ogóle coś mają... Zostawienie dzieci z całym tym "bałaganem" wydawało się Tęczyńskiemu niepodobieństwem. W innych wiejskich domach kobiety piekły czarny razowy chleb, Ula robiła to rzadko, bo dla Aleksandra trzeba było białego chleba. Miał bardzo zepsute zęby i cierpiał na te straszliwe bóle brzucha...Urszula wiedziała, że jej brat boi się więzienia. Już raz sowieci trzymali go w Brześciu. Zabrali jeszcze w 1939 . Stanisław  siedział w Białymstoku. Obydwaj wrócili, gdy Niemcy ruszyły na Rosję. Na piechotę. Dla Stanisława były to raptem trzy noce - bo tylko nocą szedł. Natomiast Aleksander wraz z kolegą z celi przez więcej niż połowę drogi musieli iść  terenami zasiedlonymi ludnością prawosławną, która donosiła władzom o zbiegach z więzienia lub wręcz zabijała na miejscu. Aleksander zachorował zaraz po uwięzieniu. Był wielekroć skatowany, ruszały mu się wszystkie zęby. Do domu szedł słaniając się na nogach, ciągniony, wspierany, czasem wręcz niesiony przez towarzysza niedoli. Nie mieli co jeść, nie mieli co pić, chyba, że wodę z kałuży... Koło Siemiatycz Jarosław odłączył się w stronę swego domu, a Aleksander próbował iść dalej. Oczywiście jedynie nocą. Nad ranem starał się znaleźć jakieś bezpieczne schronienie, najczęściej pole ziemniaków, gdzie bujne  łęty osłaniały go przed ludzkim okiem. Unikał lasów i krzaków, choć dobrze było nocą wędrować ich skrajem.  Zdarzały się noce, w których przeszedł mniej niż 10 kilometrów, tak bardzo był chory i zmęczony, czasem tracił przytomność z głodu i wyczerpania. Raz dopadł go pies - w pobliżu było domostwo, którego wcześniej nie zauważył. Było mu wszystko jedno, ale pies tylko szczekał, aż nadeszła młoda kobieta i odwołała psa. Aleksander z trudem odezwał się do niej, w ustach miał jedną wielką ranę. Ulitowała się nad nim, przyniosła dwie kromki czarnego chleba,  zuchelek twarogu w szmatce i pół kubeczka mleka, które wypił zaraz, choć z wielkim trudem pokonywał ból gardła i całej jamy ustnej.
- Uciekaj - radziła po białorusku. - Ubiją cie.Tam jest wioska - pokazała kierunek ręką.- Omiń ją skrajem brzeźniaka, o, po tamtej stronie, a potem dalej droga jest szeroka, Niemców tam wczoraj dużo jechało, wszystko na wschód. A tam - znów pokazała ręką - działa wczoraj jęczały długo... Idź, idź już. Nie mów, że cię  wspomogłam. Idź!
   Ani nie wiedział, ile czasu już idzie, ale przynajmniej dzięki kobiecie zorientował się w terenie, wiedział, że musi iść bardziej na północ. I szedł. Wkładał do ust odrobinę chleba, czekał, aż rozpuści się w ustach na papkę, obracał tę drobinę kilka razy, miał wrażenie, jakby to był drut kolczasty! Do rana zjadł mniej niż pól kromki... Znów cały dzień leżał przysłonięty łętami ziemniaków, śniła mu się kąpiel w Narwi, rozmawiał z kolegami z wojska i z braćmi...
   Któregoś dnia miał wrażenie nad ranem, że rozpoznaje wyłaniającą się z nocnych mgieł wieżę kościoła. Brańsk?  Wcale nie był tego taki pewny. Najbardziej bał się tego, że złapią go Niemcy już tak blisko domu, że gdzieś tu wśród pól, taki sam i samotny, straci przytomność, zagubi się niemal na progu domu... Spotkał już dwa razy  rzeczki na tyle bagniste, że nie ryzykował przejścia w brud, a szukał mostu. Czy to jest Brańsk? Jeśli tak - musi go ominąć od południowo-zachodniej strony, musi się cofnąć do widocznego stąd lasu... Myśli mu się mieszały... Znalazł miejsce na dzienny odpoczynek na skraju lasu w gęstych krzakach jeżyn. Zjadłby kilka, ale były zupełnie zielone...Wiedział, że nie jest to dobre miejsce, ale nie widać było żadnego kartofliska, a i iść dalej znów już nie miał siły. Kolce jeżyn rwały mu bardzo już lichą odzież i kaleczyły ciało, przecież jakoś się umościł i zapadł w senne majaczenia o domu. Ostatnio bardzo kaszlał i tym bardziej się bał, że go ktoś odkryje.
   Następnej nocy znów natrafił na rzeczkę. Wiedział, że po prawo musi być most, bo słyszał pomruk samochodów. Samochody - to Niemcy... Rozebrał się, z trudem przytwierdził odzież do głowy i szyj, i z wolna wszedł do lodowatej rzeczki. Miała nie więcej niż 5 metrów szerokości, ale po drugiej stronie nie mógł natrafić na płaski brzeg, płynął, robiło mu się słabo, chciał usnąć tu, w rzece, po co się tak straszliwie męczyć, każdy ruch wymagał wysiłku woli, wewnętrznego nakazu... Nie pamiętał, jak i kiedy wyszedł.  Leżał na trawie osłabły i zmarznięty z jednym jedynym pragnieniem - spać... Przecież przecknął się jakoś, ubrał i szedł dalej. Musi dostać coś do jedzenia, bo nie dojdzie, już zupełnie nie miał sił.   Niektóre odcinki drogi i odpoczynku były jakby po za świadomością Aleksandra.
   Długi czas utrzymywała się dobra pogoda, aż którejś nocy przyszedł deszcz, ulewny, gruby. Aleksander normalnie unikał stogów czy kopek siana, teraz na szczęście - tak myślał - wpadł na taką kopkę, oślepiony deszczem i grubą pomroką nocy.  Osłabły nie bacząc na to, że to dopiero początek nocy zakopał się w sianie. Deszcz szumiał jednostajnie, usypiająco, Tęczyńskiemu było ciepło i przytulnie pierwszy raz od wielu dni, usnął nie myśląc o zagrożeniu, jakby był bezpieczny we własnym łóżku! Przecież kaszlał także przez sen i to sprowadziło na niego dwóch mężczyzn. Dochodziło południe, a deszcz dawno przestał padać i tylko niebem szły ciemne chmury.
- Ktoś ty?
   Mówili po polsku!
- Polak. Chory - odpowiedział z trudem wymawiając słowa. - A wy?
- Potrzebujesz pomocy? Skąd i gdzie idziesz?
   Odpytywali go przez dłuższą chwilę, naradzali się na stronie, znów wracali pytać. Odpowiadał najoględniej, jak mógł.
- Pomóżcie, ale już nie pytajcie - poprosił w końcu.
   Po południu wrócił do niego tylko jeden.  Przyniósł za pazuchą kawałek chleba  i kilka  cienkich plasterków  słoniny. Odszedł na chwilę i wrócił z siwym glinianym dzbankiem w połowie wypełnionym zupą z kaszą. Krupnik?  Aleksander jadł  powoli, nie czuł smaku zupy, tylko wielki ból w ustach. Jadł, bo tak nakazywał rozsądek. Wyjątkowo dobrze wyspany i - mimo wszystko - najedzony, choć znów z okropnymi bólami brzucha, ruszył nocą w stronę domu. Teraz był pewny kierunku, prawie znał teren i miał nadzieję za dwie - trzy noce dojść do domu. Mężczyzna wytłumaczył mu jak iść unikając meandrującej rzeczki. Podziękował mu z całego serca, a w duchu obiecał sobie, że po wojnie odnajdzie swego dobroczyńcę.
   Im bliżej domu - tym było mu trudniej. Wróciły tak straszne bóle brzucha,  że kładł się na ziemi i zwijał się z bólu . Którejś nocy przeszedł mniej niż 2 kilometry. Bywał tak zmęczony, że nie dbał już o szukanie kryjówki. Padał z wycieńczenia. Czasem się czołgał niezdolny stanąć na nogach. Śniły mu się oszronione kufle piwa... Majaczyła twarz jakiejś dziewczyny... Szedł, padał, leżał walcząc o następny oddech, kaszel straszliwie utrudniał oddychanie. Któregoś razu spostrzegł się, że idzie choć jest dzień, polną piaszczystą drogą, usiadł za drzewem, nie wiedział, co dalej robić. Zboża już były dość duże, może się schować w zbożu... Usnął, a może stracił przytomność, zanim cośkolwiek postanowił. Później wydawało mu się, że ktoś coś do niego mówi, ktoś układa go na słomie i wiezie.
   Ocknął się w nieznanym domu, czuł intensywny zapach siana a może ziół?  Słyszał głosy jakby znajome, ktoś położył mu rękę na czole i Aleksander znów odpłynął w swoje majaki o domu,  matce i braciach...
   Urszula, gdy pierwszy raz słuchała opowieści o niedoli brata - nie mogła powstrzymać łez. Nadal wspomnienia były żywe i poruszające. Odpędziła je od siebie.
   Ciotka Anna przysłała list, podając dokładną datę i godzinę przyjazdu. Trzeba dla niej przygotować pokój.
    Mężczyźni rano w zlewni mleka mówili, że ktoś tam wrócił z Syberii, ktoś inny z Kazachstanu. Policzyli, że w ich wiosce nadal brakuje sześciu mężczyzn,  dwóch kobiet i przynajmniej jednego dziecka, bo jedno z małżeństw enkawudziści w czterdziestym szóstym wraz z dzieckiem zabrali.
   Zlewnia mleka,  hucznie i dla prostoty nazywana mleczarnią,  była jak poranna gazeta w dużym mieście. Kto był tam z rana - a bywała tam co ranka przynajmniej jedna osoba z obejścia,  w którym hodowano krowy - znał wszystkie ważniejsze wioskowe wydarzenia dnia poprzedniego. Kto się upił, komu coś ukradziono, gdzie, o co i z kim była awantura i jakie ważkie słowa tam padały. Można tam było znaleźć chętnego do pracy robotnika, albo kogoś, kto jedzie do Miasteczka  i przy okazji zrobi jakieś drobne a nieskomplikowane sprawunki. Można było wstępnie dogadać się na kupno i sprzedaż albo na wymianę wioskowych towarów("A nie mata na sprzedaż worka owsa? A jeszcze lepiej, jakbym mógł oddać ze swego po żniwach."). W taki czerwcowy poranek gruchnęło w mleczarni, że wrócił Józik Kostrzewski z Rosji. Wcześniej nie wiedziano, gdzie go więziono, czy może gdzieś tam w łagrze pracował. Listów do domu listonosz nie przynosił. Skoro wrócił jeden - była nadzieja na więcej... Innego dnia mały Aleksander przyniósł wiadomość ze szkoły, że wrócił z Rosji krewny któregoś ze szkolnych kolegów. To wystarczyło, by rozbudzić w ludziach nadzieję, ale później przez długi czas powrotów nie było.

   Wróciła do domu mała Kalina. Kilka dni później przyjechała ciocia-babcia Anna.  Przez pierwsze dni pozornie nic się nie zmieniło. Prócz tego, że chłopcy całymi dniami kopali piłkę, a dziewczynki Anna i Ori kokosiły się ze swoimi pierwszymi w życiu lalkami-szmacianeczkami, zaś Kalinka stawiała pierwsze kroki. Babcia Anna starała się być pomocna, a jednocześnie obserwowała, podpatrywała domowe zwyczaje i co tu dużo mówić - licho ją brało na takie porządki. Zadawała dużo pytań, które wydawały się irytować głównie babcię Józefinę i Urszulę. Była zbyt mądra, by zmiany wprowadzać w sposób radykalny, dyplomatycznymi wybiegami już w pierwszym tygodniu pobytu osiągnęła to, że nieruchawa pani Tęczyńska czytała dzieciom bajki na dobranoc. Na razie młodszym. Gdzieś w trakcie banalnych rozmów wyraziła zdziwienie, że dzieci nie znają na pamięć patriotycznych wierszyków i piosenek. Jak to możliwe w takim domu?  Drobnymi kroczkami prawie niepostrzeżenie zaangażowała babcię w wychowanie dzieci. Potem zajęła się Aleksandrem-ojcem. Żniwa już były za pasem, gdy Aleksander znów się rozchorował. Lekarz przyjeżdżał dwukrotnie, dawał jakieś zastrzyki, mówił, że nie jest w stanie postawić diagnozy. Tęczyński powinien pozwolić dokładnie się przebadać w białostockim szpitalu. Niestety - ciągle odmawia. I teraz znów obiecał, że może zimą, że na pewno zimą... I tak już minęło kilka zim.
- Wylecz zęby - powiedziała krótko babka Anna. - A pan, doktorze, niech tego dopilnuje. Przecież tu żadnej medycyny nie trzeba kończyć. To widać gołym okiem.
- Przecież tak właśnie powiedziała ci ta babka-zielarka - przypomniała stara Tęczyńska.
- Kazała wszystkie wyrwać, nie leczyć - uzupełnił Aleksander.
- No widzisz. Czyli trzeba tak zrobić! Potem sobie wstawisz nowy świeżutki garniturek i  będziesz jak kawaler!
- Ciocia to tak żartuje!
- Nie, właśnie nie żartuje. Chcę wiedzieć, doktorze, jakiego dentystę pan poleca i wszystko, co z tym związane. Panie doktorze, niech pan się zaangażuje w to osobiście. Usuniecie  zębów wyzwoli pana od namolnego pacjenta!
- To tylko pani jest tego taka pewna. Ja podchodzę to tego z rezerwą. Trzeba leczyć zęby - co do tego - nie mam wątpliwości. Ale wyrywanie - o to już zupełnie inna sprawa!
- Niech wyrwie choć te, które do leczenia już się nie nadają, a resztę niech leczy.
- Najbliższego dentystę ma w powiecie, a to prawie 20 kilometrów!
- A lepiej leżeć i umierać nam tu każdego dnia przez dwa tygodnie? Przecież widzę co się dzieje. Na każdy tydzień pozornego zdrowia przypadają dwa tygodnie choroby!
   Nie przekonała ani lekarza ani Aleksandra. Pozornie. Jednak Tęczyński, kiedy tylko nico mu się polepszyło - pojechał do dentysty.  I stało się jakoś tak mimo chodem, że słowa Anny były ważne, że stopniowo przejęła stery w tym  domu, że w zasadzie rządziła aż do końca wakacji wyraźnie wpływając na zmianę starych przyzwyczajeń wszystkich domowników.
    Przy niej nie mówiło się o realnym zagrożeniu aresztowaniem z wyjątkiem chwili, kiedy chowano obrazy i wyraźne po nich ślady na ścianach zakrywano makatkami. Zresztą leśni przez całe lato nie przychodzili, choć od czasu do czasu ludzie w mleczarni mówili, że tam był napad, ówdzie pono kogoś zabili, gdzie indziej zrabowali pieniądze. Mówili, że władze się wściekają, że gdzieś tam kilka wiosek poddano szczegółowej rewizji, gdzieś indziej przeczesano lasy przy współudziale wojska. Coś się działo.
   Mały Aleksander i także Teo poszli do szkoły. Babcia Józefina uczyła Anię szyć sukienki dla lalki, Ori rysowała "bez opamiętania" - papieru i kredek zawsze było zbyt mało. Przy tym cała starsza czwórka zaraziła się recytacją i wreszcie Aleksander-ojciec miał się kim popisywać przed ważniejszymi gośćmi, choćby przed proboszczem.
   Przez to usuwanie zębów (tak mówił) miał bardzo nieudane żniwa, ale usunął tylko cztery. Gdy przyszedł czas podorywek - znów zwijał się z bólu często leżąc na ściernisku obok koni i pługa.


 


   Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone.

   Jednakże prawdą jest, że:
- mój tato wracał około 150 km na piechotę z Brześcia do domu - wcześniej rozbiwszy metalowym łóżkiem drzwi celi,
-  towarzyszył mu mężczyzna z okolic Siemiatycz,
-  tak potwornie cierpiał przez zęby - a nikt, nawet lekarz, nie wiedział, że to o zęby chodzi,
- choć koło domu nie było lasu - oddziały AK (kilkuosobowe) lubiły zatrzymywać się w naszym obejściu,
- Białorusinka udzieliła pomocy memu tacie.

3 komentarze:

  1. Pochłonęła mnie lektura totalnie.Muszę Ci wyznać że dawno temu wysłuchiwałam trochę podobnej histori od człowieka który bardzo wiele przeszedł w trakcie wojny.Był cudownym człowiekiem.Bardzo lubiłam wieczorem siadać na schodkach przed domem i słuchać jego opowieści.Był to przyjaciel mojego taty i bardzo Go lubiłam.
    Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja żałuję, że rodzice sami z siebie nie opowiadali o wojennych czasach, a ja, nawet już jako dorosła - byłam niezainteresowana takimi opowieściami. Pochłaniały mnie studia, dzieci, małżeństwo.Wcześnie poszłam w świat i utraciłam bliskość właściwą dzieciom i rodzicom.A teraz mi żal...Więc zbieram okruchy z tego, co pamięta moje rodzeństwo i inni znajomi. Nie umiem natomiast w internecie znaleźć konkretnych danych albo map.Ciągle się uczę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeżeli tylko odczuwasz taką potrzebę to napewno pozbierasz te okruchy w całość.Życzę Ci tego z całego serca.

    OdpowiedzUsuń