Urszula skończyła różaniec i podniosła się z kolan. Dziwnie trudno było jej dziś skupić się na modlitwie. Myśli uciekały gdzieś w bok. Obtarła kolana z niewidzialnych okruszków i uniosła pierzynę. Po takim pracowitym dniu zasłużyła na dobry, solidny odpoczynek. Jej plecy nie wytrzymywały już długiego schylania się, a dziś ręcznie, motyką, skończyła wykopywać kartofle z zagłówniaka. Dwa worki! Na samą pracę by nie narzekała, ale ból umiejscowił się nie tylko w krzyżu, miała niemal pewność, że wojenny postrzał w brzuch niesie właśnie nowe powikłania. No cóż - nie powinna była dźwigać. A dźwigała każdego dnia wiadra z karmą (mówiło się "z żarciem") dla świń, wiadra i kany z mlekiem, kosze ziemniaków, drewno do palenia... Wiele rzeczy. Takie jest życie na wsi. O, a najwięcej to wody ze studni, szczególnie, gdy musiała zrobić wielkie pranie. Teraz tylko oby się nie rozchorować na dobre!
Ukokosiła sie wygodnie w łóżku, przykryła pierzyną. Usiłowała odegnać złe myśli. Po co się martwić na zapas?Cały rok już minął odkąd Kalinka w domu. I co? I dała sobie radę. No pewnie, że działania ciotki Anny nie były bez znaczenia. Nawet dobrze na mamę wpłynęły: rozruszała się, zainteresowała się dziećmi, czasem nawet dopilnowała gotującego się obiadu. Niby niewiele, ale zawsze coś trochę z jej, córki, barków zdjęła. Jednak i tak największy kłopot był z Aleksandrem-bratem. Chroniąc chorego, przejmując jego pracę - sama popadała w chorobę. Jakub przychodził do pomocy niemal każdego dnia. Ormianin... Manugiewicz - smakowała to słowo przez chwilę. To mogło być jej nazwisko... No cóż - nawet dziś dla matki taki związek byłby niepojęty. Myśl o Jakubie mimo wszystko była kojącym balsamem... Nigdy i nikomu nie zdradziła swego sekretu. Pewnie ludzie i tak się domyślali i gadali. .. Nie, nie będzie o tym myśleć!
Musi jakoś wpłynąć na Aleksandra. Ostatnio więcej choruje, niż jest zdrowy. Co chwila trzeba kogoś najmować do roboty. Mój Boże! W tym roku nawet mały Aleksander przestał być mały i robił podorywki dwuskibowcem! W szkole powinien być, ale podorywka była pilniejsza. Przyniosła im obiad na pole i omal się nie popłakała nad losem bratanka... Orali na dwie pary koni, Marian sąsiadów jedną parą, a drugą jej mały Aleksander. A brat siedział przy niewielkim ognisku na kożuchu i zakutany w drugi kożuch, choć wcale nie było zimno! Marian zawracał konie i pług Aleksandrowi w jednym końcu pola a w drugim robił to ojciec. Na samo wspomnienie zaszkliły się jej oczy. Taki mały dzieciak! A jej brat w tych kożuchach mocował się z samym sobą by wstać i pomóc w ustawianiu pługa w nowej bruździe.Przecież muszą być jakieś słowa...
Usłyszała powracającego brata. Ustawiał rower pod domem, coś zachrobotało - może otarł pedałem o krzaki bujnych w tym roku, ale już przekwitłych malw. To Łucja tak dużo ich nasadziła przed domem i teraz same się siały, musiało być im dobrze, co roku było ich więcej, rosły wysokie, bujne, stukały do górnych szybek okien... A matka gderała, że to takie "chłopskie kwiaty". Za domem był właściwy ogródek pełen narcyzów i orlików, a po środku rósł krzak kaliny. Całość otaczał żywopłot ze śnieguliczki, którą zimą karmiły się gile. Łucja podobno zawsze znalazła kawałeczek skóry od słoninki czy nawet z kury z rosołu i czas, by ten przysmak zawiesić na krzaczkach. Później wraz z dziećmi zachwycała się ptakami przez okno...Ona, Urszula, musi o tym pamiętać najbliższej zimy - dla Kalinki. A obok śnieguliczki dziki bez...
Przekręciła się na bok, ułożyła wygodniej, ale sen nie przychodził. Słyszała, jak Aleksander wysadza najmłodszą na nocniczek, słyszały przytłumione odgłosy domu i dalekie poszczekiwanie psa...Mała Kalinka to prawdziwa bohaterka! Już spała bez pieluszki! Znów wszystko ucichło... Po długiej chwili doszedł ją słaby zapach dymu z fajki brata - zatem znów będzie czytał pół nocy...A może rozpamiętywał? Śmierć Łucji była dla niego ciągle bolącą raną...
Zdarzało się, że siadywali w domu we trójkę: Aleksander, Stanisław i ona, Urszula. Czasem też Jakub Manugiewicz i - parę razy zaledwie - matka. Bywał też ktoś ze znajomych, przy nich Aleksander się nie rozgadywał, raczej słuchał. A jak byli w takim szczupłym gronie Aleksandrowi słowa gładko spływały tworząc opowieści o tym co przeszedł w czasie wojny. Zazwyczaj nie wdawał się w szczegóły mówiące o cierpieniu, wyrażone to było zawieszeniem głosu albo gestem dłoni, uniesieniem brwi, skrzywieniem ust. Stanisław mówił dosadnie i wprost, a Aleksander jak przez woal...
Musiał bardzo cierpieć wracając z Brześcia. Znaleźli go jacyś ludzie, podjęli z drogi, ale byli zbyt strachliwi, by zająć się nim. Zawieźli go kilka wiosek dalej (choć nie w stronę domu) do kobiety znachorki, może zielarki, zwanej Augustynką. I dobrze się stało, że tam zawieźli. Aleksander oprócz infekcji idącej od ust, które wewnątrz były wielką raną, a każdy ząb ruszał się w dowolną stronę, miał przypuszczalnie zapalenie płuc. Był nie tylko wycieńczony i brudny, a jego ubranie to był łachman, ale był także zawszony, miał wrzody na nogach i szyi, poranione ręce i stopy. Kobieta oporządzając Tęczyńskiego zastanawiała się, czy on w ogóle przeżyje. Po dwóch tygodniach nadal nie miała tej pewności, bo chory nie przyjmował pokarmów, a zioła pił z trudem. Smarowała go najlepszymi maściami, niektóre składniki były naprawdę trudne do zdobycia, i myślała, że aż szkoda marnować na tę "ostatnią ludzką nędzę" takie dobre specyfiki. A jednak przyszedł dzień, że spojrzał na Augustynkę przytomnie.
Do kobiety przychodziło całkiem sporo ludzi. Z pewnością ktoś musiał słyszeć kaszel Tęczyńskiego, to było nieuniknione. Musiała też prosić zaufane osoby o pomoc - choćby o odzież dla chorego. No i kiedy wreszcie zaczął jeść - potrzebowała dla niego pokarmu lepszej jakości, bardziej kalorycznego, a sama nie chowała bodaj kury, kota czy psa. Jeszcze nie siedział zbyt dobrze, ledwie unosił się na łokciu, a już chciał do domu. Był tak blisko! Musiała mu zabronić. Miała kontakt z partyzantami i przez nich - a trwało to w czasie - przyniosła mu wiadomość, że matka się ukrywa , że brat wrócił z więzienia w Białymstoku, że w majątku rządzi Lili ( kuzynka) z wynajętą na stałe Leonią. Aleksander Leonię znał, wiedział, że to baba-Herod, poradzi sobie ze wszystkim, bo Lili - no cóż? - to tylko Lili.
- Pan też będzie się musiał ukrywać. Przynajmniej do czasu zdobycia dokumentów.
Uświadomił to sobie z przykrością.
Któregoś dnia usłyszał przez ścianę znajomy głos. Augustynka w kuchni rozmawiała z inna kobietą . Aleksander zwlókł się z pościeli i ostrożnie uchylił drzwi. Nie mylił się - w kuchni przy stole siedziała Franciszka - jego dawna narzeczona. Bardzo dawna. Wyszła za mąż za... nie, nie pamiętał nazwiska, ale to było jeszcze przed wojną. Cofnął się na tapczanik. A teraz Augustynka tłumaczyła jej, jak podawać dziecku leki.
Czas tak wolno płynął! Jeszcze wolniej poprawiało się zdrowie Tęczyńskiego. Z nudów dużo rozmawiał ze swoją opiekunką i powiedział jej też o swojej znajomości z Franciszką.
- To bardzo dobrze!- Ucieszyła się Augustynka. Ubranie dla pana już mam, ale brak butów. Pani Zapolska może w tym być bardzo pomocna! Nie mogę pana puścić z bosymi stopami.
- To te łapcie złe?
- To tylko łapcie. W razie nieszczęścia znów by pan sobie poranił nogi. Pan niezwyczajny boso chodzić. A tak pana dawna narzeczona nam pomoże!
- Zapolski. Zapomniałem, że tak miał na nazwisko. Mateusz Zapolski... Dużo mają dzieci?
- Dwie dziewczynki.
- Moja mama mówiła, że na wojnę rodzą się chłopcy, a na pokój dziewczynki. Pewnie niedługo będzie pokój.
Augustynka zaczęła opowiadać, jak Niemcy szybko idą do przodu, Rosjanie nie mogą ich zatrzymać! Idą i idą! Jednak nie mogła mieć świeżych wiadomości, tyle co ludzie gadali, czasem coś od partyzantów. Najważniejsze, że powiadomiła rodzinę Tęczyńskiego, że żyje i jak się podleczy to wróci do domu.
Ku zaskoczeniu wszystkich w jakiś czas potem przyjechał po Aleksandra brat Stanisław. Przyprowadził drugiego konia, przywiózł ze sobą odzież i sporo wiktuałów. Trafił, bo partyzanci go przeprowadzili przez bagna, a to dało duży skrót drogi, potem doprowadzili prosto pod dom Augustynki.
- On jest za słaby na taką jazdę! Jeszcze dobrze nie chodzi! - buntowała się kobieta.
- Przeczekamy najbliższą noc, a na następną znów będę miał przewodnika. Wam będzie kłopot z głowy, a Aleksander wróci do domu. Tam najszybciej dojdzie do zdrowia.
- Raczej nie. Zaraz zacznie się kłopotać domowymi sprawami albo i za szybko weźmie się za robotę... On musi się odpowiednio pożywiać.
- O robocie może zapomnieć. Najpierw musimy dla niego zdobyć dokumenty. I odchuchać go.
Rozmawiali tak, jakby Aleksandra między nimi nie było!
Jednak wrócił do domu i nawet Lili początkowo karmiła go zgodnie z poleceniem Augustynki, ale z biegiem czasu o tym i o tamtym zapominała...Miała zalotników, którzy przychodzili do niej, szczególnie w niedzielę, ale zdarzało się, że i zwykłego dnia. Wyjątkowo namolny był pewien partyzant i Aleksander przepowiadał nieszczęście przez niego. A Lili lubiła wszystkich swoich absztyfikantów, nikogo nie wyróżniając, i zdawało się, że za każdym jednakowo tęskni! Tęczyński przemyśliwał nad tym, jak zgrabnie odprawić Lili, ale nawet Paulina, żona Stanisława, nie umiała w tej sprawie dopomóc. Najlepiej byłoby sprowadzić matkę Józefinę. Aleksander pojechał się z nią zobaczyć. Marzeniem było, by wszyscy na Boże Narodzenie zebrali się razem. Już wiedzieli, że Urszula została gospodynią na plebanii, ale drogę do domu miała daleką, ponad 100 km. To był jeden sposób na usunięcie Lili. A drugi - ożenek Aleksandra. Miał już ponad 30 lat i - był to czas najwyższy - jak mawiał Stanisław. Wszystkie panny, na które kiedyś zwracał uwagę Aleksander - były zamężne, niektóre nawet zdążyły owdowieć...
I Urszula i matka w te wyjątkowe święta też mówiły "ożeń się", a on nawet w kościele upatrzył sobie pewną dzieweczkę, ale jeszcze nikogo o nią nie pytał, więcej wiedział o jej rodzicach niż o dziewczynie, z nią samą nie rozmawiał. Teraz tak kierował swoimi krokami, by mieć jak najwięcej możliwości do spotkania się z wybranką. Nikomu nie opowiedział o pierwszych kontaktach. Musiał jednak zrobić na niej ogromne wrażenie, bo ślub był już w czerwcu, bardzo skromny, wojenny ślub. Ciocia Helena podarowała jej swoją ślubną suknię i choć nie obeszło się bez przeróbek - Łucja brała ślub w białej sukni i miała długi welon. To było prawdziwe dziewczątko, czarnowłosy anioł w ślubnej sukni, miała ledwie skończone siedemnaście lat i wszystkie podpisy składał za nią ojciec...
Jesienią przyszły aresztowania. Zawsze były. Od czasu do czasu robiono nawet łapanki w Miasteczku, ale po Stanisława i Aleksandra przyszli w połowie września, w jednym dniu otoczono kilka sąsiednich wiosek i wybierano z nich ludzi zdatnych do pracy. Bracia trafili potem do jednego transportu. Różnica była taka, że żona Stanisława została w domu, natomiast Łucja - podążyła dobrowolnie za mężem, choć nie musiała. Szczęśliwie nie było w domu Leoni, a Lili jako jedynej Niemcy pozwolili zostać na gospodarstwie.
To Łucja żegnając dom zdjęła ze ściany niewielki owalny obrazek Jezusa w koronie cierniowej, wyjęła go z ramki. Miał nie więcej niż 30 cm wysokości. Przedstawiał Jezusa z lekko uniesioną do góry głową i proszącymi oczami. Nie był to ten powszechnie znany obraz wyrażający ból Jezusa. Jezus z obrazka Łucji uśmiechał się łagodnym, smutnawym uśmiechem, ale jednocześnie dawał nadzieję i pokrzepienie. Był inny. Był to jedyny obrazek, jaki Łucja wniosła w wianie do domu Tęczyńskich. Tu na ścianach wisiały obrazy duże, w bogatych ramach.. Zawsze uwagę wszystkich zwracał wiszący w saloniku portret teściów Józefiny, czyli dziadków Aleksandra, oraz drugi, przedstawiający jeszcze wcześniejszego protoplastę z młodzikiem, właśnie wsiadali do sań. W obrazie tym było coś z klimatu rosyjskich trojek, ale tu na pierwszym miejscu nie były konie lecz ludzie.. Lili zawsze stawała przed tym obrazem w niemym zachwycie. Mówiła, że dziś już nie ma ani takich mężczyzn, ani takich koni. Urszula słyszała tę wypowiedź kilka razy i nie bardzo rozumiała, o co Lili chodzi - w szczególności w sprawie koni.
I Aleksander i Łucja byli przekonani co do tego, że obrazek jest cudowny - bo w taki właśnie sposób ocalił ich życie kilka razy. Najpierw - bo"przyznano"ich w miarę przyzwoitej kobiecie na gospodarstwo rolne tuż pod Królewcem, podczas gdy prawie wszyscy trafili do bardzo ciężkiej pracy w stoczni. Niemka, trochę szorstka w obejściu, mimo wszystko była zwyczajnie ludzka. Później, gdy Łucja już była w widocznej ciąży - Elisa nawet troszkę ją oszczędzała, nie wysyłała do ciężkiej pracy. Jedzenie było marne, jak to w czasie wojny,czarny chleb, margaryna, marmolada, zupa z brukwi, mięsa nie jedli prawie przez cały czas pobytu w Prusach, ale dla karmiącej piersią Niemka dawała kubeczek mleka. Aleksander znał język niemiecki, rosyjski , francuski i łacinę jeszcze z czasów szkolnych. Kobiecie podobało się, że rozmawia z nią po niemiecku. Łucja również nauczyła się trochę niemieckiego. Gdyby to był inny czas, inne okoliczności - Tęczyńscy mogli by się nawet z Elisą zaprzyjaźnić. Tymczasem Aleksander często chorował. Lekarz-Niemiec oglądał go kilka razy i nie umiał postawić diagnozy. Elisa jakoś się z tym pogodziła, w każdym razie z lekarskich oględzin wynikło choć tyle dobrego, że nie posądzała Tęczyńskiego o symulowanie choroby. Znajomość z lekarzem zaowocowała też ratunkiem w tragicznych chwilach. Mały Aleksander zachorował na zapalenie płuc. Lekarz zdobył dla niego antybiotyk!
Przypadkiem odnaleźli Stanisława. Wiedzieli, że musi być blisko, bo był w tym samym transporcie. Miał dużo gorzej od brata z żoną, trafił na bardzo podejrzliwą i generalnie wredną Niemkę - jak sam mówił. A w zasadzie na dwie Niemki, matkę z lekko niedorozwiniętą córką, już dorosłą i spragnioną mężczyzny. Odtrącona przez Stanisława strasznie się nad nim wyżywała, intrygowała. Jednak był na wsi, a nie w stoczni. Słyszeli, że praca w stoczni bardzo wyniszcza ludzi.
Bracia mogli widywać się tylko ukradkiem. Ukradkiem tez doszło do chrztu małego Aleksandra, Stanisław i Polka z innego gospodarstwa, Janeczka Różanek, byli rodzicami chrzestnymi. Później stracili Janeczkę z oczu.
Cudownie odnaleźli się już w oblężonym Królewcu. Bardzo cierpieli głód - jak wszyscy współtowarzysze. Łucja zmuszona była wtedy jeść koninę, powiedziała, że nigdy więcej koniny po wojnie. Dla niej to było jak kanibalizm. Co gorsza - była świadkiem kanibalizmu w dosłownym znaczeniu tego słowa i to niewiarygodnie mocno w nią zapadło! Aleksander teraz już był prawie cały czas chory. Dla niego brak normalnego, gotowanego jedzenia oznaczała natychmiastowy nawrót uporczywych i mocnych bóli, obejmujących głównie brzuch, ale jednocześnie wywołujących niemoc w całym ciele. Wsparcie Stanisława okazało się bardzo potrzebne. Pomieszkiwali do końca oblężenia w zrujnowanych, opuszczonych domach, a bomby waliły się na ich głowy i tylko cudowny obrazek ratował ich od śmierci. Łucja nikomu nie narzucała się z wiarą w moc obrazka Chrystusa. Jednak wszyscy, którzy gromadzili się w pobliżu wózka z małym Aleksandrem wychodzili z kolejnego bombardowania czy ostrzału cało. A pod poduszeczką dziecka cały czas ukryty był obrazek. Kolejne ulice przechodziły w ręce raz Sowietów, raz Niemców. Sowieci żądali od nich cennych przedmiotów, na przykład biżuterii i zegarków. Ustawiali ludzi w długim szeregu i zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. W ten sposób Aleksander stracił obrączkę. Łucja swoją zdążyła ukryć za stanikiem. W czasie jednego przejścia od Rosjan pod zarząd Niemców Aleksander został skatowany za to, że się nie dość szybko poruszał. Odbyło się to na oczach dwu i półrocznego już wtedy synka. Dziecko doznało strasznego szoku... Krzyczało, a Łucja, której drugi Niemiec przystawił pistolet do głowy, nie mogła mu nawet zasłonić oczu. Przeżywała niewyobrażalny strach o to, że za chwilę może stracić i męża, i synka... W pewnej chwili na dziecko spłynął jakby delikatny promień słońca , a obaj Niemcy odstąpili od Tęczyńskich. Łucja uniosła twarz ku niebu - ale całe było pokryte grubymi chmurami. Choć zajście się na tym skończyło - mały Aleksander później przez kilka lat przejawiał wyjątkową agresję pomieszaną z histerią.
Bardzo bali się Rosjan, tego, że wywiozą ich w głąb Rosji. Stanisław miał okazję odpłynąć statkiem na zachód, ale nie zrobił tego z uwagi na pozostawioną w domu żonę i dziecko. Już po wojnie wiele razy tego żałował - Urszula była co do tego przekonana! Na szczęście nie wysłano ich w głąb Rosji, a po stosunkowo krótkim przesłuchaniu pozwolono na powrót do domu. Bardzo trudny powrót.
Aleksander-ojciec posiadał niezwykły dar, z którego przez długi czas nie zdawał sobie sprawy. Otóż od czasu do czasu odczuwał przymus zrobienie czegoś nawet pozornie sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem. Jako dziecko myślał, że wszyscy ludzie to mają. Tych początkowych przymusowych nakazów nawet nie zapamiętał, dopiero te ratujące życie lub zdrowie zwierząt i ludzi zachował w pamięci, ale nie epatował nimi innych. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że to jest jego "dodatkowe wyposażenie" gdy był w wojsku. Podczas przerwy w ćwiczeniach zezwolono młodym żołnierzom na kąpiel w jeziorze. Był koniec czerwca, woda kusiła, ale nie była wcale ciepła! Aleksander, który niedawno przechodził silne przeziębienie, zrezygnował z kąpieli, siedział na brzegu obserwując kolegów. W pewnej chwili doznał owego przymusu - rozebrał się błyskawicznie i popłynął - wprost na ratunek koledze. Uratował tonącego chłopaka. Inny przypadek dotyczył sąsiadów we wsi. To już było po powrocie z wojska. Obudził się w nocy i usłyszał jak daleko, w środku wioski wyje pies. Od razu wiedział, że musi się ubrać i tam iść. Uratował rodzinę od zaczadzenia. Dwoje najmłodszych dzieci długo walczyło o życie. Zdarzyło mu się kilka razy zapobiec awanturom i gwałtom. Jeśli o tym dowiadywała się rodzina - działo się to przypadkowo, bo sam Aleksander nie mówił. Ale wystarczyło dwa dodać do dwóch...
Od czasu więzienia go w Brześciu Aleksander ani razu nie poczuł tego wielkiego przymusu. Uważał, że jest to sprawa wojny, a nie, że dar został mu "zabrany". Jednakże generalnie nie rozgadywał się na ten temat.
I ten stosunkowo skromny Aleksander twierdził, ze będąc na robotach spotkał Kogoś wysłanego z nieba. Wracał ze spotkania ze Stanisławem i szedł w stronę mostu popalając fajeczkę. Nagle stanął oko w oko z mężczyzną, który poprosił go o ogień. Aleksander przypalił nieznajomemu papierosa. W tej chwili nadleciały dwa samoloty i zbombardowały most. Dokładnie w tym czasie Aleksander byłby na moście, gdyby nie to przypalanie papierosa... Rozejrzał się za mężczyzną - ale nigdzie nikogo nie było! Z uwagi na brak mostu musiał wrócić do domu okrężną drogą, a Łucja w pierwszej chwili go nie poznała - jej Aleksander był zupełnie siwy! Miał siwe włosy i wąsy. Mniej więcej połowa siwizny po kilku dniach ustąpiła, ale tylko połowa.
Taki jest ten jej brat...
I jeszcze będąc w Królewcu obiecał Łucji, że zaraz po powrocie w jednym z pokoi urządzi jej kuchnię. Bardzo na to nalegała. Chciała mieć własną płytę kuchenną, aby uniknąć swarów z teściową o trudnym charakterze. I Aleksander słowa dotrzymał. Matka Józefina aż się pochorowała z nerwów! Urszula doskonale rozumiała matkę, jednakże sercem była za młodymi. Łucja ofiarowała jej bratu wszystko co miała, bez wahania pojechała z nim na przymusowe roboty, ratowała jego zdrowie niezliczoną ilość razy. Należała się jej nie tylko kuchnia! Matka pisała do niej, do Urszuli, kilometrowe skargi na Łucję i trochę na Aleksandra. No bo jak można kupować tak drogie pończochy żonie! Toż to cała pensja nauczyciela! Albo książki. Któż to jest ta Łucja, że Aleksander kupił jej cały kufer książek od kogoś tam w Miasteczku! I na dodatek to nie były żadne francuskie romanse. Łucja ma pracować w polu, rodzić dzieci, prać , gotować, niańczyć. I troszczyć się o męża. A także o teściową. Jednakże nie przyjmowała żadnego zaproszenia Łucji na wspólny obiad, za to dostawała histerii, gdy dzieci były zbyt głośno. A dzieci jak to dzieci - już było ich dwoje i maleńki Teodor przez pierwsze trzy miesiące płakał całymi nocami. To Leoni zdarzało się od czasu do czasu wyręczyć Łucję - nie babce. Ale wiosną 1946 roku Leonia znalazła sobie kawalera, a w zasadzie wdowca bez nogi i ekspresowo, bez śladu pompy, wzięła z nim ślub. Łucja ożywiła wówczas kontakty ze swoją rodziną. Przekonała mamę Wacławę i jej siostry do częstych odwiedzin u siebie. Był to następny kamień obrazy. Łucja natomiast zachowywała się zawsze tak, jakby ze strony teściowej spotykały ją uprzejmości. Nigdy nie skarżyła się mężowi, nigdy nie odpyskowała teściowej bez względu na okoliczności. W efekcie rozżalona matka pisała do Urszuli, że "ta smarkula traktuje mnie jak wariatkę!". Urszula przyjeżdżała od czasu do czasu do domu i osobiście widziała, że jest inaczej. Ale matka uważała, że dzieje się jej krzywda, nie miała służącej, sama musiała przynieść sobie wodę i drewno, sama ugotować obiad. Ba! - nawet prać musiała sama! Zatem Urszula przyjeżdżała choćby po to, by zrobić jej pranie.
- Mamo, tak nie można - usiłowała przetłumaczyć Urszula. - Czemu nie przyjmiesz zaproszenia na obiad? Synowa cały czas ci to proponuje! Ja dziś będę jadła z nimi. Jestem tak zmęczona, że nie mam zamiaru dodatkowo gotować! Zresztą na plebanii tyle się nagotuję, że chcę odpocząć od garnków.
Mówiła tak celowo, by zmusić matkę do zmiany decyzji.
- No, może jakbyś tu przyniosła, to też bym zjadła - ustąpiła matka.
Urszula nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Prawdę powiedziawszy dawniej rzadko miała własne zdanie. I choć wiedziała, że to dodatkowe obciążenie dla Łucja - właśnie ją zapytała, co o tym sądzi.
- Oczywiście. Jeśli tylko matka mego męża sobie tego życzy - zawsze będę jej nosić obiad. Poproś tylko, by później odniosła naczynia.
A matka nie chciała się zgodzić na odniesienie naczyń! Urszula dostała jakiegoś nadzwyczajnego kołatania serca!
- Nie pojmuję, czemu mama nie akceptuje Łucji. To naprawdę dobra dziewczyna. Jest bardzo oddana Aleksandrowi i bardzo pracowita. A o dzieci troszczy się wprost nadzwyczajnie. Mama ją krzywdzi!
- Ty wiesz? Ona chyba zaczęła się gdzieś uczyć! Te jej ciotki siedzą tu ciągle i tylko nas objadają. A smarkula fruwa po jakichś kursach! Jak można było takie byle co wprowadzić do naszego domu?!
- Jesteś bardzo niesprawiedliwa, mamo! - powiedziała jeszcze do matki, ale nie zdobyła się na więcej już nigdy później, bo ciągle nie umiała mieć własnego zdania.
Co za straszna noc! Urszula już kilka razy przewracała się z boku na bok, a sen nie przychodził...
C.d. jest tu -- http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/05/7.html.
Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone.
====================================
W tym odcinku prawdą jest prawie wszystko co dotyczy pobytu w Prusach : zdrowie, urodziny mego brata w Królewcu, antybiotyk, kanibalizm, katowania mego taty na oczach synka, także przypalania papierosa, most i siwizna, nawet utrata obrączki.A w szczególności obrazek Pana Jezusa w cierniowej koronie.Długi czas wisiał na poczesnym miejscu raniąc odczucia artystyczne osób niewtajemniczonych, albowiem był bardzo zniszczony, wybrzuszony ( środkiem w pionie, na pokój).
Natomiast mój tato powracający z Brześcia był leczony w domu byłej narzeczonej, którą była ...starsza siostra mojej mamy...Tak to się wszystko zapętliło...
Nie wiem czy mi się zdawało czy Ty coś plotłaś o leniuchowaniu? No jak tak wygląda lenistwo to ja nie bardzo wiem co na to powiedzieć.Wiesz posadziłam sobie jedną malwę która tak jak w Twoim opisie rozrasta się jak szalona.To powiedzenie o rodzeniu się chłopców na wojnę a dziewczynek w czasie pokoju też mi znane.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Juta
OdpowiedzUsuńDzięki, ze tu zaglądasz.
Przez te kłopoty z Bloggerem ten odcinek pisany był kilka razy i - ginął. Ostatnia wersja jest dużo gorsza od pierwszej. Tak to jest. Dużo faktów, a mniejsza "gładkość" w czytaniu.
Masz rację - pisanie zajmuje b. dużo czasu, zważywszy, ze w niektórych historycznych sprawach muszę się doszkalać...
Ciesze się,że w końcu udało Ci się opublikować 6 odcinek.
OdpowiedzUsuńEwe-jank
OdpowiedzUsuńDziękuję, Ewuniu.
Okazało się, że nie mam tego programu, o którym wspominałaś, a ja nie umiem tej nazwy napisać. Ale przycisnę mego syna S., niech zadziała na moją korzyść - jak wróci z trasy.