STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 22.
Zmarła
Kaisa, a pogrzeb miał być dopiero po świętach. Halvar dość
długo rozmawiał ze Stefcią. Podkreślił, że miło mu bardzo, że
planuje przyjechać do Szwecji, że dla niego to ważne. Niech go
zawiadomi o dokładnej dacie i godzinie, a on ją odbierze z
lotniska. Ale to była zima i byle zadymka mogła lot uniemożliwić,
dlatego Stefcia zdecydowała się jednak na samochód. Umówiła się
z Dorotką, bo to u niej chciała się zatrzymać. A Dorotka bardzo
naciskała, by przyjechała z narzeczonym. Przecież Marek nie musi
być na pogrzebie! Za to będzie miał okazję poznać się z
rodziną. Poza tym nawet Stefci będzie raźniej z mężczyzną. I
Marek się zgodził.
Do świąt było jeszcze kilka dni. Na
prośbę Kamila Marek przyprowadził z Krakowa jego auto. Przywiózł
nie tylko świeże wiadomości z salonu, ale także uzupełnienie do
„fryzjerskiego kuferka”. A Kamil miał nadzieję, że jakoś
uradzi tym kilku damskim głowom. Na razie ciągle miał słabe
plecy, nogi i ręce. Sam do siebie mówił, że czas przestać się
lenić. Najwyżej po każdej głowie będzie odpoczywał – żartował
w myślach.
Najpierw dobrał się do włosów pani Basi –
to było wieczorem, razem z babcią Stefcią i Edwardem pojechali tam
na kolacje. Piotrek był gdzieś z kolegami. Włosy pani Basi to był
jeden wielki puch! Ale jakoś sobie poradził. Na drugi dzień z rana
ostrzygł i ułożył włosy babci Stefci. Nie było tak źle.
Wprawdzie ręce mu mdlały, ale nie musiał robić sobie przerwy.
Kiedy po strzyżeniu i modelowaniu usiedli w kuchni na herbatę
kolana mu drżały jak po wielkim biegu. A Franka zapytała, czy i
ona może liczyć na pana Kamila. Nawet nie wypadało jej odmówić!
Ostrzygł ją po obiedzie. I stwierdził, że nie jest źle – że
wraca do formy! A wieczorem ostrzygł jeszcze pana Edwarda i jednego
z kolegów Piotra. Zaraz zgłosili się następni, jednak w tym dniu
Kamil był już za bardzo zmęczony. Na drugi dzień Franka zapytała,
czy mógłby zająć się włosami całej rodziny Stacha. On jest tak
zajęty, że nawet nie ma czasu zawieźć ich do fryzjera. Zresztą
dziadek i tak by nie dal rady tam dotrzeć. Kamil oczywiście się
zgodził, bo czyż miał inne wyjście? Pojechali natychmiast, bo
przed obiadem miał przyjść fizykoterapeuta. Franka wskazywała mu
drogę. Najpierw ostrzygł i ogolił panów, później zajął się
włosami babci Staszka. Ojciec Staszka wyrwał się z pracy
specjalnie na strzyżenie i zaraz ponownie poleciał do zakładu. A
Kamil dziwił się sam sobie, że tak szybko uporał się ze
strzyżeniem. Mama Staszka była w pracy, więc ją te zabiegi
ominęły. Powiedział jednak France, że może zadbać o włosy tej
pani któregoś wieczora.
Masaże i nacierania w tym dniu
były mu szczególnie miłe. A po obiedzie długo odpoczywał, nawet
się przespał z godzinę. A później ostrzygł Huberta i Belę.
- Odbieram chleb miejscowym fryzjerom – powiedział przy
kolacji do babci.
- A ja zbieram dla ciebie pieniądze za
strzyżenia – uśmiechnęła się babcia.
- Ależ ja nie
chcę żadnych pieniędzy! - oburzył się Kamil.
- A co,
złotówki lecą ci z nieba? Przecież te wszystkie szampony, odżywki
i inne pachnidła całkiem sporo kosztują.
- To nie jest
wielki koszt. A mnie jest niezręcznie brać od kogokolwiek
pieniądze. I nawet nie wypada! Nie chcę! Nie ma takiej potrzeby! -
dalej buntował się Kamil.
- Ale mnie wypada. Niech się
cieszą, że nie musieli siedzieć w kolejce! I koniec dyskusji.
W ostatnich dniach Kamil nie widział się ze Staszkiem. Starał
się nie myśleć o chłopaku, nie marzyć, nie przeżywać. Ale był
zadowolony, że poznał jego rodzinę. Dziadek (ze strony ojca) miał
powyżej dziewięćdziesięciu lat i ledwie chodził. Najważniejsze
jednak, że był przy zdrowych zmysłach i „sam siebie obsługiwał”,
jedynie przy wejściu i wyjściu z wanny potrzebował pomocy. Babcia
(ze strony matki) dobijała właśnie osiemdziesiątki i była
całkiem żwawa. Ciągle jeszcze gotowała obiady dla całej rodziny
i trochę sprzątała - „tak aby rynek” - żartowała, grubsze
sprzątanie niech córka robi. Rodzice Stacha nadal pracowali, ale
Kamil nie dociekał gdzie. W domu nie było bogato, ale też i nie
biednie. Najważniejsze, że było czysto i ładnie pachniało. Taki
wrażliwy miał nos, a tego zapachu nie umiał rozpoznać. A może po
tym złamaniu nosa już inaczej odbierał zapachy? Od tamtej babci
dowiedział się, że Stacha pokój jest na pięterku, i że on dużo
muzyki słucha, tylko wyjątkowo schodzi na telewizję. Muszą
nadawać jakiś dobry film.
- Najgorsze, że ma już
trzydzieści lat, a żadnej dziewczyny nie ma. I na co to tak czekać?
Kiedyś taka fajna Jola się przy nim kręciła, ale jemu się nie
podobała... Źle, bo latka szybko lecą.
- Dobry chłopak,
a nie ma szczęścia w życiu – dodał dziadek w swojej powolnej
już mowie. - Nie skończył technikum, bo uderzył dyrektora...
Wyrzucili go ze szkoły i od tego całe zło się zaczęło. A
przecież zaraz maturę miał zdawać! Wrócił do domu, znalazł
pracę i zaczął tęgo pić. Do czego to podobne, taki młody i
tylko wódka i wódka. I jeszcze do wojska go wzięli... Musiał
odsłużyć dwa lata. A potem do tej pracy wrócił i długo już nie
popracował.
- I wyrzucili go z pracy. A to było na
państwowym, w POM-ie. Bardzo szkoda. Pracował tam ledwie rok... –
wtrąciła babcia.
- I tak przeszedł przez kilka zakładów
– kontynuował dziadek - ale z każdego wylatywał przez wódkę.
Dziwne to trochę, bo inni nawet mocniej pili i jakoś nie
podpadali... A Stachu szczęścia nie miał... Aż przyszedł do nas
Czajkowski. Do nas, do domu. Może z pięć lat temu. I mój syn mówi
mu, aby wziął Stacha do siebie do pracy. Czajkowski nie chciał, bo
dziś weźmie, a jutro będzie wyrzucał? To bez sensu. Staszek już
miał złą opinię, rozniosło się po Wierzbinie. Na to Staszek
zbiegł z góry i mówi, że już nie będzie pił. Musiał słyszeć
całą rozmowę. A Czajkowski na to, że nie tylko w czasie pracy,
ale w ogóle ma nie pić, nawet na weselu czy chrzcinach. Staszek na
to, że dobrze. Więc Czajkowski dalej mówi – przez pięć lat. A
jak poczuję od ciebie alkohol – to od razu wylatujesz na zbity
pysk. Nie wolno ani wódki, ani piwa, ani wina. Nic, nic, nic. I
Stachu się zgodził.
- Wtedy tu przy nas wszystkich
przyrzekł, że do trzydziestego roku życia nie tknie żadnego
alkoholu – przypomniała babcia. - I dotrzymał. Trzydziestka
minęła, a on nadal nie pije.
- On taki zdolny, miał
wielkie plany, chciał na studia... Jego brat jest po studiach,
wykłada w Warszawie, doktorat zrobił. Oj, jaka to specjalizacja...?
Już nie pamiętam. O, chyba coś z polityką... Szkoda, bardzo
szkoda Stacha.
Obił gębę dyrektorowi technikum... To
musiała być jakaś grubsza sprawa... Dobrze, że nie trafił do
poprawczaka. Albo i do więzienia, bo musiał już być pełnoletni...
Na krótko przed świętami babcia Stefcia i Kamil siedzieli
w salonie przed kominkiem. Już był wieczór. Edward pojechał na
jakieś spotkanie wierchuszki Wierzbińskiej – opłatka – zaś
Piotr był w Karolince. Kamil przeglądał wczorajsze gazety, a
babcia rozwiązywała krzyżówkę. Zazwyczaj z krzyżówkami radziła
sobie sama, miała jedynie trudności z nazwiskami aktorów, na
szczęście takich haseł nie było zbyt wiele.
Kamil
oderwał się od gazety i zapatrzył w ogień. Lubił zapach kominka.
Jego myśli poszybowały do zmarłego Staszka, a później do Staszka
z Wierzbiny. Co za splot okoliczności! W zasadzie trochę mu
przeszkadzało, że ten z Wierzbiny miał też na imię Staszek.
Pomyślał jednak, że z tej mąki wcale może nie być chleba.
Przelotne spojrzenia, choć może – na pewno! - z iskrą, to jednak
zbyt mało. Nagle zatęsknił za bliskością, dotykiem ciał, rękoma
na skórze... Tak dawno nie czuł serdecznego uścisku...
-
Wiesz, Kamilu, nie radzę sobie – powiedziała ze smutkiem babcia.
- Co się stało?– spojrzał na nią prawdziwie zaniepokojony.
- Widzisz, synku, na wigilii będziemy mieli sporo ludzi. Może
nas zasiądzie piętnaście do dwudziestu osób. Nie ogarniam tego.
- Przecież jest Franka. Przyjedzie Stefcia i Małgosia. My
faceci też pomożemy. Damy radę.
- Samo ubieranie choinki
zajmie ze cztery godziny...
- Tak długo? Przecież nie jest
powiedziane, że wszystkie ozdoby trzeba wieszać.
- Piotr
mógłby dziś osadzić choinkę, niech czeka na werandzie.
-
A gdzie są ozdoby? Mógłbym je przynieść.
- W piwnicy.
Nie, nie przynoś. Dopiero jak choinka stanie. Ale to nie o choinkę
idzie, a o samą kolację wigilijną. Kiedy o tym wszystkim myślę,
to mi serce staje w poprzek!
- Babciu kochana! Przecież to
będą sami swoi. Więc nawet jak coś się nie uda, to i tak nikt
nie będzie narzekał, latał po mieście i rozsiewał plotki!
- No tak. No tak. Ale ja i tak nie ogarniam wszystkiego i to mnie
dręczy.
- A poza tym dlaczego ma się coś nie udać? Franka
to bystra dziewczyna. Babcia przecież dała jej swoją litanię na
kartce, obie debatowałyście nad menu, wszystko jest ułożone,
zaklepane, prawie wszystkie zakupy zrobione. Będzie dobrze.
- Chciałabym mieć twoją wiarę, chłopcze. Mnie się aż w głowie
kręci. Czytam hasła po pięć razy i nie rozumiem... To jest
starość. Takie gwałtowne pasmo złych przeczuć i zwątpień. I
zła jestem, że jeszcze Edzia z domu wyciągają... Wziął
samochód, to przynajmniej pić nie będzie, bo takie spotkania, niby
opłatek, a zawsze są suto zakrapiane. Nie lubię tego! A ty jak się
czujesz? Ostatnio nic nie mówisz na ten temat.
Kamil
nieelegancko przeciągnął się w fotelu.
- Ciągle mocno
odczuwam plecy. To już nie jest ból, ale taka „inność”, nie
wiem, jak to nazwać. Są jakby obce, nie moje. Nogi już niby w
porządku, ale czasem odczuwam ból w lewym udzie, tak jakby w głębi,
w kości. A poza tym wszystko dobrze. Zaraz po świętach wracam do
Krakowa, moje dziewczyny bardzo o to proszą. A i ja tęsknie za
nimi, za salonem, za tamtą atmosferą. U państwa jestem jak u
najukochańszej rodziny, ale brak mi salonu, tego gwaru i szumu
suszarek... Muszę wrócić. Przed sylwestrem będzie dużo pracy,
zawsze tak jest... No i umyśliłem, że otworzę dwa stanowiska
męskie. Teraz bardzo mi spadły obroty, może grudzień będzie z
lepszym wynikiem. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ale nie ma mnie
już ponad dwa miesiące, a przecież pańskie oko konia tuczy. Czas
wracać. Wypocząłem, nabrałem sił, poprawiło się moje zdrowie.
Było mi tu wspaniale. Ale już pora wracać.
- Przywykłam
do ciebie. Będzie mi smutno, gdy odjedziesz. Musisz mi obiecać, że
będziesz nas częściej odwiedzać, szczególnie, gdy minie zima. I
traktuj nas, jak swoją rodzinę. Zrobię herbaty...
- Niech
babcia siedzi. To ja zrobię.
Zabrzęczał telefon, więc
babcia i tak musiała wstać. Dzwonił Tomek – przyjeżdża jutro
wraz z Marysieńką, może ktoś ich odbierze ze stacji? Babcia
Stefcia, gdyby była młodsza, pewnie by podskoczyła z radości. Tej
wizyty nikt się nie spodziewał! Co za radość!
- Widzi
babcia? Jeszcze jedna mądra, rozsądna i pracowita kobieta do
pomocy. Będzie dobrze. Będzie bardzo dobrze!
I było
dobrze! A cudną niespodziankę zrobiła Zuzanna z Wiednia,
przyjeżdżając w wigilijny poranek. Nie spodziewała się tej
podróży do Polski, ale ktoś znajomy jechał tu samochodem i
namówił Zuzannę. Miała ledwie dzień na załatwienie swoich spraw
i spakowanie się. Ale stanęła na progu i mogła radośnie
powiedzieć – oto jestem, kochana siostrzyczko. Oto jestem!
Tak gwarnej i radosnej wigilii dawno u Żaków nie było!
Kamil nie zobaczył się ze Staszkiem, bo ten aż do nocy siedział w
warsztacie. Na pasterce ledwie się zahaczyli kątem oka, a w same
święta nie było jak, nad czym Kamil bardzo ubolewał. Po długich
wewnętrznych rozterkach (wypada – nie wypada) Kamil podjechał
samochodem pod dom Staszka. W oknie na pięterku było ciemno. Mimo
wszystko wysiadł z auta i zadzwonił do drzwi. Otworzył mu
mężczyzna podobny do Staszka, Kamil domyślił się, że to Staszka
brat.
- Dzień dobry. Kamil Krawiec jestem. Jest może
Staszek? Mam parę słów do niego, jeśli można.
- Jest.
Proszę wejść. Zimno jest na dworze – mężczyzna podał Kamilowi
rękę, ale się nie przedstawił.
- Nie, nie, nie trzeba.
Poczekam w samochodzie.
Staszek pojawił się bardzo szybko,
cicho zamknął drzwi samochodu i zwracając się całym ciałem w
stronę Kamila podał mu rękę. Zatopili się w swoim spojrzeniu.
Staszek powoli, z namysłem, położył rękę na ramionach Kamila i
delikatnie przytulił go do siebie.
- Jutro rano wyjeżdżam
– Kamil powiedział to zdławionym głosem. - Przyjedziesz do
mnie?
- Najszybciej, jak to będzie możliwe – gorąco
zapewnił Staszek.
- Może uda ci się zostać przez kilka
dni?
- Postaram się o wolne. Przejedźmy się teraz. Będę
ci mówił, gdzie masz jechać.
Obydwaj chcieli się chociaż
przytulić mocniej i pocałować. Z dala od ludzkich spojrzeń.
Stefcia z Markiem wyjechali samochodem do Szwecji, aby być na
pogrzebie Kaisy. Tam też mieli spędzić sylwestra. Planowali wrócić
tak, aby Stefcia mogła siódmego stycznia stawić się w pracy.
Dobrze im było ze sobą, chociaż pierwsze dni tego bycia razem
należały do trudnych. Taka psychiczna szarpanina. Marek początkowo
wierzył w swoje siły jako mężczyzny, tymczasem Stefcia okazała
się nieugięta. Poddawała się jego pieszczotom, była bardzo
namiętna i... nagle stop! Nie mógł przełamać bariery. Było mu
bardzo przykro. Nie wiedział, co ma robić. W końcu postanowił nie
spać razem ze Stefcią. Nie był przecież masochistą. Pobył u
niej w mieszkaniu, wycałował, upieścił i odjeżdżał do siebie.
Wydawała się zawiedziona, lecz nadal nie chciała mu się poddać.
Nie nalegał więcej. W listopadzie na tydzień wyjechał do
Warszawy. Musiał mieć świeże informacje z ministerialnych
gabinetów. Po powrocie Stefcia była wyraźnie stęskniona. I nic
więcej. Z jednej strony widział, że dziewczyna jest jest w nim
zakochana, lecz ten jej upór... Kochał ją i nie chciał stracić.
Do przełomu doszło na początku grudnia. Znów zbierał
się do wyjazdu do swego domu, gdy ona poprosiła go, aby został.
- Nie mogę, kochanie. Poddajesz mnie takim torturom, że...
Muszę jechać. Być z tobą i nie móc się z tobą kochać, to jest
ponad moje siły. Myślałem, że to wytrzymam, ale nie mogę.
Dlatego pojadę do siebie. Wsadzę nos w papiery aż po zmęczenie
oczu, wtedy jakoś usnę.
- Zostań...
- Czy to
znaczy, że zmieniłaś zdanie? - zapytał z nadzieją.
Zamiast odpowiedzi – wtuliła się w jego ramiona i się
rozpłakała. Jak miał to rozumieć? - nie wiedział. Tulił ją do
siebie, całował delikatnie, a gdy się uspokoiła – jednak wstał.
- Zostań, proszę.
Został. Jednak tej nocy też
się nie kochali. Troszkę ją pieścił, troszkę całował. Dużo
przytulał. Wydała mu się zrozpaczona i bardzo bezradna. Domyślił
się, że walczy sama ze sobą. Chciał, aby przy nim czuła się
bezpieczna i szczęśliwa. Nie mógł jej zostawić po tym strasznym
płaczu. Do tej pory zdarzało się, że uroniła czasem kilka łez,
ale ten płacz był inny. Rozdzierał mu serce.
Rankiem
podziękowała mu, że był tak wyrozumiały, troskliwy i czuły, że
do niczego jej nie przymuszał. Stala przytulona do niego i cała
drżała. A później zacinając się i prawie płacząc,
powiedziała, że od tego momentu wszystko się zmienia, że ona
zgadza się na wszystko, że będą jak małżeństwo.
Po
pracy dostał od Marka duży bukiet róż.
- Ale to ty
jesteś moją różą. Najpiękniejszym kwiatem w moim ogrodzie.
Kocham cię. Bardzo cię kocham. I tak długo na ciebie czekałem!
Całował ją, a ona zamykała oczy, aby głębiej w sobie czuć
wypełniające ją szczęście, aby lepiej zapamiętać tę chwilę,
aby ufnie poddawać się euforii, którą Marek tak pięknie w niej
wywoływał. Wreszcie byli prawdziwie razem.
Natomiast w
Szwecji cały dzień po pogrzebie spędzili z Halvarem. Jego goście
natychmiast się rozjechali i Halvar jakoś tak boleśnie został
sam. Marek miał okazje poznać oba hotele. Razem zwiedzali
zaśnieżone miasto, odwiedzili Kasię w jej lecznicy dla zwierząt.
Kolację zjedli w hotelu R&R. I Halvar wprosił się na ich ślub
cywilny, który miał być w marcu. Markowi powiedział, że Stefcia
jest mu bliższa niż rodzone córki, bo takie z niej ciepło płynie,
taka czułość, uwaga, takie zrozumienie sytuacji. Więc dlatego
chce być na obu ich ślubach – cywilnym i kościelnym. Czy to
będzie bardzo kłopotliwe?
Na pogrzebie były oczywiście
dzieci zmarłej Kaisy i Halvara. Stefcia rozmawiała z nimi dość
krótko, ale Olof zdążył obiecać, że kiedyś, przy okazji,
odwiedzić ją w Polsce.
W czasie tego krótkiego pobytu w
Szwecji Stefcia odwiedziła także Sofię i jej chorą mamę
Elisabeth. Razem z nią była Dorotka i Marek. Cała trójka zrobiła
tu duże zakupy, Stefcia wykupiła niemal wszystkie skórkowe
rękawiczki (jedna z nich były przeznaczone dla dyrektora), a Marka
zainteresowały drewniane figurki. Dorota zdążyła się domówić z
Sofią w sprawie przyjęcia do sprzedaży niewielkich obrazów. Ona
też wychodziła z naręczem zakupów.
Zaraz po przyjściu do
pracy dyrektor poprosił ją do siebie. Okazało się, że o
jedenastej będzie duże spotkanie w salce bankietowej – po długiej
chorobie i rekonwalescencji odchodził na emeryturę dotychczasowy
zastępca. Miało być przyjęcie dla wszystkich kierowników
miejscowych i z terenu, więc niech czasem pani Stefania nie wybiera
się w teren i nie rozkłada za dużo papierów. Stefcia dała
szefowi przywieziony upominek, rękawiczki pasowały idealnie, a przy
tym były brązowe, co go bardzo ucieszyło.
- Jakby miała
pani moją rękę ze sobą! Bardzo dziękuję. Są idealne i aż brak
mi słów!
Później były dwa torty i inne ciasta, kawa,
szampan i troszkę mocniejszego alkoholu, a przede wszystkim
podziękowania dla odchodzącego na emeryturę. Dyrektor wygłosił
piękną mowę, wręczył dyplom, ktoś inny podał starszemu panu
kwiaty, ktoś dalszy upominki od załogi – rower i lornetkę.
- Życie nie lubi próżni, dlatego przedstawiam państwu nowego
zastępcę. Jest nim pani Stefania Żak – po chwili zamieszania
oświadczył dyrektor.
Zerwała się burza oklasków!
Dla niej też był bukiet kwiatów.
Stefci zaparło dech w
piersiach. Tego się nie spodziewała. Tym bardziej, że Marek
twierdził, iż taka nominacja jest niemożliwa choćby dlatego, że
Stefcia nie należy do żadnej partii.
- Pani gabinet już
jest gotowy – może się tam pani wprowadzić w każdej chwili.
Najlepiej od razu. - Szepnął jej dyrektor do ucha.
W domu
Stefcia miała wrażenie, że Marek jest bardziej szczęśliwy od
niej. Nie pozwolił jej zatelefonować do Wierzbiny.
-
Zorganizuję przyjęcie w restauracji i wtedy im powiemy –
oświadczył, a ona się zgodziła. - Zaproś dyrektora wraz z żoną.
- Czy to wypada?
- Jeśli on uzna, że nie wypada,
to ci najwyżej odmówi.
Jednak nie odmówił.
I na
przyjęciu byli wszyscy Żakowie, w tym Piotr z Małgosią, a Hubert
przywiózł nawet swoją dziewczynę, Konstancję. Prócz tego był
jeszcze Kamil.
Na początku lutego Marek znów pojechał na
kilka dni do Warszawy. Dzwonił do Stefci każdego wieczoru (zresztą
głównie dlatego na tych kilka dni przeniosła się do jego domu),
aż któregoś niestety - nie zadzwonił. Pomyślała, że jakieś
biznesowe spotkanie musiało się przeciągnąć. W ogóle nie miała
złych przeczuć. Tymczasem nagły atak serca w kuluarach sejmowych
spowodował, że znalazł się w szpitalu. Nikt nie pomyślał o tym,
by zawiadomić narzeczoną, chociaż pamiętano, by przedłużyć mu
pobyt w hotelu. Na drugi dzień, a właściwie wieczorem, Stefcia
zadzwoniła do hotelu i dowiedziała się, że Marek jest w szpitalu,
lecz nie wiedziano w którym. Nie wiedziała, co robić. Pomimo
późnej pory zadzwoniła do domu do swego dyrektora, przedstawiła
sytuację, poprosiła o kilka dni urlopu i pierwszym pociągiem
pojechała do Warszawy. Zdążyła zatelefonować do stryja Beli. Już
z Warszawy zadzwoniła do Kamila z prośbą o zajęcie się
ogrzewaniem domu. Dobrze, że pamiętała o skrytce na klucze. Marek
miał zainstalować ogrzewanie gazowe, ale ciągle coś stawało na
przeszkodzie. Tymczasem temperatura spadła poniżej minus dziesięciu
stopni.
To była wyjątkowo okropna podróż. Ale już jedną
taką miała za sobą – tę pierwszą do Włoch... Teraz jechała,
a myśli jej się rwały i serce łomotało. Nie wiedziała, że
Marek ma chore serce, nie zdążył jej o tym powiedzieć. Może i
dobrze, bo i tak jechała bardzo, bardzo niespokojna.
Ze
stryjem Belą była umówiona pod hotelem Marka. A stryj natychmiast
wziął sprawy w swoje ręce.
c.d.n.
fot. włąsne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz