środa, 11 maja 2022

Cz.53. Grudzień 1975 r. Rzym. Nowe problemy


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom I - © Elżbieta Żukrowska

Cz.53. Grudzień 1975 r. Rzym. Nowe problemy

Prawdę powiedziawszy przesłuchanie muzyków wcale Stefcię nie interesowało, ale cała jej rodzina chciała posłuchać, dołączyła się nawet Alice. Nie mogło jej tam nie być! Natomiast Stefcia po porannej wizycie u Liama była załamana. I nikomu nie mogła powiedzieć, co się wydarzyło. Przesłuchanie? To teraz było całkiem bez znaczenia!
Rankiem zaniosła mu kawę tak jak zwykle. Liam był nie tylko smutny – wyglądał na spłakanego.
- Liam, kochanie... Co się dzieje? - Patrzył na nią, a jego oczy znów napełniły się łzami. Milczał. - Liam, mój najdroższy! Komu powiesz, jeśli nie mnie? Nie ukrywaj niczego przede mną. Powiedz, co się stało. - Odstawiła na szafkę kubeczek z kawą i przytuliła się do Liama. Całowała jego twarz, gładziła po włosach. - Liam, ja cię kocham bez względu na wszystko. Powiedz mi, co się stało.
Długo trwało, zanim wreszcie się odezwał. Mówił urywanym głosem.
- Nie możemy wziąć ślubu. Nie będzie ślubu. Nie mogę ciebie poślubić.
Miała wrażenie, że krew zastyga jej w żyłach. Ciało ogarnął mróz. Nie pytała o nic więcej, bo nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa. Przytuliła się do Liama jeszcze mocniej. Trwali tak w niemym uścisku. Wróciły myśli – jak piasek miotany wiatrem: nie do uchwycenia, jak żar letniego słońca: nie do ugaszenia.
- Nie pojmuję... Nie rozumiem... Liam, cokolwiek się stało – pamiętaj, że bardzo cię kocham – szepnęła cichuteńko.
- I ja cię kocham. Kocham najbardziej na świecie. I dlatego nie mogę się z tobą ożenić.
- Możemy żyć bez ślubu. Mnie to nie przeszkadza – powiedziała pozornie lekko.
- Kochanie, to nie tak... Jak mam ci to powiedzieć? Po tym wypadku jestem impotentem. Nic się nie da zrobić. Właśnie lekarze mi o tym powiedzieli. Duszę się...
Stefcia nic o impotencji nie wiedziała. Znała samo słowo i przypuszczała, że impotencja to brak fizycznych możliwości do odbycia stosunku płciowego. Innymi słowy brak erekcji. Tu jej znajomość problemu się kończyła. Wiedziona jakimś impulsem, kobiecą intuicją, wiedziała, że nie może pozostawić Liama sam na sam z takimi myślami, z zawiedzionymi nadziejami, z dramatem, jaki w głębi siebie przeżywał.
- Na jakiej podstawie wierzysz tym konowałom? Przecież to może być uleczalne. Brałeś różne leki, masz uszkodzony kręgosłup, twój mózg był poddany długotrwałemu cierpieniu... Daj sobie czas. Daj nam czas. Nawet twoi rodzice mówią, że jestem dla ciebie najlepszym lekarstwem. Nie możesz mnie odtrącić. Ślub to taka sprawa, w której i ja mam coś do powiedzenia. Jednego tylko musisz być pewien – że mnie kochasz. Jeśli tak, to zwyciężmy wszystko. Tylko musimy być razem. Zawsze razem. Kochasz mnie?
- Jak nikogo na świecie. Kocham cię. KOCHAM CIĘ NADE WSZYSTKO!
- Przejdziemy przez to razem, bo i ja bardzo cię kocham. W Szwecji znajdziemy innych lekarzy. Albo w Szwajcarii. Albo w Emiratach Arabskich. Na pewno znajdziemy i nie ważne, gdzie. I oni postawią cię na nogi. Medycyna robi olbrzymie postępy każdego roku, każdego miesiąca. To co dziś niemożliwe, jutro już może być bajecznie proste. Nie rozpaczaj i nie poddawaj się.
- I ty naprawdę w to wierzysz? Wierzysz w to co mówisz? Co mi obiecujesz

- Wierzę. A przede wszystkim wierzę w naszą miłość i w to, że ma niezwykłą moc. Zobaczysz – będzie dobrze.
- To daj mi tę kawę. Mam bardzo sucho w ustach, a jednocześnie bardzo mokro w oczach. Kocham cię. Jesteś moim światem. Jesteś... Jesteś... Dobrze, że jesteś.
Antonio miał przyjechać po Stefcię o jedenastej. Ale już o dziesiątej przyszedł do szpitala ojciec Liama. A Liam zapowiedział, że na razie nikomu nie powie o swoim problemie, nawet ojcu. Łatwiej by mu było powiedzieć bratu, ale Stefcia uznała to za przedwczesne. Wierzyła, że wszystko może się samoczynnie zmienić. Oby tylko mieli możliwość spędzenia wspólnie nocy... I Liam jej zaufał.
Antonio przywiózł ze sobą swego grającego na saksofonie kuzyna – pana Valentino. Stefcia zabrała obu panów do swego apartamentu. Bela zamówił przez room service dodatkowy dzbanek kawy i wszyscy zjedli drugie śniadanie. Polacy mieli jechać na dalszą wycieczkę po Rzymie, ale Stefcia uprosiła ich, by zostali na bliskie już przesłuchanie muzyków. Młodzi zjawili się przed czasem, a recepcjonista, nieco wtajemniczony, widząc wnoszone przez nich instrumenty, zaproponował wolną salę bankietową. Mario, ten od skrzypiec grajek uliczny, przedstawił chłopców. Od bębnów był Rodolfo, na basowej gitarze grał Sewerio, Paolo to gitara funkcyjna. On sam grał na skrzypcach i na pianinie. Luigi przede wszystkim śpiewał, ale także grał na klarnecie. Był jeszcze Gino – podobno grał niemal na wszystkim, ale przydźwigał ze sobą akordeon. Wszyscy byli studentami, choć każdy studiował w innej uczelni, ale za to mieszkali blisko siebie, chyba na jednaj ulicy, i znali się od dziecka. Żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Pan Valentino, na oko lekko po sześćdziesiątce, prawie nie znał angielskiego, patrzył na chłopców z ciekawością. W pewnej chwili wygłosił dłuższą mowę do kuzyna, a ten przetłumaczył Stefci, że Valentino obawia się, iż się nie zgrają właśnie z uwagi na wiek i – co za tym idzie – na temperament. Obawiał się, że będzie bardzo odstawał od młodych, a i repertuar ma może trochę przestarzały.
- A grywa pan rosyjskie romanse? - chciał wiedzieć Bela.
- Tak. Rosyjskie, cygańskie, sporo sentymentalnych ballad i romantycznych piosenek włoskich.
- A kto jest szefem tej kapeli? - zapytał Edward.
Okazało się, że młodzi jeszcze nie wybrali szefa, nie mieli też nazwy. Powiadomieni o zmianie miejsca przesłuchania dołączyli do grupy Alice oraz Orvor.
I młodzi zagrali. Stefci się podobało. Alice – wprost przeciwnie. Rodolfo nie miał ze sobą perkusji, ale dzielnie potrząsał jakimiś małymi grzechotkami, których nazw Stefcia nawet nie próbowała zapamiętać. Orvor rytmicznie podrygiwał, a Piotrek usiłował wystukiwać rytm. Pan Valentino słuchał i milczał. Stefcia poprosiła, aby Luigi trochę pośpiewał. Miał bardzo piękny, niski głos. Później Zagrał Valentino kilka solówek i przy akompaniamencie skrzypiec zaśpiewał ciepłym tenorem kilka włoskich piosenek – to jest pierwszych zwrotek, bo przesłuchanie nie mogło trwać za długo. Stefcia była zadowolona. Zabrała Orvora i Alice na zewnątrz.
- I co o tym sądzicie?
- Steffi, przecież my nie mamy wyboru! My jesteśmy pod ścianą i musimy ich wynająć – powiedział Orvor.
- Mnie się nie podoba ten Gino. On się we wszystko wtrąca i narzuca swoje zdanie. Weź pozostałych, ale nie Gino. On rozwala zespół – wygłosiła swoje zdanie Alica. - A poza tym gdy gra, zawsze się troszkę spóźnia, zauważyliście?
- Masz rację. A co z Valentino?
- On jest z nich najlepszy, oby się tylko jakoś zgrali – stwierdził Orvor.
- I mnie się on najbardziej podoba. To jest muzyk z klasą. Pozostali to żółtodzioby. Ale musimy dać im szansę. Lecz bez Gino. Ale jak to im powiedzieć? - zmartwiła się Stefcia.
- Ja powiem – zadeklarował się Orvor. - A pozostali niech wybiorą kierownika, bo nie będę z każdym prowadził finansowych negocjacji.
- Kierownika trzeba im narzucić. Wszystko zaczęło się od Mario i niech to on poprowadzi zespół. Jest rzutki i bystry. Poza tym chyba inni darzą go respektem. A pana Valentino potraktuj jakoś wyjątkowo. Jest z chłopakami, ale na specjalnych warunkach. I oni muszą o tym wiedzieć. To działaj, Orvor. Działaj przyjacielu.
Gdy wrócili do sali – oczy muzyków były w nich wpatrzone z nadzieją. Jeden Valentino zdawał się być obojętny.
- I co o tym myślicie – Stefcia zwróciła się do swoich po polsku.
- Mnie się podobają – śmiało powiedziała Ada.
- Wywal tego Gino – szepnął jej na ucho Kamil. - To jakiś paskudny typ.
- Tato, co ty myślisz?
- Ten jeden pajacuje, ten w czarnej koszulce. Pozostali są fajni.
- Stryjku?
- Popieram Edka. To jakaś szmata, a nie muzyk. On śmie twierdzić, że gra na wszystkich instrumentach, a na jednym dobrze zagrać nie umie. Fałszował na tej harmonii ile wlezie.
- To akordeon.
- Dobra, na akordeonie.
Babcia i Dawid stwierdzili, że się nie wtrącają, ale i tak Stefcia powiedziała do Orvora, że wszyscy są jednomyślni. Na to Orvor bezceremonialnie wygłosił spore przemówienie po włosku, w wyniku którego Gino opuścił salę. Stefcia miała wrażenie, że chłopcy odetchnęli.
- Dalej działaj sam – powiedziała do Orvora. - Ja idę do siebie, bo zaraz chcę iść do szpitala, a muszę się trochę ogarnąć.
- Ale jak to sam?
- Nie bój się odpowiedzialności. Poza tym ty lepiej wiesz ode mnie co i jak. No wiesz – sprawa kupna instrumentów i ustalenie stawek dla muzyków. Aha, chłopaki pewnie już mają swoje dziewczyny, to pozwól im przyjechać do hotelu na sylwestra. Teraz lepiej nie, bo tylko by rozpraszały chłopców, a muszą poćwiczyć. I pamiętaj, dla pana Valentino stawka specjalna, poza zespołem. Dasz radę. Jeśli chłopcy sami zdecydują się mieć go w zespole na stałe, to wtedy ustalisz inne zasady, pod warunkiem, że będą u nas grali w piątki i soboty, czy jak to jest przyjęte we Włoszech. Pewnie dlatego lepiej będzie na razie umówić się na krótszy okres. Sam zobaczysz. I na osobności posłuchaj rad tego Valentino. Mam wrażenie, że to łebski facet, a młodzi mogą mieć jeszcze pstro w głowach. O, jeszcze nazwa zespołu. Niech wymyślą coś krótkiego i chwytliwego, żeby im jakiś plakat z tą nazwą zmajstrować. Będą mieli darmową reklamę.
W drodze do apartamentu babcia powiedziała, że jak na jej gust to chłopcy grają za mało rytmicznie. Ich muzyka jest do słuchania, a mają grać do tańca.
- Gdy będą mieli perkusję i pianino siłą rzeczy muzyka stanie się bardziej rytmiczna – zapewnił Bela.
- Niekoniecznie. Orvor powinien ich trochę poinstruować. Oni muszą wiedzieć, czego się od nich oczekuje. Ale kilka dni ćwiczeń może dużo zmienić, a wyboru i tak nie macie – wygłosił swoje zdanie Edward.
- Steffi, przetłumacz – upomniała się Alice. - Mój tato może żałować, że z nami nie poszedł. Ale za to jest z Liamem. Dziś przyjeżdża mój mąż Felix i syn David. No i Olof pewnie już dołączył ze swoją rodziną.
Stefcia przetłumaczyła, a później dodała, że ciasno będzie w salce u Liama, że się wszyscy nie pomieszczą jutro na ślubie.
- Och, nie martw się. To ma być w innej sali, zdecydowanie większej, bo będą też ci panowie z konsulatów, tłumacze, kilku lekarzy i ze dwie lub trzy pielęgniarki. No i my – rodzina. A jeszcze Orvor i Allesandro z żoną. Wiesz o tym, że żona Orvora ma rodzić w połowie stycznia? On już się tym bardzo denerwuje i chce jechać do domu. Teraz tato przejmie doglądanie spraw w twoim hotelu. Ale nic się nie martw, będzie dobrze. A mówił ci ktoś o niespodziance?
- Jezu... Jakiej znów niespodziance?
- Ja też nie powinnam mówić, ale ci trochę zdradzę. Wieczorem w hotelu będzie przyjęcie ślubne. No wiesz, cała rodzina, a w zasadzie dwie rodziny, kilku lekarzy, może ktoś jeszcze.
- Litości! My się będziemy gościć, a Liam sam w szpitalu? To nawet nie wypada! Na żadne przyjęcie nie pójdę. Nawet nie ma mowy!
- Pójdziesz, pójdziesz. Od razu uszykuj sobie jakąś sukienkę na wieczór. Nie możesz zrobić takiej przykrości swoim i moim. To nie do pomyślenia.
- Kochanie, wybacz, ale zostanę z Liamem tak długo, jak to tylko będzie możliwe. To w końcu nasz ślub i nasza noc poślubna. Nie zostawię go samego. Wybij to sobie z głowy!
Ale Alice tylko się głośno zaśmiała.
W apartamencie okazało się, że wszyscy wiedzą o przyjęciu, tylko Stefcia nie jest tego świadoma.
- Będziesz musiała tam pójść. Nie możesz aż tak zawieść Rybbingów – nalegała babcia. - Poleciłam uprasować tę jasną sukienkę ze szlakiem w groszki. Bardzo ci w niej ładnie.
Stefcia poczuła, jak narasta w niej gniew – znów coś się działo za jej plecami!
- Niespodzianka powinna być przyjemna, a nie irytująca – powiedziała najspokojniej, jak mogła i w zasadzie zamilkła na długo, bo w środku aż wrzała, a nie chciała bliskim sprawić przykrości nieprzemyślanym słowem.
Odpoczęła trochę i pojechała do szpitala. Pan Antonio nie tylko był kierowcą, całkiem niezłym przewodnikiem po Rzymie, ale też kopalnią informacji. Zapytał ją, czy mają dużo rzeczy do zabrania, bo on zna tani transport ewentualnego nadbagażu do Polski. Gdy wyjaśnił, w czym rzecz, Stefcia natychmiast zdecydowała się z tego skorzystać. Do Rzymu przyjeżdżały autobusy wycieczkowe i niektórzy kierowcy dorabiali sobie przewożąc bagaże osób poza wycieczkowych. Antonio wiedział, gdzie ich znaleźć i co dalej zrobić. Oczywiście w bagażu nie mogło być przedmiotów podlegających ocleniu. Żadnych papierosów, alkoholu oraz narkotyków. A z rzeczy świeżo kupionych powinny być usunięte metki.
- A maszyna do pisania może być?
- Oczywiście. Ten kierowca, którego znam, daje swoje torby i trzeba się do nich przepakować pod jego okiem. A za torby trzeba dodatkowo zapłacić. Największa trudność jest w odbiorze bagażu. To daleka trasa, na której zawsze może dojść do niespodzianek. On wprawdzie określa miejscowość, datę i godzinę, ale przy takich odległościach zawsze może być jakiś poślizg. No i ktoś będzie musiał w odpowiednim miejscu na niego czekać. Najlepiej w jakimś dużym mieście. Nie pamiętam nazw waszych miast.
- Wrocław, Kraków, Poznań, Warszawa – podpowiedziała Stefcia.
- Chyba te dwa ostatnie. To zależy, skąd są ludzie z wycieczki. W drogę powrotną oni wyruszają zazwyczaj w poniedziałek rano. Oni, bo zazwyczaj jest dwóch kierowców. Jeśli jeden, to ma po drodze noclegi.
- To uczciwi ludzie?
- Wydaje mi się, że tak. Ale dziś za nikogo nie można ręczyć...
- Przekażę sprawę w ręce mego stryja. Mam za dużo na głowie i nie chcę samodzielnie podejmować decyzji. A ile bagażu można do takiej torby włożyć?
- Nie wiem, czy dobrze odpowiem, ale mnie się wydaje, że ze dwadzieścia kilogramów różnych szmatek. No wie pani, damskich ciuszków. Podobno jakaś kobieta w Polsce, może żona tego kierowcy, szyje takie duże torby ze zwykłego materiału, może z płótna, dodaje zamek błyskawiczny i mocne uszy. Lekkie to, a dużo wejdzie.
- Dziękuję panu. Mocno mnie pan zainteresował.
- Nie ma za co. Nie ma za co.
- To ja idę do mojego narzeczonego, a pan niech się przejedzie do tych autobusów.
- Dziś to chyba za wcześnie. Ale się przejadę. Bo oni zazwyczaj przyjeżdżają w piątek, ludzie z wycieczki przez trzy dni zwiedzają Rzym, a potem jadą dalej. Czasem nawet do Lourdes. A czasem najpierw Lourdes, a później przyjeżdżają do Rzymu. W zasadzie wszystkim chodzi o Watykan i papieża, a to najlepiej w niedzielę. A i po Francji jeżdżą. Różnie jest. Zależy jaką mają trasę. To nie zależy od kierowców.
- Niech się pan zorientuje w sytuacji, to nie zaszkodzi. I tę moją rodzinkę niech pan znów gdzieś wywiezie, a ja sama wrócę do hotelu. Muszę sobie kupić jakieś zimowe byty, bo mi w tych letnich pantofelkach nogi rano marzną. Nie chcę się przeziębić. Ale to już po ślubie.
- To pojedźmy po te buty od razu. W pół godziny będziemy z powrotem. Dobry sklep i tani. Żona tam zawsze kupuje.
Zeszła im blisko godzina, ale było warto – kupiła sobie dwie pary, jedne najmodniejsze, a drugie zwyczajnie, bardzo ciepłe i też ładne.
Później, chociaż poczuła mocny głód, poszła już prosto do Liama. Czekał na nią bardzo stęskniony. Na szczęście był z nim ojciec i brat. Nie lubiła, gdy Liam był sam. Stefcia miała wrażenie, że panowie zachowują się jakoś nienaturalnie, jakby coś przed nią ukrywali. I to nawet Liam. Ale już nie chciała dociekać. Ucałowała narzeczonego. Miał wyjątkowo chłodną twarz...
- Spóźniłam się, ale Antonio zawiózł mnie jeszcze do sklepu, gdzie kupiłam sobie te buty. Jak ci się podobają?
- To ten zakup zakazany dla mnie... Bardzo ładne. I dobrze, że kupiłaś.
- Już było mi zimno w półbutach. A panowie jeszcze mogą dłużej pobyć z Liamem? Zgłodniałam bardzo i chciałabym jeszcze coś zjeść na dole.
- Nie ma problemu – odpowiedział szybko Olof.
- Zjedz coś, zjedz koniecznie, bo ostatnio bardzo zeszczuplałaś. Mogę cię nie znaleźć w łóżku – zachichotał Liam, a Stefcia ucieszyła się, że jest w dobrym humorze. - I bardzo proszę o kawę. Dziś może być podwójna porcja.
- A ja nawet nie wzięłam twego specjalnego kubeczka... No nic, może dziewczyny coś znajdą. Ma być wielki kubek i bardzo gorący. Zrobię, co w mojej mocy.
- Kocham cię, moja śliczna! A za kawę to nawet dwa razy mocniej – żartował dalej.
Kiedy Stefcia, już najedzona, wróciła z dużym kubkiem kawy, musiała Liamowi zdać relację z przesłuchania muzyków. Liam już trochę o muzykach wiedział od ojca, ale Stefcia umiała to przekazać znacznie barwniej. Śmieli się obydwoje. Później nastąpił „wysyp” gości z obu rodzin, jednak po niedługim czasie pan Rybbing wysłał wszystkie panie do hotelu, by sobie natapirowały włosy.
- Bo my tu teraz robimy wieczór kawalerski – oświadczył z zabawną miną.
Pielęgniarka kręciła głową, bo gości nadal było zbyt wielu. I uśmiechała się – Liam był powszechnie przez personel lubiany.
W drodze powrotnej Ada zapytała, czy Stefcia kupiła sobie niebieską bieliznę. Okazało się, że całkiem o tym zapomniała!
- Masz szczęście, że jestem twoją przyjaciółką. Majtki kupiłam, ale biustonosza się bałam. Nie znam twojego rozmiaru. Może pójdziemy jeszcze do sklepu? Ten niedaleko powinien być jeszcze otwarty, choć pewnie ceny ma kosmiczne. A buty masz kapitalne! Wracając do biustonosza – myślę, że trochę schudłaś i będziesz musiała go przymierzyć. Dobrze by było, gdyby nieco powiększył ci biust. A przynajmniej uniósł do góry. No i pożyczę ci moją złotą broszkę, wczoraj dostałam od Daniela... Stara się mój chłopak.
- Przecież nie było w planie biustonosza! I jak złotą broszkę? Przecież będę miała szmaragdy...
- To nic. Królowa angielska nosi jednocześnie naszyjnik i broszkę. To i ty możesz. Poza tym broszka jest maleńka, więc co ci szkodzi? A jeśli chodzi o biustonosz, to kup koniecznie. Chyba, że nie masz kaski.
- Mam, chociaż na te buty się nieźle zrujnowałam. Zresztą chodźmy. Babciu, idziesz z nami? Aduś, bardzo ci dziękuję. Jesteś nieocenioną przyjaciółką.
- Nie wiadomo, kiedy będzie wasz kościelny ślub, więc tym bardziej się staram.
- Na zakupy – zawsze! Uwielbiam zakupy, za które sama nie muszę płacić – ucieszyła się babcia.
- Zaczekajcie! - zawołała za nimi Alice, gdy zorientowała się o co chodzi. - Może i ja coś sobie kupię. Aha, zapomniałam ci powiedzieć – zwróciła się do Stefci – że masz na jutro zamówioną kosmetyczkę. To taki mój prezent z okazji ślubu. Powinna być o dziewiątej trzydzieści, więc z rana do Liama już nie biegnij. On też się musi przygotować.

A na drugi dzień już był ślub.


c.d.n.
fot. z internetu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz