środa, 25 maja 2011

Roz.8. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

  

   Aleksander junior obudził się od razu trzeźwy, świadomy. Przez kilka chwil leżał z zamkniętymi oczami - coś go paraliżowało! Ale zaraz błysnęła myśl o szabli i na ustach chłopca pojawił się uśmiech. Odszukał ręką skarb - szabla była na swoim miejscu! Spojrzał na brata - Teodor smacznie spał.  To dobrze. Gorzej, że nadal nie ma kryjówki dla szabli. Żadne miejsce nie było odpowiednio dobre. Trzeba koniecznie poradzić się taty... Ostrożnie wyjął cenne zawiniątko, rozwinął tyle, by zobaczyć rękojeść. Nie mógł się nacieszyć upominkiem. Pogłaskał koniuszkami palców, ucałował i znów zawinął rzucając przez ramię okiem na brata.
   Naraz znieruchomiał. Usłyszał coś, co nie było zwyczajnym wiejskim odgłosem. Jeszcze nie wiedział, o co chodzi, ale jak dzikie zwierzątko wciągnął nosem w siebie głęboko powietrze - jakby chciał wywęszyć, co się dzieje! Bo coś się zmieniło! Stał wyprężony, gotowy do skoku, na razie nie przerażony, ale mocno zaniepokojony. Od Pokrzywki Małej i Dużej doszło go szczekanie psów. Inne niż zwykle, nasilone, gwałtowne. Demolka odpowiedział kilka razie niskim, głębokim szczeknięciem, a Sopel powarkiwał i poszczekiwał bez przekonania. Oba psy musiały być już uwiązane. Naraz, w sionce,  rozjazgotała się Mika i Aleksander słyszał, jak ciocia Ula wypuszcza ją na dwór.



    Czuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Wymknął się po cichu na siku, a wracając do domu usłyszał warkot ciężkich samochodów. Kątem oka zobaczył, jak jeden pojechał dalej gościńcem. Przełamał nagłą słabość nóg, chwycił dwa worki od ziemniaków wiszące na płocie i pędem wbiegł do swego pokoju. Trząsł się jak galareta. Nie mógł trafić zawiniątkiem w otwór worka. W końcu się udało. Teraz drugi worek z drugiej strony . Zrolował pakunek i znów pobiegł na dwór, choć ciotka coś za nim wołała. Warkot samochodu rozdzierał mu uszy! Skręcił za róg domu - tu , w szczycie, dawno temu Łucja założyła własny kwiatowy ogród. Ale po jej śmierci w zasadzie nikt o niego nie dbał. Ciocia Urszula starała się wypielić go wiosną. Czasem babcia Helena powyrywała co większe pokrzywy. Teraz był tak jeden wielki busz splątanych szparagów, dzikiego powoju, wybujałych marcinków, lebiody, pokrzyw i nie wiadomo czego jeszcze. Chłopiec, parząc się niemiłosiernie, przedarł się do środka ogródka, dotarł do płożącej się gęstym dywanem zielonej, skołtunionej roślinności, uniósł ją ostrożnie i wsunął głęboko swój pakunek. Patrzył przez kilka chwil,czy kryjówka wygląda na dobrą. Z zadowolenie stwierdził, ze jest wręcz idealna - na dzień lub dwa, i rozluźniony ruszył do wyjścia. Teraz już zwracał większą uwagę na pokrzywy. Gdy położył ręce na furtce i uniósł głowę - jego oczy spotkały inne - na wprost niego stał młody żołnierz...

   Urszula źle się czuła. Ból brzucha był tak mocny, że nie miała siły iść nawet do dojenia. 
- Poradzę sobie - zapewnił ją Aleksander. - Już mniej teraz mleka dają, więc dam radę.
   Zwlokła się z łóżka - choć popiół z zimnego paleniska wybierze i ogień rozpali - matka nie lubi obu tych czynności.
   Wejście matki powitała z ulga.
- Niech mama dziś zrobi śniadanie, bo mnie coś dawne rany za mocno bolą... Nie mogę... - obmyła ręce i obejrzała się na matkę. 
- Ja też źle się czuję, ale skoro muszę...- odpowiedziała Tęczyńska tonem obrażonej królowej.
- Niech mama ugotuje zacierkę na mleku albo lane kluski. Idę się położyć.
   Ale przysiadła na chwilę, ciaśniej owijając się szlafrokiem.
- Chyba napije się miętowej herbaty... Może choć trochę mi ulży... 
- To ja idę się ubrać - Tęczyńska podejrzliwie popatrzyła na córkę. Jak jej córka w ogóle śmiała zachorować? - Wyglądasz tak, jakbyś się postarzała za tę noc o 10 lat.
   Urszula nie odpowiedziała.Wstała ponownie, by dołożyć do ognia, sprawdziła, ile jest wody w czajniku i znów ciężko usiadła.Bez tego dogadywania matki czuła się wystarczająco podle. Mało, że nie pomaga bratu, to jeszcze matkę angażuje w swoje sprawy, bo śniadanie to była jej, Urszuli, powinność...
   Jakby miała rozżarzony  metal w brzuchu... Do białości... Jakaś stara rana musiała się otworzyć, niepotrzebnie dźwigała... Leży, stoi czy siedzi - boli ją z jednakowym natężeniem, a ból odbiera siły... Obmyje się, oporządzi, i jak tylko Aleksander będzie wolny - pojadą do doktora Godlewskiego. Najlepiej zaraz po śniadaniu. Ona nie może długo chorować, bo Aleksander i matka nie poradzą sobie bez niej. Przypuszczalnie będą ją znów kroić... No trudno. Im szybciej - tym lepiej. Tylko Leonię trzeba będzie poprosić o pomoc. Ostatnio w niedzielę Leonia wręcz przymawiała się o pracę. Jej mąż bez jednej nogi wcale nieźle sobie radził, cóż jednak można na trzech hektarach i z czwórką dzieci? Tak, Pan Bóg pobłogosławił Leoni, dwukrotnie urodziła bliźnięta.Najpierw dwie identyczne dziewczyneczki, a potem dwóch jednakowych chłopaczków. Śliczne dzieci! Leonia była przeszczęśliwa! Tylko pieniędzy jakby mało... Jej mąż przeszedł całą drogę od Lenino aż do Berlina i tam tak pechowo nogę stracił... Aleksander nie pożałował grosza dla Leoni. Za jej pracę w czasie wojny płacił wprawdzie w ratach - ale hojnie. I świniaka na wesele dał. Tak się mówiło "na wesele", bo przyjęcie było maleńkie, ledwie obiad dla kilku osób... 
- Pan Tęczyński to mnie jak rodzoną traktuje. Nikt dla mnie taki dobry nie był - rozpowiadała Leonia każdemu, kto tylko chciał słuchać.
   Czajnik zaczął szumieć i Urszula dołożywszy świeży kawałek drewna do ognia wyszła przed dom, na skraju ogródka warzywnego urwała kilka listków mięty.
   Wszędzie czuło się jesień. Coraz więcej żółtych liści, a przecież przymrozków jeszcze nie było. Tak, jesień przyszła nie wiadomo kiedy! Jak człowiek pracuje, to dni płyną szybko... Już mgły czepiają się poczerwieniałych liści klonów i wiązów. Śliwy tak ładnie obrodziły w tym roku, właśnie węgierki dojrzały i trzeba by powideł narobić, miała się tym zaraz zająć...Jakub Manugiewicz odkupił od kogoś cały worek cukru, bo na zimę pszczoły musi dokarmić, ale prawie połowę odsprzedał Tęczyńskim. Jeździł gdzieś daleko po dobry samogon, a i cukier się trafił. Miał szczęście. Także z tego powodu, że bez przygód do domu wrócił.
   Opłukane listki mięty Urszula zalała wrzątkiem w emaliowanym, malowanym w czerwone kropki kubeczku. Przykryła spodeczkiem. I tak zdążyło zapachnieć miętą  w całej  kuchni.
 - Mam nadzieję, że i dla mnie starczy tej herbaty? - powiedziała Tęczyńska wracając do kuchni. - Nic ci nie lepiej?
- Nie ma od czego być lepiej...Musiałam się przedźwigać. Jedziemy do lekarza zaraz po śniadaniu. Poradzi sobie mama z dziećmi, czy poprosić panią Kruszyńską do pomocy? Chłopcy do szkoły muszą, Teodor ma na jedenastą... Co te psy dzisiaj tak się rozszczekują.  Wypuszczę Mikę.
- O, a co to? Mały Aleksander już wstał? Tak wcześnie? Pewnie opił się  wczoraj za dużo i już do ubikacji poleciał... A u Kaliny suchutko. Właśnie znów ją wysadziłam. Oczka zamknęła i dalej śpi. Dobry dzieciak. Anna jakaś niespokojna, strasznie się rzuca przez sen. I w nocy, i teraz. Może ma robaki? Zapytaj doktora.
- Może się tylko śliwkami za mocno objadła...  Aleksander, choć tu, Aleksander! Mamo...Mamo, czy ty słyszysz to samo co ja? 
   Obie na chwilę zamarły w bezruchu. 
- O Jezu przenajświętszy! Samochody! Wojsko!- szepnęła przerażona Urszula.

   Aleksander dojąc krowy aż był zły na siebie za to rozpamiętywanie minionych lat. Jeszcze żeby mu się Łucja jawiła w tych cudownych  małżeńskich sytuacjach... Ale nie! Jego pamięć wygrzebuje fakty, o których chciał zapomnieć! A może właśnie musi choć raz jeden porządnie to sobie przypomnieć, przemyśleć, rozłożyć na części, może nawet odpokutować za wszystkie zło... A gdzie zadośćuczynienie?
   Wlekli się z Ostrołęki ostatkiem sił. W zasadzie, to Aleksander wcale tych sił już nie miał, leżał na skraju drogi i czekał na śmierć, chwilami tracąc świadomość.  Wózek synka rozsypał się w drobny mak... Łucja - to był tylko cień jego dawnej Łucji. Wszyscy troje wyglądali jak najbiedniejsi nędzarze - ostatnia nędza nędz... Łucja nie miała już siły rozmawiać. Tuliła do siebie głodne i brudne dziecko. Nie mieli nawet wody. Nie mieli jedzenia. Jedynie oczywiste było, że żona go nie zostawi, by szukać jakiegoś ratunku. 
- Chryste pomóż, Chryste ratuj - powtarzała szeptem na okrągło, nie znajdując innych słów na modlitwę.
   Kiedy znów odzyskał świadomość - po dwóch sekundach czy po dwóch godzinach? - Łucja dalej szeptała swoje błaganie. Był w takim stanie, że było mu już wszystko jedno. Nagle ktoś go zaczął tarmosić i poczuł w ustach smak wody. Nie wiedział, ile pamiętał sam, ile opowiedziała Łucja, a co opowiedzieli Cyganie.
   Nadjechały trzy nędzne furki, każda zaprzężona w jednego konia. Na wozach byli Cyganie: kobiety, mężczyźni, kilkoro dzieci. Nie mieli zamiaru się zatrzymywać, ale koń od pierwszego wozu jakby się wystraszył i nie chciał dalej iść. 
- Co wy macie, panoczku, w tym wózku, że taka jasność z niego idzie? - zapytała starszawa Cyganka podchodząc do nich.
 - Pomóżcie nam - poprosiła Łucja. 
   Jednak Cyganka koniecznie chciała zobaczyć coś w resztkach wózka. Uniosła brudną poduszeczkę i cofnęła się strwożona. Przez chwilę tłumaczyła coś swoim. Wrócili do nich gromadnie. Poili i ostrożnie karmili letniawą zupą. Podjęli ich na wozy. Zabrali nawet szczątki wózka. Aleksander przez pierwsze dni ani nie wiedział, co się z nimi działo.  Cyganie ich myli, karmili, nawet ubierali - przypuszczalnie kradzionymi rzeczami, ale żadne z nich nie miało zamiaru prowadzić dochodzenia, nie w tej sytuacji... I tak dla Tęczyńskich zboczyli z drogi. Przywieźli ich na samo podwórko, choć trwało to blisko dwa tygodnie. Aleksander już wtedy czuł się prawie dobrze, bo ta starszawa Cyganka, Barbara, dawała mu jakieś leki i zioła. Zresztą podobnie leczyła jego żonę i synka - o ile można nazwać to leczeniem. A mężczyźni nawet wózek poskładali do kupy i wytłumaczyli z czym trzeba do kowala, to potem wózek jeszcze długo posłuży.
   Któregoś dnia Barbara uparła się, że mu powróży. Nie chciał. 
- Ty wszystko o mnie wiesz. Lepiej nic nie mów. 
   Może z nudów, a może by nie wyjść z wprawy, tak długo się napierała, że podał jej swoją dłoń. Zaczęła mówić, jak to zwykle Cyganki, że w jego rękach życie i śmierć, od jego wyborów zależą dalsze losy, że jeszcze morze cierpienia przed nim, może nawet kilka lat, może nawet i dłużej. A później będzie bogaty, niezależny, szczęśliwy. Zapytał o dzieci. O, dzieci będzie miał pięcioro.
- I co jeszcze? - dopytywał się trochę rozbawiony i trochę zaciekawiony. 
 - Zewrzyj się w sobie, abyś mógł przetrzymać wszelkie zło, ogromne zło, które cię dosięgnie.
 - A mojej żonie też powróżysz?
 - Nie.
 - Dlaczego?
 - Twoja żona jest święta. 
  - Co ty mówisz?  
   Nic więcej nie chciała powiedzieć.  Później tylko dokładnie wypytywała o obrazek Chrystusa, który ciągle był blisko główki dziecka.
 - Ty wiesz, panoczku, od tego obrazka czasem idzie taki promień światła i ja od razu wiem, że mamy skręcić w tę czy tamtą drogę...I gdzie są kłopoty - też wiem.
   Nikt inny tej jasności nie widział.  Aleksander jakoś nie chciał myśleć o świętości obrazka...Jakby coś blokowało mu ten kierunek. 
   Kazał Leoni obdarować Cyganów, dać co tam było w domu  dobrego. Co w domu mogło być, skoro ruscy znów plądrowali dom i całe obejście. Wszystko trzeba było ukrywać... Na koniec ten lasek zaminowali. I po co? Toż już po wojnie! Mówili, że to pułapka na bandytów...O Akowców im chodziło, żeby do zabudowań Tęczyńskich nie mieli łatwego dostępu... Kamiński zaraz na świeżo poszedł wygrzebywać te miny, ale tylko dwie wyciągnął, trzecia go rozerwała i już więcej bohaterów do nie było. Manugiewicz był strasznie zły, teraz musi naokoło chodzić! Kto to widział!? Czas pokoju, a tu od nowa miny!!!
   Aleksander był taki szczęśliwy wtedy słuchając bezładnej paplaniny Leoni! I po Stanisława natychmiast Lilkę wysłał. Znowu był w domu. Byli: żona, syneczek i on. 
   Szczęście trwało krótko. 
   Przyszli w biały dzień. Ubowcy. Otoczyli całą Pokrzywkę Małą, a do  zabudowań Tęczyńskich dali oddzielny kordon. Szukali "bandytów" lub ich śladów. Z wioski wzięli czterech mężczyzn.  Tęczyński mówił, że nic o Akowcach nie wie, parę dni wcześniej wrócił  z przymusowych robót z Królewca. Na szczęście nie odkryli  żadnych śladów partyzantów i dali im spokój. W tym dniu.
   Drugi raz przyszli pod koniec lipca. Zabrali ze wsi wszystkich mężczyzn, Aleksandra też. Mężczyzn było dużo, z kilkunastu wiosek, głównie byli to bardzo młodzi chłopcy i całkiem starzy mężczyźni. Trzymali ich w pustej szopie czy niewielkiej stodółce pod Miasteczkiem. O ucieczce nie mogło być mowy! Co jakiś czas zabierano po kilku na przesłuchania. Biciem i zastraszaniem próbowano wymusić przyznanie się do współpracy z "bandytami",  do utrzymywania z nimi kontaktów. Wystarczył cień podejrzenia. Więźniów gdzieś rozwożono, tylko niektórych zwolniono. Aleksandra,  skatowanego,  przewieziono do Białegostoku. Tu przesłuchiwali go rosyjscy oficerowie, prawie każdego dnia inny. Mówił, że nie może się do niczego przyznać, bo w niczym nie zawinił. Nie było go tu, to jak mógł pomagać partyzantom? 
 - A gdzie są twoi  bracia? - pytali. 
 - Jeden był w stodole ze wszystkimi więźniami, drugi nie żyje, a o reszcie nic nie wiem.
- Wiesz! Kontaktowali się z tobą! Pomagasz się im ukrywać!
- Nawet nie wiem, czy żyją!
- Łżesz! Tylko co byli u ciebie! 
   Znów go bili,  przystawiali pistolety do głowy. W którymś momencie powiedzieli, że Stanisław już im wszystko wyśpiewał, więc niepotrzebnie on, Aleksander, się upiera. Tym razem nie dał rady o własnych siłach wrócić do aresztu, więc dwóch mundurowych przywlekło go i wrzuciło do celi. Nie miał pojęcia, gdzie jest Stanisław...
   Ale od tego dnia dano mu spokój. Miał dużo czasu na zamartwianie się o Łucję, której lekarz zabronił na razie nawet wstawać, o małego Aleksandra, który był niedożywiony i przestraszony, a teraz jeszcze o Stanisława.  Żeby chociaż Stanisława już nie więzili...
 - I za co taka kaźń? Za co? - skarżył się jeden ze współwięźniów. - Tam zboża nie pokoszone, roboty tyle, baby same nie dadzą rady... A my tu siedziem za bezdurno. Jeszcze żeby człowiek był czegoś winny... Za bezdurno! 
   Pogadywali tak czasem w celi, nie znali się, każdy mógł być donosicielem, więc cedzili słowa. Liczyli mijające dni z niepokojem. Dni stracone... 
   Rankiem któregoś dnia wyprowadzono z cel dużą grupę więźniów, w tym Aleksandra. On szukał wzrokiem Stanisława i z ulgą stwierdził, że brata tu nie ma. Może zwolnili go wtedy w Miasteczku? Taką miał nadzieję. Za to rozpoznał jeszcze dwóch mężczyzn ze swoich stron. Kto miał - mógł zapalić papierosa. A to znaczyło, że niektórzy więźniowie mieli kontakt z rodziną.  Stali tak może z godzinę. Potem przyszli enkawudziści. Jeden miał w ręku papiery i kolejno wyczytywał nazwiska. Wyczytani mieli przejść na jedną stronę. Ta grupa stanowiła może trzy czwarte całości. Mężczyzn gdzieś poprowadzono. Pozostała grupa - znów wyczytana imiennie - została zwolniona. Był w niej Aleksander i dwóch znajomków. Mogli opuścić więzienie.
   Jego powrót uznano nieomal za cud! Stanisława puścili jeszcze z Miasteczka, a gdy usiłowano się dowiedzieć o Aleksandra, ktoś z UB powiedział, że wywieźli go na "białe niedźwiedzie" i nie ma co szukać. Najwięcej jeździła Lili, bo dla Stanisława dowiadywanie się o brata mogło być niebezpieczne.
    Wszystkich z jego wioski wypuścili, choć w różnym czasie. 





  Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone...

4 komentarze:

  1. Tkaitko zaczynając czytać od początku byłam świadoma że nie będzie to komedia romantyczna.Był czas dawno temu w czasach "zakazanych" kiedy miałam chyba zdecydowaną większość książek dotyczących Katynia i okresu wojny przeczytaną nieraz kilkakrotnie.Ale był też czas kiedy chyba odczuwałam przesyt tej tematyki i nie sięgałam po te książki.W tym co piszesz nie jest mi potrzebne większe napięcie.Przecież ono występuje.Nie czytam praktycznie horrorów i kryminałów.Interesują mnie biografie,dokumenty i mniej romanse a już napewno nie te przesłodzone.W dalszym ciągu czytam to co piszesz z zainteresowaniem.I czekam na dalszy ciąg.
    Pozdrawiam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Juta
    Twoje słowa były mi ogromnie potrzebne. Bardzo Ci dziękuję.Bardzo!Statystyki mówią, że czyta mnie kilkanaście - w porywach dwadzieścia pare osób. To nie jest dużo, ale zawsze coś.Wejść na stronę jest więcej.Ale faktycznie na moje "zmyślanie" trzeba mieć chwilkę całkiem sporą spokojnego czasu.A to w trym codziennym zabieganiu...
    Ale zapraszam czytające osoby do i przede wszystkim krytycznych uwag. Jest to mój debiut grafomański i bez podpowiedzi - nie będzie poprawy.
    Juto - uściski!

    OdpowiedzUsuń
  3. tkaitko-nie wyświetla się 9. W podglądzie ją mam a na stronie u Ciebie jej nie ma? Nie mogę się podelektować lekturą.Coś ten bloger nam chyba miesza.Umnie zniknęli "obserwatorzy".
    Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
  4. Juto
    Wczoraj walczyłam znowu z komputerem. Miałam 5 stron zapisanych w Wordzie i nie umiałam tego przenieść na bloga. Nawet nie mogłam tego wydrukować , by poprawić literówkę, czasem styl. Walczyłam i walczyłam, aż opublikowałam posta, wydrukowałam i znów go skasowałam. Poprawiłam, co miałam do poprawienia i od nowa wstawiłam, ale nie mogę wstawić "Zwijania" tekstu.W następnym odcinku będę mądrzejsza. Zresztą - uczę się cały czas.

    OdpowiedzUsuń