STEFCIA Z WIERZBINY - tom I - © Elżbieta Żukrowska
Cz.53.
Grudzień 1975 r. Rzym. Nowe problemy
Prawdę
powiedziawszy przesłuchanie muzyków wcale Stefcię nie
interesowało, ale cała jej rodzina chciała posłuchać, dołączyła
się nawet Alice. Nie mogło jej tam nie być! Natomiast Stefcia po
porannej wizycie u Liama była załamana. I nikomu nie mogła
powiedzieć, co się wydarzyło. Przesłuchanie? To teraz było
całkiem bez znaczenia!
Rankiem zaniosła mu kawę tak jak
zwykle. Liam był nie tylko smutny – wyglądał na spłakanego.
- Liam, kochanie... Co się dzieje? - Patrzył na nią, a jego
oczy znów napełniły się łzami. Milczał. - Liam, mój
najdroższy! Komu powiesz, jeśli nie mnie? Nie ukrywaj niczego
przede mną. Powiedz, co się stało. - Odstawiła na szafkę
kubeczek z kawą i przytuliła się do Liama. Całowała jego twarz,
gładziła po włosach. - Liam, ja cię kocham bez względu na
wszystko. Powiedz mi, co się stało.
Długo trwało, zanim
wreszcie się odezwał. Mówił urywanym głosem.
- Nie
możemy wziąć ślubu. Nie będzie ślubu. Nie mogę ciebie
poślubić.
Miała wrażenie, że krew zastyga jej w żyłach.
Ciało ogarnął mróz. Nie pytała o nic więcej, bo nie była w
stanie wykrztusić z siebie słowa. Przytuliła się do Liama jeszcze
mocniej. Trwali tak w niemym uścisku. Wróciły myśli – jak
piasek miotany wiatrem: nie do uchwycenia, jak żar letniego słońca:
nie do ugaszenia.
- Nie pojmuję... Nie rozumiem... Liam,
cokolwiek się stało – pamiętaj, że bardzo cię kocham –
szepnęła cichuteńko.
- I ja cię kocham. Kocham
najbardziej na świecie. I dlatego nie mogę się z tobą ożenić.
- Możemy żyć bez ślubu. Mnie to nie przeszkadza –
powiedziała pozornie lekko.
- Kochanie, to nie tak... Jak
mam ci to powiedzieć? Po tym wypadku jestem impotentem. Nic się nie
da zrobić. Właśnie lekarze mi o tym powiedzieli. Duszę się...
Stefcia nic o impotencji nie wiedziała. Znała samo słowo i
przypuszczała, że impotencja to brak fizycznych możliwości do
odbycia stosunku płciowego. Innymi słowy brak erekcji. Tu jej
znajomość problemu się kończyła. Wiedziona jakimś impulsem,
kobiecą intuicją, wiedziała, że nie może pozostawić Liama sam
na sam z takimi myślami, z zawiedzionymi nadziejami, z dramatem,
jaki w głębi siebie przeżywał.
- Na jakiej podstawie
wierzysz tym konowałom? Przecież to może być uleczalne. Brałeś
różne leki, masz uszkodzony kręgosłup, twój mózg był poddany
długotrwałemu cierpieniu... Daj sobie czas. Daj nam czas. Nawet
twoi rodzice mówią, że jestem dla ciebie najlepszym lekarstwem.
Nie możesz mnie odtrącić. Ślub to taka sprawa, w której i ja mam
coś do powiedzenia. Jednego tylko musisz być pewien – że mnie
kochasz. Jeśli tak, to zwyciężmy wszystko. Tylko musimy być
razem. Zawsze razem. Kochasz mnie?
- Jak nikogo na świecie.
Kocham cię. KOCHAM CIĘ NADE WSZYSTKO!
- Przejdziemy przez
to razem, bo i ja bardzo cię kocham. W Szwecji znajdziemy innych
lekarzy. Albo w Szwajcarii. Albo w Emiratach Arabskich. Na pewno
znajdziemy i nie ważne, gdzie. I oni postawią cię na nogi.
Medycyna robi olbrzymie postępy każdego roku, każdego miesiąca.
To co dziś niemożliwe, jutro już może być bajecznie proste. Nie
rozpaczaj i nie poddawaj się.
- I ty naprawdę w to
wierzysz? Wierzysz w to co mówisz? Co mi obiecujesz
-
Wierzę. A przede wszystkim wierzę w naszą miłość i w to, że ma
niezwykłą moc. Zobaczysz – będzie dobrze.
- To daj mi
tę kawę. Mam bardzo sucho w ustach, a jednocześnie bardzo mokro w
oczach. Kocham cię. Jesteś moim światem. Jesteś... Jesteś...
Dobrze, że jesteś.
Antonio miał przyjechać po Stefcię o
jedenastej. Ale już o dziesiątej przyszedł do szpitala ojciec
Liama. A Liam zapowiedział, że na razie nikomu nie powie o swoim
problemie, nawet ojcu. Łatwiej by mu było powiedzieć bratu, ale
Stefcia uznała to za przedwczesne. Wierzyła, że wszystko może się
samoczynnie zmienić. Oby tylko mieli możliwość spędzenia
wspólnie nocy... I Liam jej zaufał.
Antonio przywiózł ze
sobą swego grającego na saksofonie kuzyna – pana Valentino.
Stefcia zabrała obu panów do swego apartamentu. Bela zamówił
przez room service dodatkowy dzbanek kawy i wszyscy zjedli drugie
śniadanie. Polacy mieli jechać na dalszą wycieczkę po Rzymie, ale
Stefcia uprosiła ich, by zostali na bliskie już przesłuchanie
muzyków. Młodzi zjawili się przed czasem, a recepcjonista, nieco
wtajemniczony, widząc wnoszone przez nich instrumenty, zaproponował
wolną salę bankietową. Mario, ten od skrzypiec grajek uliczny,
przedstawił chłopców. Od bębnów był Rodolfo, na basowej gitarze
grał Sewerio, Paolo to gitara funkcyjna. On sam grał na skrzypcach
i na pianinie. Luigi przede wszystkim śpiewał, ale także grał na
klarnecie. Był jeszcze Gino – podobno grał niemal na wszystkim,
ale przydźwigał ze sobą akordeon. Wszyscy byli studentami, choć
każdy studiował w innej uczelni, ale za to mieszkali blisko siebie,
chyba na jednaj ulicy, i znali się od dziecka. Żaden z nich nie
miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Pan Valentino, na oko
lekko po sześćdziesiątce, prawie nie znał angielskiego, patrzył
na chłopców z ciekawością. W pewnej chwili wygłosił dłuższą
mowę do kuzyna, a ten przetłumaczył Stefci, że Valentino obawia
się, iż się nie zgrają właśnie z uwagi na wiek i – co za tym
idzie – na temperament. Obawiał się, że będzie bardzo odstawał
od młodych, a i repertuar ma może trochę przestarzały.
-
A grywa pan rosyjskie romanse? - chciał wiedzieć Bela.
-
Tak. Rosyjskie, cygańskie, sporo sentymentalnych ballad i
romantycznych piosenek włoskich.
- A kto jest szefem tej
kapeli? - zapytał Edward.
Okazało się, że młodzi jeszcze
nie wybrali szefa, nie mieli też nazwy. Powiadomieni o zmianie
miejsca przesłuchania dołączyli do grupy Alice oraz Orvor.
I młodzi zagrali. Stefci się podobało. Alice – wprost
przeciwnie. Rodolfo nie miał ze sobą perkusji, ale dzielnie
potrząsał jakimiś małymi grzechotkami, których nazw Stefcia
nawet nie próbowała zapamiętać. Orvor rytmicznie podrygiwał, a
Piotrek usiłował wystukiwać rytm. Pan Valentino słuchał i
milczał. Stefcia poprosiła, aby Luigi trochę pośpiewał. Miał
bardzo piękny, niski głos. Później Zagrał Valentino kilka
solówek i przy akompaniamencie skrzypiec zaśpiewał ciepłym
tenorem kilka włoskich piosenek – to jest pierwszych zwrotek, bo
przesłuchanie nie mogło trwać za długo. Stefcia była zadowolona.
Zabrała Orvora i Alice na zewnątrz.
- I co o tym sądzicie?
- Steffi, przecież my nie mamy wyboru! My jesteśmy pod ścianą
i musimy ich wynająć – powiedział Orvor.
- Mnie się nie
podoba ten Gino. On się we wszystko wtrąca i narzuca swoje zdanie.
Weź pozostałych, ale nie Gino. On rozwala zespół – wygłosiła
swoje zdanie Alica. - A poza tym gdy gra, zawsze się troszkę
spóźnia, zauważyliście?
- Masz rację. A co z Valentino?
- On jest z nich najlepszy, oby się tylko jakoś zgrali –
stwierdził Orvor.
- I mnie się on najbardziej podoba. To
jest muzyk z klasą. Pozostali to żółtodzioby. Ale musimy dać im
szansę. Lecz bez Gino. Ale jak to im powiedzieć? - zmartwiła się
Stefcia.
- Ja powiem – zadeklarował się Orvor. - A
pozostali niech wybiorą kierownika, bo nie będę z każdym
prowadził finansowych negocjacji.
- Kierownika trzeba im
narzucić. Wszystko zaczęło się od Mario i niech to on poprowadzi
zespół. Jest rzutki i bystry. Poza tym chyba inni darzą go
respektem. A pana Valentino potraktuj jakoś wyjątkowo. Jest z
chłopakami, ale na specjalnych warunkach. I oni muszą o tym
wiedzieć. To działaj, Orvor. Działaj przyjacielu.
Gdy
wrócili do sali – oczy muzyków były w nich wpatrzone z nadzieją.
Jeden Valentino zdawał się być obojętny.
- I co o tym
myślicie – Stefcia zwróciła się do swoich po polsku.
-
Mnie się podobają – śmiało powiedziała Ada.
- Wywal
tego Gino – szepnął jej na ucho Kamil. - To jakiś paskudny typ.
- Tato, co ty myślisz?
- Ten jeden pajacuje, ten w
czarnej koszulce. Pozostali są fajni.
- Stryjku?
-
Popieram Edka. To jakaś szmata, a nie muzyk. On śmie twierdzić, że
gra na wszystkich instrumentach, a na jednym dobrze zagrać nie umie.
Fałszował na tej harmonii ile wlezie.
- To akordeon.
- Dobra, na akordeonie.
Babcia i Dawid stwierdzili, że się
nie wtrącają, ale i tak Stefcia powiedziała do Orvora, że wszyscy
są jednomyślni. Na to Orvor bezceremonialnie wygłosił spore
przemówienie po włosku, w wyniku którego Gino opuścił salę.
Stefcia miała wrażenie, że chłopcy odetchnęli.
- Dalej
działaj sam – powiedziała do Orvora. - Ja idę do siebie, bo
zaraz chcę iść do szpitala, a muszę się trochę ogarnąć.
- Ale jak to sam?
- Nie bój się odpowiedzialności.
Poza tym ty lepiej wiesz ode mnie co i jak. No wiesz – sprawa kupna
instrumentów i ustalenie stawek dla muzyków. Aha, chłopaki pewnie
już mają swoje dziewczyny, to pozwól im przyjechać do hotelu na
sylwestra. Teraz lepiej nie, bo tylko by rozpraszały chłopców, a
muszą poćwiczyć. I pamiętaj, dla pana Valentino stawka specjalna,
poza zespołem. Dasz radę. Jeśli chłopcy sami zdecydują się mieć
go w zespole na stałe, to wtedy ustalisz inne zasady, pod warunkiem,
że będą u nas grali w piątki i soboty, czy jak to jest przyjęte
we Włoszech. Pewnie dlatego lepiej będzie na razie umówić się na
krótszy okres. Sam zobaczysz. I na osobności posłuchaj rad tego
Valentino. Mam wrażenie, że to łebski facet, a młodzi mogą mieć
jeszcze pstro w głowach. O, jeszcze nazwa zespołu. Niech wymyślą
coś krótkiego i chwytliwego, żeby im jakiś plakat z tą nazwą
zmajstrować. Będą mieli darmową reklamę.
W drodze do
apartamentu babcia powiedziała, że jak na jej gust to chłopcy
grają za mało rytmicznie. Ich muzyka jest do słuchania, a mają
grać do tańca.
- Gdy będą mieli perkusję i pianino siłą
rzeczy muzyka stanie się bardziej rytmiczna – zapewnił Bela.
- Niekoniecznie. Orvor powinien ich trochę poinstruować. Oni
muszą wiedzieć, czego się od nich oczekuje. Ale kilka dni ćwiczeń
może dużo zmienić, a wyboru i tak nie macie – wygłosił swoje
zdanie Edward.
- Steffi, przetłumacz – upomniała się
Alice. - Mój tato może żałować, że z nami nie poszedł. Ale za
to jest z Liamem. Dziś przyjeżdża mój mąż Felix i syn David. No
i Olof pewnie już dołączył ze swoją rodziną.
Stefcia
przetłumaczyła, a później dodała, że ciasno będzie w salce u
Liama, że się wszyscy nie pomieszczą jutro na ślubie.
-
Och, nie martw się. To ma być w innej sali, zdecydowanie większej,
bo będą też ci panowie z konsulatów, tłumacze, kilku lekarzy i
ze dwie lub trzy pielęgniarki. No i my – rodzina. A jeszcze Orvor
i Allesandro z żoną. Wiesz o tym, że żona Orvora ma rodzić w
połowie stycznia? On już się tym bardzo denerwuje i chce jechać
do domu. Teraz tato przejmie doglądanie spraw w twoim hotelu. Ale
nic się nie martw, będzie dobrze. A mówił ci ktoś o
niespodziance?
- Jezu... Jakiej znów niespodziance?
- Ja też nie powinnam mówić, ale ci trochę zdradzę. Wieczorem w
hotelu będzie przyjęcie ślubne. No wiesz, cała rodzina, a w
zasadzie dwie rodziny, kilku lekarzy, może ktoś jeszcze.
-
Litości! My się będziemy gościć, a Liam sam w szpitalu? To nawet
nie wypada! Na żadne przyjęcie nie pójdę. Nawet nie ma mowy!
- Pójdziesz, pójdziesz. Od razu uszykuj sobie jakąś sukienkę
na wieczór. Nie możesz zrobić takiej przykrości swoim i moim. To
nie do pomyślenia.
- Kochanie, wybacz, ale zostanę z
Liamem tak długo, jak to tylko będzie możliwe. To w końcu nasz
ślub i nasza noc poślubna. Nie zostawię go samego. Wybij to sobie
z głowy!
Ale Alice tylko się głośno zaśmiała.
W apartamencie okazało się, że wszyscy wiedzą o przyjęciu, tylko
Stefcia nie jest tego świadoma.
- Będziesz musiała tam
pójść. Nie możesz aż tak zawieść Rybbingów – nalegała
babcia. - Poleciłam uprasować tę jasną sukienkę ze szlakiem w
groszki. Bardzo ci w niej ładnie.
Stefcia poczuła, jak
narasta w niej gniew – znów coś się działo za jej plecami!
- Niespodzianka powinna być przyjemna, a nie irytująca –
powiedziała najspokojniej, jak mogła i w zasadzie zamilkła na
długo, bo w środku aż wrzała, a nie chciała bliskim sprawić
przykrości nieprzemyślanym słowem.
Odpoczęła trochę i
pojechała do szpitala. Pan Antonio nie tylko był kierowcą, całkiem
niezłym przewodnikiem po Rzymie, ale też kopalnią informacji.
Zapytał ją, czy mają dużo rzeczy do zabrania, bo on zna tani
transport ewentualnego nadbagażu do Polski. Gdy wyjaśnił, w czym
rzecz, Stefcia natychmiast zdecydowała się z tego skorzystać. Do
Rzymu przyjeżdżały autobusy wycieczkowe i niektórzy kierowcy
dorabiali sobie przewożąc bagaże osób poza wycieczkowych. Antonio
wiedział, gdzie ich znaleźć i co dalej zrobić. Oczywiście w
bagażu nie mogło być przedmiotów podlegających ocleniu. Żadnych
papierosów, alkoholu oraz narkotyków. A z rzeczy świeżo kupionych
powinny być usunięte metki.
- A maszyna do pisania może
być?
- Oczywiście. Ten kierowca, którego znam, daje swoje
torby i trzeba się do nich przepakować pod jego okiem. A za torby
trzeba dodatkowo zapłacić. Największa trudność jest w odbiorze
bagażu. To daleka trasa, na której zawsze może dojść do
niespodzianek. On wprawdzie określa miejscowość, datę i godzinę,
ale przy takich odległościach zawsze może być jakiś poślizg. No
i ktoś będzie musiał w odpowiednim miejscu na niego czekać.
Najlepiej w jakimś dużym mieście. Nie pamiętam nazw waszych
miast.
- Wrocław, Kraków, Poznań, Warszawa –
podpowiedziała Stefcia.
- Chyba te dwa ostatnie. To zależy,
skąd są ludzie z wycieczki. W drogę powrotną oni wyruszają
zazwyczaj w poniedziałek rano. Oni, bo zazwyczaj jest dwóch
kierowców. Jeśli jeden, to ma po drodze noclegi.
- To
uczciwi ludzie?
- Wydaje mi się, że tak. Ale dziś za
nikogo nie można ręczyć...
- Przekażę sprawę w ręce
mego stryja. Mam za dużo na głowie i nie chcę samodzielnie
podejmować decyzji. A ile bagażu można do takiej torby włożyć?
- Nie wiem, czy dobrze odpowiem, ale mnie się wydaje, że ze
dwadzieścia kilogramów różnych szmatek. No wie pani, damskich
ciuszków. Podobno jakaś kobieta w Polsce, może żona tego
kierowcy, szyje takie duże torby ze zwykłego materiału, może z
płótna, dodaje zamek błyskawiczny i mocne uszy. Lekkie to, a dużo
wejdzie.
- Dziękuję panu. Mocno mnie pan zainteresował.
- Nie ma za co. Nie ma za co.
- To ja idę do mojego
narzeczonego, a pan niech się przejedzie do tych autobusów.
- Dziś to chyba za wcześnie. Ale się przejadę. Bo oni zazwyczaj
przyjeżdżają w piątek, ludzie z wycieczki przez trzy dni
zwiedzają Rzym, a potem jadą dalej. Czasem nawet do Lourdes. A
czasem najpierw Lourdes, a później przyjeżdżają do Rzymu. W
zasadzie wszystkim chodzi o Watykan i papieża, a to najlepiej w
niedzielę. A i po Francji jeżdżą. Różnie jest. Zależy jaką
mają trasę. To nie zależy od kierowców.
- Niech się pan
zorientuje w sytuacji, to nie zaszkodzi. I tę moją rodzinkę niech
pan znów gdzieś wywiezie, a ja sama wrócę do hotelu. Muszę sobie
kupić jakieś zimowe byty, bo mi w tych letnich pantofelkach nogi
rano marzną. Nie chcę się przeziębić. Ale to już po ślubie.
- To pojedźmy po te buty od razu. W pół godziny będziemy z
powrotem. Dobry sklep i tani. Żona tam zawsze kupuje.
Zeszła im blisko godzina, ale było warto – kupiła sobie dwie
pary, jedne najmodniejsze, a drugie zwyczajnie, bardzo ciepłe i też
ładne.
Później, chociaż poczuła mocny głód, poszła
już prosto do Liama. Czekał na nią bardzo stęskniony. Na
szczęście był z nim ojciec i brat. Nie lubiła, gdy Liam był sam.
Stefcia miała wrażenie, że panowie zachowują się jakoś
nienaturalnie, jakby coś przed nią ukrywali. I to nawet Liam. Ale
już nie chciała dociekać. Ucałowała narzeczonego. Miał
wyjątkowo chłodną twarz...
- Spóźniłam się, ale
Antonio zawiózł mnie jeszcze do sklepu, gdzie kupiłam sobie te
buty. Jak ci się podobają?
- To ten zakup zakazany dla
mnie... Bardzo ładne. I dobrze, że kupiłaś.
- Już było
mi zimno w półbutach. A panowie jeszcze mogą dłużej pobyć z
Liamem? Zgłodniałam bardzo i chciałabym jeszcze coś zjeść na
dole.
- Nie ma problemu – odpowiedział szybko Olof.
- Zjedz coś, zjedz koniecznie, bo ostatnio bardzo zeszczuplałaś.
Mogę cię nie znaleźć w łóżku – zachichotał Liam, a Stefcia
ucieszyła się, że jest w dobrym humorze. - I bardzo proszę o
kawę. Dziś może być podwójna porcja.
- A ja nawet nie
wzięłam twego specjalnego kubeczka... No nic, może dziewczyny coś
znajdą. Ma być wielki kubek i bardzo gorący. Zrobię, co w mojej
mocy.
- Kocham cię, moja śliczna! A za kawę to nawet dwa
razy mocniej – żartował dalej.
Kiedy Stefcia, już
najedzona, wróciła z dużym kubkiem kawy, musiała Liamowi zdać
relację z przesłuchania muzyków. Liam już trochę o muzykach
wiedział od ojca, ale Stefcia umiała to przekazać znacznie
barwniej. Śmieli się obydwoje. Później nastąpił „wysyp”
gości z obu rodzin, jednak po niedługim czasie pan Rybbing wysłał
wszystkie panie do hotelu, by sobie natapirowały włosy.
-
Bo my tu teraz robimy wieczór kawalerski – oświadczył z zabawną
miną.
Pielęgniarka kręciła głową, bo gości nadal było
zbyt wielu. I uśmiechała się – Liam był powszechnie przez
personel lubiany.
W drodze powrotnej Ada zapytała, czy
Stefcia kupiła sobie niebieską bieliznę. Okazało się, że
całkiem o tym zapomniała!
- Masz szczęście, że jestem
twoją przyjaciółką. Majtki kupiłam, ale biustonosza się bałam.
Nie znam twojego rozmiaru. Może pójdziemy jeszcze do sklepu? Ten
niedaleko powinien być jeszcze otwarty, choć pewnie ceny ma
kosmiczne. A buty masz kapitalne! Wracając do biustonosza – myślę,
że trochę schudłaś i będziesz musiała go przymierzyć. Dobrze
by było, gdyby nieco powiększył ci biust. A przynajmniej uniósł
do góry. No i pożyczę ci moją złotą broszkę, wczoraj dostałam
od Daniela... Stara się mój chłopak.
- Przecież nie było
w planie biustonosza! I jak złotą broszkę? Przecież będę miała
szmaragdy...
- To nic. Królowa angielska nosi jednocześnie
naszyjnik i broszkę. To i ty możesz. Poza tym broszka jest maleńka,
więc co ci szkodzi? A jeśli chodzi o biustonosz, to kup koniecznie.
Chyba, że nie masz kaski.
- Mam, chociaż na te buty się
nieźle zrujnowałam. Zresztą chodźmy. Babciu, idziesz z nami?
Aduś, bardzo ci dziękuję. Jesteś nieocenioną przyjaciółką.
- Nie wiadomo, kiedy będzie wasz kościelny ślub, więc tym
bardziej się staram.
- Na zakupy – zawsze! Uwielbiam
zakupy, za które sama nie muszę płacić – ucieszyła się
babcia.
- Zaczekajcie! - zawołała za nimi Alice, gdy
zorientowała się o co chodzi. - Może i ja coś sobie kupię. Aha,
zapomniałam ci powiedzieć – zwróciła się do Stefci – że
masz na jutro zamówioną kosmetyczkę. To taki mój prezent z okazji
ślubu. Powinna być o dziewiątej trzydzieści, więc z rana do
Liama już nie biegnij. On też się musi przygotować.
A na drugi dzień już był ślub.
c.d.n.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz