sobota, 22 stycznia 2022

Cz.5. Koniec zimy 1973 r. W klinice w Szwecji

 


Cz.5. Koniec zimy 1973. W klinice w Szwecji

Podróżowali dwoma samolotami, autobusem i wreszcie służbowym autem kliniki. Na miejsce dotarli dobrze po osiemnastej. Wskazano im dwa pokoje sąsiadujące ze sobą i zaproszono do jadalni na kolację. Wszystko już na nich czekało, wraz z samym profesorem, który w ich towarzystwie wypił herbatę i opowiedział o tym co najważniejsze. Innych kuracjuszy w jadalni nie było. Stryj Bela mógł się zatrzymać w klinice na dwie-trzy noce, tyle, ile Stefani potrzeba na aklimatyzację. Później może wrócić do domu i przyjechać po bratanicę po około trzech tygodniach, chociaż profesor wolałby mieć więcej czasu, na przykład ze trzy miesiące. Zabiegi Stefanii będą bardzo intensywne i lepiej, aby jej nic nie rozpraszało.
- Nie za chłodny tu klimat na takie leczenie? - zatroszczył się Bela.
- Klimat jest idealny. Prawie nie ma tu szkodliwych wirusów i bakterii. Jedynie chronimy skórę przed nadmiernym zimowym nasłonecznieniem i ewentualnym dużym mrozem. Zapewniam, że miejsce jest idealne. Oboje z żoną, która jest wysokiej klasy dermatologiem, bardzo dbamy o naszych pacjentów i nieskromnie dodam, że mamy spore sukcesy. Nie możemy zapewnić miejsca wszystkim chętnym, bo klinika jest zbyt mała. Zatem skupiamy się głównie na przywracaniu naturalnego wyglądu twarzom. Ale pani będzie miała jeszcze rehabilitację ręki, chodzi o ten złamany nadgarstek. Myślę też, że klimat dobrze wpłynie na pani płuca po tym ostatnim zapaleniu. A jutrzejszy dzień zaczynamy od szczegółowych badań. W tej chwili mamy tylko siedmioro kuracjuszy. Niektóre osoby pozna pani już jutro, niektóre na razie jeszcze nie opuszczają swego pokoju. Koło siódmej rano przyjdzie do pani pielęgniarka. Proszę być na czczo, bo trzeba będzie pobrać krew. Oczywiście zmierzymy też niektóre inne parametry pani ciała. Z samego rana obejrzę pani blizny i zadecyduję, jak będziemy je eliminować. Proszę się wewnętrznie przygotować na to, że może być sporo bólu. Muszę sprawdzić jaką pani ma skórę, czy jest dość elastyczna i miękka, bo przypuszczam, że będę chirurgicznie usuwał wszystkie zgrubienia i zakładał nowe szwy, bardzo maleńkie, wręcz mikroskopijne. Bardzo dużo zależy od pani skóry, ale także od tego, czy będzie pani w pełni ze mną współpracować. Na pewno nie będzie łatwo. Ani przyjemnie.
Tak się to zaczęło – od usunięcia skalpelem największych zgrubień. A poza tym zdjęcia, naświetlania, nawilżania, nacierania i zacierania, masaże. Najgorsza była maszyna z niewielką głowicą do ścierania zgrubień. Sam zabieg był umiarkowanie bolesny, bo prawdopodobnie blizny miejscowo znieczulano, ale szum maszyny źle na Stefanię wpływał. Przy tym trwał blisko godzinę. Podobno wymagał niesłychanej precyzji. Na szczęście wykonywano go co trzy dni. Masaże i odpowiednie maści były nawet po kilka razy dziennie. Jeszcze naświetlania – punktowe lub całej twarzy. Poproszono ją, by nie studiowała swojej twarzy każdego dnia w lustrze. Zmiany nie zachodzą tak szybko, by były od razu widoczne gołym okiem.
Stefania znajdowała czas na czytanie – miała ze sobą kilka skryptów, lecz jakoś nauka ją nie pociągała. Może musiała odpocząć po intensywnej nauce do egzaminów. Teraz była bardziej skupiona na języku angielskim, żałowała, że nie może rozmawiać podczas zabiegów. Na trzeci dzień po przyjeździe do jej stolika w jadalni przysiadł się nowy pensjonariusz, który próbował rozmawiać po angielsku. Jednakże jemu też słabo to wychodziło – był Norwegiem. Nie mniej trochę się porozumieli. Stefania nie chciała opowiadać o sobie, natomiast mężczyzna – miał na imię Tor – usiłował przekazać jej historię swojego wypadku. Zrozumiała, że pożar zdarzył się na jachcie, że uratował ciężarną córkę swego bossa. Miał teraz poparzone dłonie i ramiona. Na twarzy dokonano przeszczepu skóry, ale jeszcze trzeba popracować nad bliznami. Szef zafundował mu tu pobyt aż do wyleczenia. Z wdzięczności. Choć Stefania dużo zrozumiała z jego opowieści to jednak wiedziała, że nie jest to partner do nauki angielskiego.
Kiedy podczas posiłków obserwowała zgromadzonych kuracjuszy odnosiła wrażenie, że każdy jest skupiony na sobie, niechętny do rozmowy, schowany jak pod peleryną. Mogła jeść posiłki w swoim pokoju, ale nie chciała uciekać od ludzi – tak poradził jej profesor. Na obydwu piętrach były dla pensjonariuszy hole z wygodnymi kanapami i fotelami, jednakże wcale nie kwitło tam życie towarzyskie. Żałowała, że nie ma z kim tak sobie zwyczajnie pogadać, a rozmowy telefoniczne z Polską były zbyt drogie. Na spacery nie mogła chodzić, bo profesor osobiście jej tego zabronił, na szczęście obiecywał, że już za kilka dni pozwoli jej na pierwsze piętnaście minut na dworze.
W każdą środę i sobotę odwiedzała ją Polka, pani Agnieszka Ruczaj. Musiała być psychologiem lub psychiatrą, czego jednak nie powiedziała wprost. Oznajmiła, że się zajmuje samopoczuciem pensjonariuszy, że chce wiedzieć, co się nie podoba, a co im odpowiada. Wypytywała o dom, o rodzinę, o studia, kilka razy nawiązała do wypadku, ostrożnie i z dużą delikatnością. Towarzyszyła Stefani na pierwszych spacerach, obserwowała twarz i samo zachowanie. Była miła, przyjazna i ciepła, trochę przypominała jej babcię, a nie miała więcej, niż czterdzieści lat.
Pogoda wyraźnie się poprawiła i zaczęło pachnieć wiosną. Stefania ze swego okna mogła obserwować niewielkie stado saren, a może jeleni, nie znała się na tym. Lubiła patrzeć na te zwierzęta. Później ktoś jej powiedział, że to daniele. Na razie są szarawe, ale już zaczynają zmieniać zimową szatę na letnią. Podobno czasem można zobaczyć renifery lub nawet łosie, ale to o określonych porach roku i doby. Nie zapamiętała, kiedy ma za nimi wyglądać.
O ile na początku dni jej się dłużyły, o tyle po upływie planowanego półmetka zaczęły płynąć szybko, jak woda wodospadu. Cały czas odnosiła wrażenie, że za mało się uczy. Częściej miała teraz spotkania z profesorem, który osobiście wykonywał jakieś zabiegi i to bez maszyn. Był wtedy milczący i bardzo skupiony. Któregoś dnia powiedział, że on swoim okiem widzi już dobre rezultaty, a Stefania zauważy je gdzieś za miesiąc po zakończeniu leczenia. Jednak już w tej chwili namawia na powtórzenie terapii na przełomie kwietnia i maja. Pytał ją, czy odczuwa zmiany, jeśli chodzi o nadgarstek. Prawdę powiedziawszy – nie bardzo.
- To nic. Efekty zazwyczaj ujawniają się w dziesięć dni po zakończeniu rehabilitacji – zapewnił.
Stefania wprawdzie nie obserwowała swojej twarzy w lustrze – zgodnie z zaleceniem początkowym – ale lubiła dotykać skóry i była pewna, że zgrubienia są coraz mniej wyczuwalne. Jednakże bała się, że będą mimo wszystko białe (a może mocno różowe?) i przez to rzucające się w oczy. Makijaż? Może to mimo wszystko jedyne rozwiązanie...?
Czuła się pokrzywdzona przez los, upośledzona, dużo gorsza... Nigdy nie miała nadzwyczajnego powodzenia wśród chłopców. Nie była kokietką. Czasem nawet któryś z kolegów podobał się jej bardziej niż inni, ale nie uzewnętrzniała tego. Teraz, jak sądziła, z tymi szramami, jej szanse zmalały, była tego pewna. Pozostały jej studia. Musi się uczyć. Nie może być od nikogo zależna, nawet od swego kochanego tatki. Nie może na nikogo liczyć, jedynie na siebie. Boli? Ano boli. Musi nauczyć się z tym żyć. Z całą pewnością nie będzie już uciekać za woalkę. Co ma być, to i tak będzie. Tylko, że ostatnio zapragnęła być kochana, mocno, do utraty tchu! Niestety, wśród znajomych i kolegów nie widziała odpowiedniego kandydata do wielkiej miłości.
Tęskniła nie tylko za rodziną na czele z Piotrusiem, ale i za koleżankami z grupy oraz za współmieszkankami. Za Krakowem. To ostatnie wspólne wyjście do kawiarni było teraz cudownym wspomnieniem. Liczyła dni do powrotu.
Na ostatnie trzy dni pobytu trafiła w ręce kosmetyczki. I znów nauka, ale nieco innego rodzaju. Stefania nigdy się przesadnie nie malowała, ot, trochę powieki, jakieś czarne kreski na nich i lekkie „pociągnięcie” po rzęsach. Polskie kosmetyki były niskiej jakości. „Jeszcze nie zwariowałam, by kupować w Peweksie za dolary!” - mówiła sobie w duchu. Ale teraz sytuacja była zupełnie inna. Wiedziała, że już nigdy nie będzie żałować pieniędzy na dobre kosmetyki. Okazało się, że odpowiedni zestaw wystarczający na trzy miesiące jest w cenie jej pobytu, a pani Inez ma za zadanie nauczyć Stefcię właściwego stosowania. Udzieliła przy tym kilku zbawiennych rad dotyczących fryzury i strojów. Korale lub bluzka w żywych barwach, a także jaskrawo pomalowane usta będą odwracały uwagę od blizn. Stefania musi się odmienić. Dobrze by było, gdyby niektóre rzeczy kupiła sobie w Szwecji. Zatem pojechały na zakupy jeszcze tego samego dnia.
Stefania, która nie sądziła, aby były jej potrzebne pieniądze w Szwecji, wydała więcej niż zamierzała, na szczęście pani Inez pochwalała jej zakupy.
- Niech się pani ubierze w coś nowego na kolację. Zobaczymy, jakie to zrobi wrażenie na innych, a w szczególności na panach – zażartowała na pożegnanie.
Tor, który cały czas dzielił z nią stolik i nawet próbował flirtować, natychmiast zauważył zmianę i zapewnił, że wygląda cudownie.
- Dasz się zaprosić na herbatę w klubowym?
Wytrzasnął skądś dzbanuszek herbaty i filiżanki. Przyniósł też zdjęcia swojej rodziny, a miał dwóch synów i żonę. W tej sytuacji Stefcia wróciła do swego pokoju po zdjęcia swoich najbliższych. Rozgadali się. Dołączyła do nich starsza, siwa pani i dwóch panów. Przyniesiono więcej filiżanek i więcej herbaty. Ktoś dołożył się z ciasteczkami. Atmosfera była bardzo miła, rozstali się dopiero o północy.
- Będę cię bardzo ciepło wspominał – oświadczył Tor. - Wspaniała z ciebie dziewczyna. Dobrze, że jestem zakochany w swojej żonie, więc nic ci nie grozi z mojej strony.
„A mnie nie grozi to, że jeszcze zechce mnie jakiś chłopak” - pomyślała Stefania gorzko, jednak nie powiedziała tego głośno. „Jedno wyjście do teatru, a tak pokręciło moje życie”. Czasem myślała o Marku, lecz była przekonana, że jego postać musi włożyć między bajki, te o księżniczkach w wieżach i o książętach na białych koniach.
Wróciła do Polski pod opieką stryja Beli. Zaraz na wstępie zapewnił ją, że widzi dużą pozytywną zmianę. „A co innego miał mi powiedzieć?” - mimo wszystko martwiła się Stefania. Jednak i ona czuła, że jest lepiej, choć jakby bała się do tego przyznać – aby nie zapeszyć.
Przywiozła dla Piotrusia auto na baterie, którym można było zdalnie sterować. W Polsce jeszcze takich zabawek nie było. Babcia dostała wełniany sweter, a ojciec markową wodę kolońską i skórzane kapcie. Dla cioci Basi miała perfumy, dla stryja – cygara. Ale nawet dla Piotrusia nie tyle ważny był upominek, co powrót Stefanii. Tu wszyscy za nią tęsknili. Co prawda mieszkając w Krakowie nawet po kilka tygodni nie przyjeżdżała do domu, ale była mimo to blisko, można było zatelefonować i porozmawiać. A tu dwadzieścia pięć dni bez kontaktu! Nawet bez telefonu! I na dodatek, nie widziała fiordów. Jak to możliwe, że nie było żadnej wycieczki nad fiordy?
- Bo to w Norwegi są śliczne fiordy – wyjaśniła Stefcia. - Natomiast Szwecja ma podobno prześliczne archipelagi. Sama bym chciała je zobaczyć.
- Jakiś Marek wydzwaniał za tobą – przypomniał sobie ojciec. - Prosił, abyś oddzwoniła. Zaraz podam ci numer.
- Coś takiego! To on mnie jeszcze pamięta? - zdziwiła się Stefania. Nie oddzwoniła od razu, jakoś przestało się jej do Marka śpieszyć. Ani do Marka, ani do kogoś innego. „Mam szpetną twarz” - myślała. I dodawała: „moje najlepsze lata już są za mną”.

c.d.n.

fot. Włodzimierz Stąsiek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz