sobota, 20 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom iii - cz.21.


 
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.21. - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 21.

Stefcia z Markiem mieli odjechać do Krakowa zaraz po późnym śniadaniu, ale proboszcz, zbierając pieniądze na tacę, pochylił się do Edwarda i zapytał, czy może się wprosić na obiad. Żak przytaknął i zapytał, o której godzinie by księdzu odpowiadało. Usłyszał, że zaraz po sumie. Babcia, gdyby mogła, zazgrzytałaby zębami. W tej sytuacji Stefcia była babci potrzebna w kuchni, tym bardziej, że Franka miała wolne. Ale podeszła do Żaków po mszy świętej na chwilę rozmowy, usłyszawszy, że proboszcz się wprosił, oznajmiła, że za godzinę przyjdzie i pomoże. Trzeba było uszykować coś świeżego, a nie zadowalać się resztkami z dwóch minionych dni.
- Czego on może chcieć? - zastanawiał się Edward. O ile z wcześniejszymi proboszczami utrzymywał dobre kontakty towarzyskie, o tyle z tym nie było żadnej zażyłości.
Okazało się, że proboszcz odwiedza co znamienitszych obywateli miasteczka, wpraszając się na niedzielny obiad po to, by się lepiej zaznajomić. Przynajmniej tak powiedział po powitaniu. Wkrótce z rozmowy wynikło, że jest zainteresowany dostawą kwiatów do kościoła. Na to Piotrek odpowiedział doskonale naśladując głos Beli i jego styl:
- Nie załatwiam żadnych interesów w niedzielę, proszę księdza dobrodzieja. O takich sprawach, szczególnie finansowych, możemy rozmawiać w dzień powszedni, proszę księdza dobrodzieja. Niech dobrodziej przyśle do mnie upoważnioną osobę, to sprawę załatwimy. Dostarczam kwiaty kilku parafiom, więc wiem, jak się to robi, nie będzie żadnych trudności. Lepiej by było, by ta osoba umówiła się ze mną telefonicznie, bo bywam także w Karolince, więc lepiej spotkanie wcześniej umówić. A rachunek wystawiam raz w miesiącu, chyba że ksiądz dobrodziej życzy sobie inaczej.
Proboszcz patrzył na Piotra z niedowierzaniem.
- To biedna parafia, nie możemy płacić obficie!
- Sądząc po aucie księdza dobrodzieja wcale nie jest taka biedna – odparował Piotr. - Ale dziś o pieniądzach nie chcę i nie będę rozmawiać.
Od tego momentu rozmowa stała się wymuszona, trudna. Marek i Stefcia zjedli w milczeniu, a później pomogli pozbierać ze stołu naczynia. Franka podała kawę i cisto. Proboszcz już nie zabawił długo. Po jego wyjściu Edward powiedział, że riposta Piotra była wspaniała. Jednakże młodzi pamiętali, że niedługo będą dawać na zapowiedzi i kto wie, jak się wtedy proboszczulo im „oddziękuje”... Przy okazji dowiedzieli się, jakie dokumenty są potrzebne – odpowiednie zaświadczenia z ich krakowskich parafii. Teraz jednak jak najszybciej odjechali do Krakowa. Droga była ciężka, bo rozpadał się gęsty, bardzo ulewny deszcz. Wycieraczki ledwie nadążały. Jednak ruch na drodze na razie był niewielki, auta zagęściły się dopiero pod Krakowem. Młodzi już wcześniej ustalili, że najpierw jadą do Stefci, potem sam Marek odwiedzi Kamila, wreszcie pojadą do domu Marka.
- Nie wiem, czy pojedziemy do ciebie. Pada tak strasznie, że lepiej siedzieć w domu. Ale i tak będę czekać na wiadomości o Kamilu, więc przybywaj jak najszybciej.
I rzeczywiście w tym dniu do Marka nie pojechali. Gdyby nie to, że musiał wykonać kilka telefonów – Marek zostałby u Stefci na noc. Ale gdy się musi...
Następnego dnia do Stefci do banku dotarł ojciec Grześka – pan Wiśniewski. Przyniósł jej grubą i dużą szarą kopertę.
- Grześ powiedział, że to może być pomocne przy jakimś egzaminie – oznajmił Stefci.
Poczęstowała starszego pana herbatą i zaczęła wypytywać o Grzesia. Zajrzał do nich dyrektor. Wcześniej nie znał ojca Grzegorza. Zażyczył sobie od Stefci herbatę i przegadali we trójkę dobre dwie godziny. Bardzo mile spędzony czas... w pracy.
Po ich wyjściu Stefcia przejrzała zawartość koperty i prawie natychmiast zadzwoniła do Ryszarda oraz Ilony i Moniki. Zaprosiła ich do siebie na popołudnie, a sama pogrążyła się w materiałach z koperty. Egzamin miał być w połowie listopada. Do Stefci dotarł także Marek i razem toczyli rozmowy o bankowych sprawach.
- Siódmy punkt jest już nieaktualny – stwierdził w pewnym momencie Marek.
Omawiali punkt po punkcie, pili herbatę i przegryzali ciasteczkami przyniesionymi przez kobiety. Ryszard patrzył na ciasteczka łakomym wzrokiem, w końcu zjadł dwa, lecz na tym poprzestał. Dalej chudł, chociaż już nie tak gwałtownie. Powiedział, że od grudnia rozpocznie „kurczakową dietę”, już to uzgodnił z żoną, a ona cieszy się, że są postępy.
Na drugi dzień rano zadzwoniła babcia z pytaniem, jak się czuje Kamil. I z poleceniem - „przywieźcie go do nas na długi pobyt”. Jednak Marek jakoś nie potrafił Kamila przekonać. Babcia Stefania zagroziła, że sama po Kamila przyjedzie. I dopiero wtedy Kamil ustąpił. To już był początek grudnia – zimno, ciemno, ponuro. Często padał deszcz lub deszcz ze śniegiem. Kamila osłuchał lekarz z Wierzbiny, „źle nie jest, a dobrze – wcale” - orzekł. Namawiał Kamila na kilka dni w szpitalu, aby porobić dokładne badania i pod takimi mocnymi naciskami Kamil uległ. Cztery dni na badania wystarczyły, a potem babcia zaczęła go rozpieszczać tak, że aż Piotr był zazdrosny. Do świąt zdążył przyjąć trzy serię różnych zastrzyków, wstawić zęby (a to było w jego przekonaniu najważniejsze), poddać się rękom rehabilitanta i każdego dnia chodzić na spacery, zaczynając od piętnastu minut na dworze.
A Franka była Kamilem zauroczona!
Nikt nie miał odwagi powiedzieć jej, że mężczyzna ma inną orientację.
Sam Kamil dostrzegał to zainteresowanie Franki, ale ani jej nie zachęcał, ani jej nie odrzucał.
Na krótko przed świętami zakończyła się wreszcie kontrola w spółdzielni Edwarda. Znalezione nieprawidłowości były nieznaczne, na tyle miałkie, że obeszło się bez nagan i pokrzykiwań. Żakowie odżyli. Jednakże sam Edward w głębi duszy czekał, co będzie następne. Jakoś nie wierzył, że na tym sprawa gnębienia go się zakończy.
Stefcię listem poleconym zawiadomiono, że zdała egzamin z wynikiem dziewięćdziesięciu ośmiu punktów na sto możliwych. Ryszard i Ilona mieli o dwa punkty mniej. Słabiej wypadła Monika, ale to chyba głównie dlatego, że w dniu egzaminu była chora, z wysoką temperaturą.
- Jednak nie licz na awans – Marek pokręcił ze smutkiem głową.
- Prawdę mówiąc nie liczyłam. Jednak powiedz mi, dlaczego tak sądzisz?
- Bo nie należysz do żadnej partii.
- No i trudno. Dla kariery się nie zapiszę.
- Zostaniesz moją asystentką.
- A dlaczego nie wspólniczką? Na asystentkę się nie zgadzam.
- Wspólniczką zostaniesz za trzy lata.
- Gruszki na wierzbie! Myślisz, że bez ciebie nie rozkręcę własnego biznesu?
- Wiem, że będziesz umiała to zrobić. Ale poczekaj. Najpierw zajmiemy się robieniem i odchowywaniem dzieci.
Obydwoje zanosili się śmiechem.
Od początku narzeczeństwa, nawet w Wierzbinie, spali w pokoju Stefci. Ona uważała, że nie powinni, ale Marek bez jej aprobaty i wiedzy poszedł do Edwarda. Odbyli bardzo krótką, męską rozmowę.
- Panie Edwardzie. Bardzo długo czekałem na Stefcię. Całą wieczność. I chcę panu zakomunikować, że od dziś jesteśmy nie rozłączni. A to oznacza, że będziemy razem spali. Proszę się na ten fakt nie oburzać i nie buntować, nie robić ani córce, ani mnie przykrości.
- Jesteście dorośli. Bardzo dorośli. Nie będę się do was wtrącał. Róbcie, jak chcecie. Ale bądźcie w tym wszystkim rozsądni. Nie chcę, aby na waszym ślubie Stefcia obnosiła się z zaawansowaną ciążą. Tak. Jeszcze raz proszę was o rozsądek.
- Dziękuję.
I tyle było rozmowy.
Spanie razem nie oznaczało współżycia seksualnego, bo tu Stefcia okazała się nieugięta. Nie – i już! Wprawdzie Marek przeniósł swoje rzeczy do jej pokoju w Wierzbinie, na co Stefcia uniosła wysoko brwi, a później spokojnie czekała na jego wyjaśnienia.
- Mam nadzieję, że aprobujesz to, iż teraz jesteśmy nierozdzielni – powiedział siadając obok niej i całując w policzek oraz w rękę.
- To nie będzie dla ciebie łatwe – odpowiedziała z uśmiechem.
- Co masz na myśli?
- Zapomnij o seksie. Nie będę z tobą spać przed ślubem.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję.
- Ale dlaczego? - dociekał niespokojnie.
- Nie i już! Takie mam zasady.
Marek zalał ją potokiem słów, które miały przekonać do zmiany decyzji, ale była nieugięta.
- A gdybyśmy byli chociaż po ślubie cywilnym? - zapytał z nadzieją.
- Wtedy bym się zastanowiła. A teraz myślę, że bycie w jednym łóżku ze mną może być dla ciebie zbyt trudne.
- Zobaczymy...
- Pamiętaj, że to ty nie możesz dopuścić do tego... ostatecznego, nawet gdybym ja chciała. To ty jesteś mężczyzną. Nie zawiedź mnie.
- Czy ty musisz stawiać takie bariery przede mną? - jęknął zawiedziony.
- Marku, ja jeszcze nigdy nie byłam w taki sposób z mężczyzną... Pamiętaj o tym.
Wpatrzył się w oczy Stefci, bo jakby nie do końca rozumiał, co powiedziała. A później przytulił i zanurzył twarz w jej włosach. To co usłyszał, wydało mu się niewiarygodne. Ale niespodzianka!
Kamil po przyjeździe do Wierzbiny ledwie się trzymał na nogach. Podróż go bardzo zmęczyła, chociaż Marek starał się jechać tak, by było jak najmniej wstrząsów, gwałtownych hamowań i zero przeciążeń na łukach drogi.
Przywitał się ze wszystkimi, długo pozostał w uścisku babci Stefci, wypił herbatę zrobioną przez Frankę, zjadł kawałek ciasta i zaraz się położył w pokoju na dole, który na czas pobytu stał się jego pokojem. Pierwsze dni były dla niego bardzo trudne, ale jakoś to przebrnął, leki i masaże robiły swoje, zaczął na krótko wychodzić z domu. Aura była nieciekawa, na szczęście nie było oblodzenia. Lubił stawać na szczycie schodów i, oparty o barierkę, przyglądać się kręcącym się ludziom, podjeżdżającym po towar samochodom. Odkłaniał się na „dzień dobry”, zawsze odpowiadał, gdy ktoś do niego zagadał. Tu coś się działo. Nareszcie nie był zamknięty w swoich pokojach. Jego myśli zmieniły kierunek. Poczuł się pewniej, gdy wreszcie uzupełniono mu uzębienie i choć początkowo trudno mu było gryźć – mógł się uśmiechać i bardziej rezolutnie odpowiadać na zaczepki kręcących się po podwórku mężczyzn. Owszem, zauważył też częste spojrzenia Franki, ale nie wiedział, jak ma na nie odpowiadać. Najchętniej od razu objaśnił by ją, że jest gejem, ale w domu Żaków nie wchodziło to w rachubę. Zresztą lubił dziewczynę i było mu miło, że tak chętnie go obsługuje, utrzymuje pokój w czystości, często pyta, czy mu czegoś nie potrzeba. Mimo wszystko czuł się samotny i opuszczony. Ale miał nadzieję, że już w styczniu wróci do pracy. Marek przywiózł mu „fryzjerski kuferek”, a Kamil wierzył, że da rady zadbać o włosy wszystkich pań w tym domu. Jednak nadal ręce miał słabe, nie dał rady trzymać je wysoko w górze.
Dużo rozmawiał z babcią. Oboje starali się, by te rozmowy nie miały dodatkowych świadków. Kamil opowiedział swoje losy od chwili, gdy matka wygoniła go z domu. Zobaczyła, jak się całuje z chłopakiem i już nie było zmiłuj się. Tułał się od kolegi do kolegi, ale to było bardzo uciążliwe. Nie miał pieniędzy, nie zarabiał przecież. Koledzy dokarmiali go w szkole. Taki Henio Łuczak każdego dnia przynosił mu kilka kanapek. Wystarczało nawet na kolację. Mimo wszystko to było nie do wytrzymania. Zdarły mu się buty, nie miał kurtki na zimę... A jednak jakoś zimę przebiedował, aż mu – też koledzy – załatwili spanie w altance na działce jakiegoś starego małżeństwa. Pomagał staruszkom. Jeśli tylko miał czas pielił im zagonki z marchewką i innymi warzywami. Częstowali go ogórkami i pomidorami. Ale szła zima, a altanka nie była ogrzewana. W końcu września już nawet mycie było problematyczne, takie w zimnej wodzie, którą słoikiem wylewał sobie na głowę.
Któregoś cieplejszego dnia w pobliżu, przy głównej dróżce, siedząc wprost na trawie, odpoczywał jakiś starszy pan. Zagadał do Kamila, Kamil pomógł mu się podnieść i zaprowadził do „swojej” altanki, by dać mu kubek wody. Starszy pan był bardzo zmęczony, ledwie powłóczył nogami, a miał ze sobą ciężką torbę pełną warzyw. Kamil go odprowadził, zaniósł torbę. Później odwiedzał od czasu do czasu przynosząc warzywa i owoce, jeśli przypadkiem ktoś go obdarował. Mężczyzna, Janusz Klimontowicz, zaproponował mu wspólne zamieszkanie. Jego chatka była mizerna, ale miała bieżącą zimną wodę, natomiast ubikacja była na dworze, taka budka z desek. Kamil przystał, bo to był ratunek przed zimą. Koledzy wprawdzie „zorganizowali” mu zimowe przechodzone buty, nawet sweter i ciepłą kurtkę, ale nie mogli zorganizować ciepłego łóżka. Domek miał tylko jeden pokój i kuchnię. Był jeszcze stryszek i niewielka piwnica. Pan Janusz nie miał lodówki, ale pralkę miał. To był całkiem szczęśliwy rok, tym bardziej, że Kamil zapytał swoich staruszków od działki, czy mogą mu odsprzedać stary rower, który stał w kącie altanki, zakurzony i mocno pordzewiały, a nawet bez powietrza w dętkach. Usłyszał, że może go wziąć bez żadnej zapłaty, bo to ruina i tylko zagraca kąt. Pan Janusz bardzo się ucieszył z roweru. Pewnie ze dwa tygodnie doprowadzał go do porządku, na końcu nawet odmalował.
- Pani pewnie wie, co to jest prycza... - opowiadał Kamil babci Stefci. - Pan Janusz zbił mi taką z desek, z jakichś starych szmat uszył w ręku siennik, wypełnił go jakąś trawą czy sianem, nie wiem dokładnie, i to było moje posłanie. Moi niezawodni przyjaciele i tu postarali się pomóc. Przed Bożym Narodzeniem przydźwigali w kilku jakąś starą wersalkę, wysiedzianą i z dziurami, ale lepszą od tej mojej pryczy. Ktoś przyniósł starą poduszkę, ktoś inny nawet kołdrę... Tych podarunków było bardzo dużo. Była taka Krysia czarnulka, ona przynosiła nam czerstwy chleb. Pan Janusz, a później już i ja, odgrzewaliśmy ten chleb na patelni i było prima jedzenie. Mówię pan Janusz, ale zacząłem go nazywać wujkiem Januszem. Rodzony wujek nie był by dla mnie taki dobry, jak on był. Ta jego troska o mnie była nadzwyczajna. Lubił gdy do mnie przychodzili koledzy, ale nie pozwalał na palenie papierosów w domu, a jeśli przynosili piwo – to tylko po jednym na głowę. Żeby nikt nie mówił, że ma u siebie melinę i chłopaków rozpija. Bardzo był na tym punkcie uczulony. Właściwie moje najlepsze lata to są przy boku wujka, choć wcale nie miałem pieniędzy. Już wtedy strzygłem chłopaków, ale nie miałem dobrego sprzętu, nie tylko lusterka, nożyczek, grzebieni. Koledzy to wszystko gdzieś zdobyli, a ja na wszelki wypadek nie pytałem, skąd mają takie fantastyczne nożyczki. Prawdopodobnie były kradzione, bo to był bardzo drogi sprzęt.
- A rodzice nigdy się o ciebie nie dowiadywali? Przecież znali twoich kolegów, nie pytali ich o ciebie?
- Nie. Przynajmniej nikt mi o tym nic nie powiedział. Bywało, że spotykałem ich na ulicy, nie za często, ale jednak... Uciekałem. Jeśli tylko zobaczyłem wcześniej, to robiłem w tył zwrot, albo uciekałem do jakiegoś sklepu lub bramy. Za dużo było we mnie goryczy. Nie mogłem z nimi rozmawiać. Natomiast mój chrzestny ojciec kilka razy przekazał mi przez kolegę, takiego Zbysia, niewielkie kwoty. Niby nic, ale jednak... To był jeszcze ten czas, kiedy musiałem kupować zeszyty i książki. Dużo później, gdy już byłem fryzjerem, przekazał mi znaczącą w moim budżecie kwotę. Przyszedł do mojego pseudo zakładziku, ostrzygłem go, a on mi na stoliczku zostawił kopertę.
- Ale przecież jakoś się rozkręciłeś! Dorobiłeś! Stanąłeś na nogi.
- Ktoś z góry nade mną czuwał. Wiele rzeczy pojawiało się w odpowiednim momencie, idealnie wpasowywało się w moje życie. Czasem nawet jedno zdanie usłyszane gdzieś przypadkiem otwierało przede mną nowe możliwości, ułatwiało życie, otwierało drzwi, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. Pierwsza klitka, która była namiastką zakładu fryzjerskiego. A obok drzwi do sklepu mięsnego, gdzie kobiety stały w wielogodzinnych kolejkach. Dzięki temu miałem całe mnóstwo klientek – ale kobiet. Musiałem szybko nauczyć się dbać o ich włosy, by chciały do mnie wracać. I tylko do mnie... Tak... Tak się to zaczęło... Kursy, szkolenia, podpowiedzi zaprzyjaźnionych fryzjerów... Fryzjerskie egzaminy... Bez życzliwych ludzi pewnie bym nie dotrwał. Był taki okres, że już miałem myśli samobójcze. I jakoś poszło. Dużo mi pomógł wujek Janusz. I mój chrzestny też.
- A jak poznałeś Marka?
- O, to było dużo później. Miałem już obecne studio. Przyszedł tam ze swoją dziewczyną i czekał, aż ktoś zadba o jej włosy. Zrobiłem mu kawę. Namówiłem na strzyżenie. Był bardzo zadowolony i zaczął do mnie wracać. Nawet nie wiem kiedy ta znajomość przerodziła się w przyjaźń. Stało się to jakby mimochodem. I trwa. Marek to bardzo dobry człowiek. BARDZO!
- Oby byli szczęśliwi – on i Stefcia. A twoi rodzice... Do dziś się z nimi nie spotykasz?
- Ciężko mi o tym opowiadać... Może innym razem.
- To ja ci coś z innej beczki powiem. Nasza Franka chyba się w tobie zakochała.
- Tak i mnie się wydawało, że coś za bardzo się o mnie troszczy... Doprawdy nie wiem, co z tym fantem zrobić. W Krakowie bym powiedział, że jestem gejem... Jednak nie w Wierzbinie. Nie chcę, aby się to rozniosło. Dziękuję, babciu Stefciu. Pomyślę, jak z tego wybrnąć. Ale łatwo nie będzie... Tak bardzo nie chciałbym robić jej przykrości... To taka dobra i życzliwa duszka... Gdyby tak zakochała się w kimś innym... Ale po nią czasem przyjeżdża jakiś chłopak. To brat czy sympatia?
- Prawdę powiedziawszy nawet nie wiem. Zapytam ją. Ostatnio jakby częściej przyjeżdżał, ale może to ta pogoda...
Kamil też teraz częściej wychodził na schody gdy zbliżała się pora wyjścia Franki. Stawał na szczycie schodów oparty o barierkę. Chłopak przyjeżdżający po Frankę zawsze machał do niego ręką, nie wysiadał z samochodu. Czasem palił papierosa. Samochód miał lichy – starą rozsypującą się warszawę, ale... zawsze to dach nad głową. A Franka wychodząc poklepywała Kamila po ramieniu, uśmiechała się i życzyła miłego wieczoru.
Na krótko przed świętami chłopak z samochodu jednak wysiadł.
- Cześć! Jak ci się mieszka w Wierzbinie? - zapytał wyjmując papierosa. Po chwili podszedł i podał Kamilowi rękę. Bez rękawiczki.
- Dziękuję. Jestem bardzo zadowolony.
Dotyk ręki chłopaka wydał się Kamilowi bardzo miły.
- Jestem Staszek – przedstawił się z uśmiechem mężczyzna.
- A ja mam na imię Kamil – odpowiedział spokojnie. Zakłuło mu serce na wspomnienie Staszka, tego z Krakowa. Nie lubił zapachu papierosów. Dobrze, że u Żaków nikt nie palił. Niektórzy koledzy Piotra palili, ale wychodzili zapalić na zewnątrz.
- Ty tu na stałe, czy tylko na wywczasy? - dociekał Staszek pstrykając zapalniczką. Następnie mocno się zaciągnął.
- Reperuję swoje zdrowie. Mam nadzieję, że wrócę do Krakowa już całkiem niedługo. Pewnie na początku stycznia, o ile tylko babcia mnie wypuści.
- Wspaniała rodzina.
- O tak. To wyjątkowi ludzie.
Z domu wyszła Franka.
- Do jutra, Kamilu. Jutro też tu będę – powiedział nowy znajomy.
- Do jutra.
Uścisnęli sobie dłonie, przedłużając uścisk o jedną sekundę więcej, niż to było konieczne. Kamil patrzył w ślad za odjeżdżającymi. Nie pamiętał, czy Franka poklepała go po ramieniu. Za to zapamiętał piękny błękit oczu Staszka. Teraz serce biło mu nieco szybciej niż zwykle.
„Nie w Wierzbinie! Tylko nie w Wierzbinie!”.
Jednak na drugi dzień czarna warszawa nie podjechała pod dom Żaków. Po południu zrobiła się straszna zadymka, zacinał północny wiatr i sypało, kręciło śniegiem.
- Jak ty dziecko pójdziesz w taką pogodę – martwiła się babcia. - Zaczekaj, może Piotrek przyjedzie, to cię odwiezie.
- Oj, pani Stefanio! Dam radę. Najwyżej dziś będę robić za bałwanka – śmiałą się Franka. - W końcu nie mam aż tak daleko!
- A co się mogło stać, że nie przyjechał? - zaciekawił się Kamil. Bardzo chciał znać powód.
- Stachu robi w warsztacie samochodowym Czajkowskiego. Widocznie jest do zrobienia jakieś auto, pan wie, „na wczoraj”. To się czasami zdarza, a już szczególnie przed świętami. Któregoś razu robili do drugiej w nocy, bo właściciel auta bardzo prosił, niemal błagał, żebrał. Musiał gdzieś jechać na pogrzeb, czy coś. A mu nagle się samochód rozsypał. Tak już jest z samochodami... Dobra, to ja lecę. Jutro będę koło dziesiątej, bo i mamie muszę trochę pomóc. Ale tu u państwa już wszystkie stare sprawy załatwione... Jak dobrze, że okna zdążyłam pomyć przy znośnej pogodzie, prawda? Jutro tak na świeżo ogarnę obie łazienki i wyprasuję ten wielki świąteczny obrus. On niby wyprasowany, ale ja nie lubię, jak są na obrusie te kanty po złożeniu. A może na obrus to jeszcze za wcześnie, jak pani myśli? Do widzenia państwu. Do jutra.
Paplanina Franki rzuciła światło na nieobecność Staszka i Kamil się uspokoił. On też czasem czesał klientki po godzinach. Różnie w życiu bywa.
Razem z babcią wypili po herbacie i Kamil poszedł do siebie odpoczywać. Wprawdzie przymknął powieki, ale w wyobraźni wciąż widział niebieskie oczy Staszka. Żałował, że nie zna jego zapachu...


c.d.n.
fot. własne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz