niedziela, 16 stycznia 2022

Cz. 2. Staż w banku. 1972 r.


Cz. 2. Staż w banku. 1972 r.

Marek... Kiedy to było? Upłynęło już tyle lat...
Poznała go jako praktykantka w banku. Gdy przyszła pierwszy raz, dyrektor naczelny, pan Safianowicz, kazał sekretarce zawołać „pana Marka”. I po chwili on przyszedł. Nieco więcej niż średniego wzrostu, szczupły pan w garniturze, o rzucających się w oczy dość długich rudych i kręconych włosach. Niesamowicie rudych! Tak intensywnego koloru Stefania nigdy nie spotkała. Płomień na głowie! I zielone oczy.
- Poznajcie się państwo – powiedział dyrektor. - A może już się znacie? Nosicie to samo nazwisko. Pani Stefania Żak, nasza nowa praktykantka i pan Marek Żak, nasz dyrektor ekonomiczny.
- Miło mi – bąknęła Stefania. Ciągle była onieśmielona „wielkim światem”. Dyrektorzy banku to przecież elita. Czuła się taka malutka...
- I mnie bardzo miło. Czyżbym zyskał siostrę lub chociaż kuzynkę? - odpowiedział młody dyrektor uśmiechając się ciepło. Miał uważne spojrzenie i kurze łapki w kącikach oczu.
- Powierzam panu opiekę nad panią Stefanią – uzupełnił dyrektor Safianowicz. - Niech przejdzie przez kilka najważniejszych stanowisk, po tygodniu na każdym. A pan niech poucza, ale też odpytuje, a przede wszystkim kieruje praktyką. Niech pani wyniesie z tego jak najwięcej pożytecznych wiadomości i umiejętności. Będzie po drodze jakieś sprawozdanie? Dobrze by było, gdyby pani udało się zrobić je samodzielnie. Zachęcam.
- Skoro tak, to zapraszam panią do mego gabinetu, trochę sobie porozmawiamy na dobry początek.
Tak się zaczęła ich znajomość. Marek Żak kazał do siebie mówić po imieniu.
- Ludziska nie będą wiedzieć, czy faktycznie jesteśmy spokrewnieni. Pożartujemy troszkę. Dobrze?
Było jej niezbyt zręcznie, ale szybko oswoiła się ze sposobem bycia Marka i później już jakoś poszło.
Ze wszystkich praktyk tę pierwszą wspominała Stefania najmilej. Dyrektor ekonomiczny faktycznie o nią dbał, wszystkim się interesował, dużo podpowiadał. Prowadził ją za rączkę. Pracownicy istotnie nie wiedzieli, czy ta dwójka jest spokrewniona, bo nawet Safianowicz „pary z gęby nie puścił”.
Ojciec telefonował do niej często i wypytywał o wszystko, czasem coś od siebie podpowiadał. Szczególnie naciskał na ograniczone zaufanie, „bo ludzie są tacy wredni”. Zatem trzymała język za zębami i nie spoufalała się zbytnio, nie opowiadała o sobie. Ojciec martwił się o nią bezustannie, co rozumiała, ale co jej czasem przeszkadzało. Wszak była już dorosła! Teraz miała nie tylko osiemnaście lat (nawet więcej!), miała też maturę i pierwszy rok studiów za sobą. Tak, czuła się bardzo dorosła! Jeśli nie stawała okoniem to tylko dlatego, by nie robić ojcu przykrości. W nastoletnim swym życiu nie doświadczyła okresu buntu, jaki zazwyczaj przeżywają młodzi. Może dlatego, że miała Piotrusia? Brat w jej życiu pojawił się niespodziewanie, od razu jako blisko dwulatek. I natychmiast zawładnął jej sercem. Przylgnęli do siebie, zapałali siostrzanie-braterskim uczuciem i stali się nierozłączni. No, może nie tak do końca, bo przecież Stefcia chodziła do szkoły. A Piotruś zostawał w tym czasie z babcią. Dopiero jako czterolatek zaczął chodzić do przedszkola. Jednakże po szkole Stefcia zabierała brata wszędzie, gdziekolwiek szła, na co początkowo jej koleżanki mocno się oburzały. Stefcia to lekceważyła. Ojciec uważał, że ona chce odciążyć babcię. Dopiero później zrozumiał, że chodzi o wielką potrzebę miłości. To go zastanowiło. Zaganiany, ciągle zajęty pracą, miał dla dzieci za mało czasu i Stefania musiała to odczuwać.
Zawsze był bardzo dumny z córki. Jednakże wybór studiów nie podobał mu się. Wolałby, aby została prawnikiem lub lekarzem. To były prestiżowe zawody. A ekonomia? Jakaś księgowa... Nie, to nie budziło zachwytu. Później machnął ręką – w końcu bycie główną księgową w dużym przedsiębiorstwie też miało swoje zalety, więc niech już będzie. Niech będzie. Tylko tu, w Wierzbinie, nie było naprawdę dużych przedsiębiorstw, ale to zawsze może się zmienić.
Teraz, w czasie pierwszej praktyki, nie tylko do córci telefonował, ale i przyjechał, choć do Krakowa miał daleko. Zabrał ze sobą Piotrusia i brata Belę. Była słoneczna pogoda. Razem poszli na mszę św. na Wawel, po niej na spacer przez planty, na obiad do restauracji. Piotrusiowi Krakowa zawsze było za mało, był tu nie pierwszy raz – chłonął miasto! Edward i Bela byli wysocy, Piotrek też śmigał w górę jak młoda brzózka!
Ojciec wypytywał Stefanię o wszystko, czasem powtarzał pytania. Zaobserwował, że jest zainteresowana swoim młodym dyrektorem. Nie mówiła tego wyraźnie, ale to właśnie jego imię pojawiało się bardzo często – Marek to, Marek tamto, Marek owamto. I dobrze, czas, aby się w końcu zakochała. Zapytana o to wprost odpowiedziała przecząco.
- Marek ma narzeczoną, a babcia uczyła, aby nie wkładać palca między drzwi. Lubię go, nic więcej. Za dwa tygodnie zniknie z mego życia.
- Ale jakby co, to jest dostatecznie interesujący? - dopytywał się Edward.
- Och, tato... Jak to facet.
- Ty mi tu nie ochaj, tylko odpowiedz porządnie – nakazał pochylając się w jej stronę i świdrując wzrokiem.
- Tobie by się nie spodobał.
- A to dlaczego? - ojciec aż się oburzył i wyprostował.
- Bo jest rudy. Niewyobrażalnie rudy. Płomień na głowie i najpiękniejszy odcień miedzi. Och, nie wiem, jak to nazwać. Dla mnie te włosy są prześliczne. Poza tym jest wysoki, chociaż nie tak jak ty. Codziennie chodzi w garniturze i białej koszuli. Cudownie się uśmiecha i ma zielone oczy w rudej oprawie. Tobie się nie spodoba.
- Słyszysz, Bela? Ona z góry wie, że mnie się nie spodoba!
- Bo wie, że ty nie lubisz rudych, to żadna tajemnica – odpowiedział brat, kiwając smętnie głową. Skubał jakiś listek zerwany po drodze i chwilami sprawiał wrażenie nieobecnego – nad czymś mocno rozmyślał.
- Lubię, czy nie lubię, to nie ma znaczenia. On ma się podobać kobiecie, a nie mnie.
- Chyba troszkę zaprzeczasz sam sobie. No nic, nie ważne. Przecież ma narzeczoną, nie ma co drążyć tematu – dodał Bela.
- To ja też nie mogę mieć rudej dziewczyny? - zdumiał się Piotrek. - A mnie się właśnie podoba Joasia Orlicka, najbardziej ruda, jaką znam. I najbardziej jej przez to dokuczam. Tak fajnie się złości.
- Piotrek! Co to za maniery? Nie wolno dokuczać dziewczętom! - zagrzmiał ojciec.
- Ech, tato! Jak ty nic nie rozumiesz!
- Jedno ocha, drugie echa, a czupryny rude. RUDE! - śmiał się Bela, ostatecznie odrzucając listek. - A czego ci najbardziej w tym Krakowie nie dostaje ?- zwrócił się do Stefanii, w ten sposób zmieniając temat.
- Was. Domu. Tamtego powietrza. Babci. Tak, bardzo brakuje mi babci.
- I huśtawki! - podsunął Piotrek.
- I huśtawki – przytaknęła Stefania ze śmiechem i siłą woli powstrzymała się przed poczochraniem czupryny brata – bardzo tego nie lubił.
To była wspaniała, urocza niedziela!
Na drugi dzień rano znalazła w swojej torebce gruby zwitek banknotów. Stryj Bela! Nie raz podrzucał jej pieniądze. Ale aż tyle?? Znów musiał wygrać w pokera. Grał dość często, bywało, że jeździł na karciane spotkania aż do Olsztyna lub Wrocławia. Wygrywał. Jak on to robił? Zapewniał uroczyście, że nigdy nie oszukiwał, choć wiele razy blefował. Miał szczęście. Tylko jego żona, ciocia Basia, bez względu na wynik końcowy zawsze zgrzytała zębami. Nie pomagało.
A potem był drugi rok studiów, dla Stefanii wyjątkowo trudny i... bolesny. Studia jak to studia – zawsze wymagały sporego wysiłku. Ale nie samą nauką człowiek żyje. Stefcia uczyła się, bo to lubiła, ale też wychodziła z koleżankami do studenckich klubów, bywała w kawiarniach (niezbyt często), starała się być w teatrze i w kinie. Lubiła długie studenckie dyskusje przy winku (najczęściej tym byle jakim), kilka razy wybrała się z dużą grupą studencką w góry z jednym lub dwoma noclegami. To wszystko było piękne. Jesień była obfita w studenckie spotkania wszelkiego rodzaju. I Stefcia, wciąż z wolnym sercem, była na swój sposób szczęśliwa. Nie miała chłopaka, ale wcale się tym nie martwiła, bo „starający się” krążyli wokół niej. Nigdy nie przypuszczała, że tak szybko znikną z jej horyzontu. Nie była pięknością. Ale miała w sobie dostatecznie dużo uroku by zawracać w głowach chłopców. Wysoka, czarnowłosa, szczupła, o klasycznych rysach twarzy wykrojonej w serduszko. Maleńkie usta wydawały się nieść tajemnicę i zapowiedź raju. Biust miała stosunkowo niewielki, za to idealnie krągłe biodra. No i nogi! Nogi miała do samego nieba! Może nie była czekoladką, ale cukiereczkiem zdecydowanie tak. To była uroda z grupy tych nienachalnych, a jednak mocno kuszących. Częściowo za sprawą wielkich brązowych oczu – w nich można było utonąć, były jak dwa ciemne stawy, pełne tajemnic i obietnic. Nigdy nie była kokietką, nie prowokowała chłopców. Za to była lubiana za prostolinijność, szczerość, przyjacielskość. Odpłacano jej przywiązaniem, darzono zaufaniem, czasem aż powierzano intymne sekrety („Tak beznadziejnie kocham się w Madzi. Możesz mi jakoś pomóc?”). I nagle się wszystko odmieniło. Przez jedno wyjście do teatru. Przez zrządzenie losu.

c.d.n.

fot. Pixabay



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz