Cz. 20.
Na dzień
Wszystkich Świętych obydwoje z Markiem pojechali do Wierzbiny.
Wcześniej odwiedzili znajome groby w Krakowie. A do Wierzbiny
Stefcia znów wiozła dwie gęsi, pasztety i mnóstwo pierogów.
Jednak babcia ją zaskoczyła – wynajęła do pomocy młodą
sąsiadkę swojej koleżanki, Stasi Zambrowskiej. Dziewczyna miała
na imię Franciszka, była doskonale obeznana z kuchnią (po szkole
gastronomicznej) i „prędka”, chociaż owa „prędkość” nie
specjalnie się babci podobała.
- Wyrzucili ją z pracy –
opowiadała babcia. - Kierowniczka zrobiła manko, a obciążono
wszystkie cztery pracownice. A Franię, jako że miała najmniejszy
staż, w ogóle wyrzucono z pracy. Tak na zbity pysk. I jeszcze
wszystkie to manko musiały solidarnie spłacić, choć wszystkie
wiedziały, że to kierowniczka... Przez całe lato jak tylko
przyszły do niej wnuki dawała im pieniądze na lody, na ciastka, na
przyjemności. A brała z kasy! Bezczelność ludzka nie zna granic!
I Frania siedziała w domu i płakała. Jak mi Stasia powiedziała,
kazałam dziewczynie przyjść. Pogadałyśmy i została u nas na
próbę, na razie do końca grudnia, a potem się zobaczy.
-
A ja uważam – wtrącił się Marek – że to już czas najwyższy
odciążyć moją narzeczoną. Dobrze się stało z tą dziewczyną,
że pani ją przyjęła. Nie chcę, aby Stefcia przyjeżdżała do
domu jak na ciężkie roboty, a na odpoczynek. Ona dość się
napracuje w Krakowie. Tu ma się spotkać z bliskimi, pospacerować,
porozmawiać, cieszyć się życiem. Myślę też, że nie będziemy
przyjeżdżać co tydzień, bo chcę użyć ze Stefcią innego życia,
chodzić do teatru i do kina, bywać w restauracjach, spotykać
przyjaciół.
- Nie zabieraj nam Stefci!
- Ależ ja
nie zabieram, tylko zmieniam reguły gry. Stefcia ma mieć czas dla
siebie i na swoje przyjemności. Nie chcę, aby stała nad garnkami
albo nad żelazkiem.
Postawa Marka zmąciła babci spokój,
ale Edward przyznał mu rację.
- Też bym nie chciał, by
moja dziewczyna ciężko pracowała. Widać, że Marek się troszczy
o narzeczoną. I bardzo dobrze.
A na drugi dzień była
bardzo miła niespodzianka:
Żakowie właśnie wrócili z
cmentarza. Ojciec rozpalał w kominku, a Piotrek poszedł wynieść
popiół, babcia konferowała z Franią. Stefcia wraz z Markiem
szykowała kawę, herbatę i ciasto. Marek już czuł się
domownikiem w Wierzbinie.
Wtem od drzwi wejściowych Piotr
głośno zawołał:
- Gości prowadzę!
Weszli
kolejno Iga, Aleksander i, na końcu, David.
W przedpokoju, a
potem w salonie, aż się zakotłowało. Trójka młodych przyjechała
bez zapowiedzi. Uściskom i buziakom nie było końca. Iga mówiła,
że przyjechali tylko na kawę, ale babcia nie dała jej obstawać
przy tym postanowieniu. Teraz kawa, a potem obiad – mówiła
szczęśliwa, bo bardzo lubiła gości. David rozglądał się
ciekawie – to jest królestwo Steffi! Chciał wszystko zobaczyć,
poznać i zapamiętać. To otoczenie ukształtowało jego
przyjaciółkę. W trakcie rozmowy okazało się, że Iga i David są
w podróży poślubnej po Polsce. Były gratulacje i wiwaty. Później,
w „szeptanej” rozmowie David w Stefci pokoju przyznał się, że
pokochał Igę od pierwszego wejrzenia, ale był wtedy w związku,
więc trzymał wszystko w tajemnicy. Z biegiem czasu, gdy lepiej Igę
poznawał, uznał, że to strasznie postrzelone dziewczę, nie dla
niego. Jednak wyplątał się z poprzedniego związku i czekał na
dalszy rozwój sytuacji. Był szczęśliwy, gdy Steffi zgarnęła Igę
do Hotelu R&R, ale okazało się, że wszedł mu w paradę ten
nowy księgowy. Mimo wszystko praca z Igą stanowiła dla niego
przyjemność, choć nie raz serce mu wtedy krwawiło. A najbardziej,
gdy Iga znalazła sobie inną pracę. Wtedy stracił nadzieję.
Wiedział, że Igi nie może, a nawet nie umie, przywiązać do
siebie. Nie mówił jej o swoim uczuciu. Czekał. Z drugiej strony
uważał, że Iga może nigdy go nie zechcieć, bo w końcu nie jest
już taki młody. Pomógł mu Halvar. Odnalazł Igę i przyszedł z
nią na obiad do hotelowej restauracji. David odważył się wtedy
zapytać, czy Iga choć trochę za nim tęskniła. I tak się to
zaczęło. Gdy Halvar dowiedział się, że David i Iga wzięli ślub,
ponownie zaproponował Idze pracę. I od stycznia Iga wraca do hotelu
– to już postanowione.
- A dlaczego ja o waszym ślubie
dowiaduję się tak późno?
- Jakie późno! Jesteśmy
małżeństwem dopiero od dwóch tygodni. A sama uroczystość była
najskromniejsza z możliwych! Był Wiktor z Grazy i mój kuzyn z
żoną. Mamy tylko ślub cywilny. Iga nie chce się wiązać przed
ołtarzem. Jej rodzice są tym wszystkim oburzeni, bo o ślubie
dowiedzieli się dopiero po naszym przyjeździe, gdy Iga powiedziała
im „A teraz poznajcie mego męża”. No i jeszcze to, że Iga nie
chce ślubu kościelnego... Na szczęście Aleksander robi dla nas
dobrą robotę, przekonał już ojca, teraz walczy z szanowną
mamusią. Będzie dobrze.
- Polubili cię?
- Właśnie
takie odniosłem wrażenie.
- Życzę wam dużo, dużo
szczęścia i powodzenia we wszystkim!
Później Stefcia
wypytywała Davida o Kaisę i Halvara. Nie było żadnej nadziei na
poprawę zdrowia Kaisy. Natomiast Halvar przyzwyczajał się do
zmian. Już wcześniej sprzedał Hotel pod Różą, miał zamiar
sprzedać dom i przeprowadzić się do apartamentu w Hotelu R&R,
jakiegoś małego, dwupokojowego. W ogóle zastanawia się nad
wyjazdem na stałe gdzieś na ciepłe wyspy. Syn mu to odradza.
Halvar często mówi, że chce przyjechać do Polski, ale chyba nie
bardzo ma odwagę.
- Musiałabyś go jakoś zachęcić –
powiedział David. - Nie musisz się śpieszyć. To nie będzie
wcześniej, niż na wiosnę.
- Jeśli Kaisa umrze, to
przyjadę na pogrzeb. Tak bym przynajmniej chciała. Trzymaj dla mnie
jakiś pokój. Wtedy porozmawiam z Halvarem. Mogłabym zabrać go do
Polski nawet na kilka miesięcy. Marek ma obszerny dom w Krakowie.
Pokazałabym mu kilka innych ciekawych miejsc w Polsce. Nasze góry,
nasze Mazury, Warszawę i nie wiem, co tam jeszcze, trzeba się
będzie nad tym zastanowić. Lubię Halvara... Jak on się w ogóle
czyje? Bardzo się postarzał? Dawno go nie widziałam.
- Po
nim w ogóle nie znać upływu czasu, choć choroba Kaisy wyraźnie
go przygnębia.
- A wy jak się urządziliście? Gdzie
mieszkacie?
- Na razie w twoim dawnym apartamencie, ale
generalnie mi to nie odpowiada. Nie chcę być wciąż w hotelu. Tam
pracuję. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Ale jeszcze nie
wiem, jak będzie, bo Iga ma tu najwięcej do powiedzenia. Chciałem
zabrać ją na tydzień do Paryża, ale ona powiedziała, że
jesienna chlapa to nie jest dobry moment.
- Dobrze wam razem?
Jesteś szczęśliwy?
- Tak. Bardzo. Iga już się wyszumiała
i teraz będzie dobrą, lojalną żoną.
- Chyba ważniejsza
jest miłość!
- Nie mam wątpliwości co do tego, że mnie
pokochała. Wiesz, Polki, jako żony, są zupełnie inne od Szwedek.
Iga się o mnie troszczy tak, jak dotąd nikt się nie troszczył.
Dba o mnie. Mam wrażenie, że pamięta o mnie w każdej chwili.
Jakby chciała wynagrodzić mi ten nasz stracony czas. Jestem
naprawdę bardzo szczęśliwy. Dobrze, że tak spokojnie na nią
czekałem. Na jej miłość. Tak, jestem niewyobrażalnie szczęśliwy.
A ten rudy pan to twój chłopak?
- Więcej, niż chłopak.
Narzeczony. Właśnie niedawno się zaręczyliśmy i planujemy ślub
w czerwcu.
- To wspaniale! Gratuluję! Dużo czasu upłynęło
od śmierci Liama. Myślałem, że już się nie doczekam twego
nowego związku. Aleksander chyba jest pod twoim urokiem, wiesz o
tym? Będzie mu przykro, gdy się dowie, że masz narzeczonego.
- To fajny chłopak, ale dla mnie za młody.
- Będziesz
w nim miała dobrego przyjaciela.
- Mam nadzieję. Lubię go.
- Specjalnie zajechał do swojej firmy po te wszystkie sery,
masła i śmietany. Powiedział, że do ciebie z gołą ręką nie
pojedzie, bo bardzo dużo dobrego zrobiłaś dla jego rodziny, a on
nie ma się jak tobie odwdzięczyć. Iga bardzo w tym brata poparła.
Przepraszam, że my tak niewiele dla ciebie, ale rodzice Igi byli w
pierwszej kolejności.
- I tak jestem wdzięczna za tę
chemię, bo u nas jest bardzo byle jaka. O ile w ogóle jest. Czasem
nawet pasty do zębów nie można dostać. Chyba wszystko wysyłają
do Rosji. A opowiedz mi jeszcze o Wiktorze i Grazy...
Pytań
było dużo i David starał się opowiadań dokładnie, wyczerpująco,
nie tylko o Wiktorze, ale o wszystkich znajomych, w tym nawet o
poszczególnych pracownikach hotelu.
- Hej, Stefciu! Chodźcie
już do nas – przywołał ich Edward stojąc w połowie schodów.
Zeszli na dół.
- Przepraszam, że tak długo –
powiedziała Stefcia do wszystkich. - Okazało się, że ciągle
interesują mnie losy hotelu, a w szczególności ludzi.
Usiadła obok Marka i pocałowała go w policzek.
- Chyba
jeszcze nie wszyscy wiedzą, że myśmy się zaręczyli... -
powiedział Marek patrząc na Aleksandra.
Rzeczywiście -
nie wiedzieli. Znów były gratulacje i uściski.
Przyjechał
Bela z Hubertem. Basia została w domu z córkami i ich rodzinami.
- Chociaż na chwilę uwolniłem się od tego hałasu –
powiedział Bela, gdy po prezentacji i powitaniu wreszcie mógł
usiąść za stołem. - Ale chyba najpierw pójdę na cygaro... -
podniósł się i wyszedł na werandę.
David z Igą
podążyli za nim głównie dlatego, że można było rozmawiać po
angielsku. Tymczasem Franka doniosła nowe nakrycia i cofnęła się
do kuchni. Piotr ustawił krzesła. Babcia, była ciągle niepewna
umiejętności Franki. A Franka już pierwszego dnia poprosiła, by
nie mówić na nią Frania, bo tak się przecież nazywa nasza polska
pralka. Bella z Edwardem natychmiast zmówili się i mówili do
dziewczyny „panno Franciszko”, co za każdym razem wywoływało
rumieniec na jej twarzy. Stefcia chciała podążyć za babcią, ale
Marek przytrzymał jej rękę.
- Poradzą sobie. Ty zostań
ze mną – szepnął do ucha i Stefcia go usłuchała. W zasadzie aż
było jej dziwnie, że nic nie musi robić.
Już przy
obiedzie Bela zaczął wypytywać Marka o rodziców, ale ten
odpowiadał wymijająco, nie rozgadywał się. Stefcia dowiedziała
się, że wychowała go babcia, matka była w obozie w Ravensbruck i
nigdy do domu nie wróciła. Natomiast ojciec walczył w AK i zginął
wkrótce po zakończeniu wojny, zamęczony przez NKWD. W Anglii
pozostał jego brat lotnik, który tam się ożenił z Angielką.
Podczas ostatniego lotu był ranny, stracił lewą rękę, miał rany
na całym ciele i poparzoną twarz. Wrócił do Polski dopiero po
śmierci swojej żony, a to jednocześnie było już po śmierci
Stalina. Pomieszkał w Krakowie około pięciu lat. Rany ciągle się
odnawiały i to wyniszczało jego organizm. Śmierć drugiego syna
naruszyła psychikę babci. Przed wojną, jako żona oficera, nigdzie
nie pracowała. Teraz ktoś załatwił jej pracę w administracji
Uniwersytetu Jagielońskiego, znała kilka języków, ale zaczęła
się gubić, traciła pamięć, nie umiała dodać dwa do dwóch.
Opiekowała się nią sąsiadka, której Marek szczególnie nie
lubił. Nie mniej robiła zakupy i coś tam gotowała. Marek, już
znacznie wcześniej przyzwyczajony przez babcię do utrzymywania
porządku, dbał o dom na tyle, na ile nastolatek to potrafi.
Babcię systematycznie odwiedzał mężczyzna w kolejarskim
mundurze. Przyjeżdżał na zdezelowanym rowerze. Marek rzadko go
widywał, bo chodził już do szkoły. Wiedział jednak, że ten
mężczyzna pomaga babci przetrwać. Mówiła o nim, że to dobry
człowiek, anioł. Nigdy nie dowiedział się, jak ten mężczyzna
się nazywał. Od powrotu stryja z Anglii dość systematycznie
odwiedzał ich inny nieznany Markowi mężczyzna. Przyjeżdżał
samochodem, wypijał szklankę herbaty z babciną domową konfiturą,
konferował ze stryjem przez godzinę, zawsze za zamkniętymi
drzwiami albo w ogrodzie, i już go nie było. Czasem stryj gdzieś
wyjeżdżał na kilka dni, a wtedy babcia bardzo się o niego
denerwowała i martwiła. Jego obecność w Krakowie poprawiła
sytuację materialną babci i Marka w znacznym stopniu. Marek to
zapamiętał szczególnie, bo dostał od stryjka nowe buty. Marzeniem
jednak był rower, a zimą łyżwy przykręcane do butów. Po śmierci
stryja nadal trwały te odwiedziny, ale mężczyzn już było dwóch,
przyjeżdżali na zmianę. Po śmierci babci jeden z nich, ten
„nowszy”, poprosił, aby Marek przyjął na kwaterę polskie
małżeństwo z dwójką dzieci. I Marek się zgodził. Dzięki temu
małżeństwu – na nazwisko mieli Roszak – utrzymał dom i
skończył studia. Wyprowadzili się od niego, gdy dostał pracę i
stanął na nogi. Po latach zrozumiał, że to byli opiekunowie
zleceni jeszcze przez stryja. W myślach nazywał ich aniołami. Ale
nigdy nie dowiedział się kim byli ci dwaj mężczyźni i po co do
nich przyjeżdżali. Przypuszczał, że w jakiś sposób łączyło
się to z pieniędzmi. Został sam. Od czasu do czasu wynajmował dwa
lub nawet trzy pokoje głównie studentom. Lecz dom był daleko od
centrum, więc i studentów chętnych specjalnie dużo nie było.
Cud, że udało mu się utrzymać dom. I niewielki sad. Kiedyś
między drzewami babcia uprawiała ziemniaki, kapustę i marchew. To
pozwalało przeżyć najbardziej głodne lata. Stryjek miał klatkę
z kilkunastoma królikami, a to zapewniało mięso. Marek wściekał
się o króliki, bo musiał chodzić dalej na łąki w poszukiwaniu
mleczu i koniczyny. To było mu bardzo nie w smak. Bieda zmuszała do
utrzymania tego mini ogródka, jednak Marek nie umiał uprawiać
warzyw ani hodować królików. Przez jakiś czas zajmowali się tym
Roszakowie w zamian karmiąc Marka. Jednak był zadowolony, gdy
wreszcie się wyprowadzili. Mimo tego, że mieszkali przez kilka lat,
Marek nigdy się z nimi nie zżył, choć wzajemne stosunki zawsze
były grzeczne i poprawne.
Bela co chwila zadawał Markowi
nowe pytania, ale mężczyzna nie wszystko pamiętał, a o wielu
sprawach babcia mu nie mówiła, więc jego odpowiedzi nie zawsze
zadowalały Belę.
- Może na dziś już wystarczy? -
zbuntował się w pewnym momencie Marek.
- Tato, polej. Dość
już tego przepytywania – wspomogła narzeczonego Stefcia.
- Nie dziw się, że tak cię wypytuję, panie Marku – sumitował
się Bela. - Nosimy jedno nazwisko. To nie tylko zobowiązuje, ale i
zbliża. Przypuszczalnie wywodzimy się z jednego pnia, choć to
szalenie odległa przeszłość. Powiedz mi tylko jeszcze jaki
stopień wojskowy miał twój tato.
- Wiem, że w AK był
kapitanem. A zamęczono go w Lublinie. Pan pisze także książki
historyczne, prawda?
- Tak. Tak mi się przytrafiło już
kilka razy.
- A ja jestem w posiadaniu rękopisów i to
chyba dość cennych. Łącznie jest ich dwanaście. To znaczy
dwanaście cienkich zeszytów. Część dotyczy szkolenia naszych
lotników w Anglii i w ogóle życia w Anglii. Cztery to wspomnienia
łączniczki z podziemnej Polski. Wreszcie ostatnich kilka to jakby
opis Polski wojennej i powojennej z całym mnóstwem nazwisk,
pseudonimów, dat, miejscowości. Mam wrażenie, że mój stryj
dostał te zeszyty na przechowanie, chociaż były ukryte w rzeczach
babci. Niektóre są ledwie czytelne, ale skoro ja je przeczytałem,
to pan też z pewnością da rady odczytać.
- To
niesłychane! Jestem bardzo ciekaw. Panie Marku, proszę dostarczyć
je jak najprędzej.
- Nie wiem tylko czy posiadanie takich
materiałów jest bezpieczne... Trzymam je u kogoś w sejfie. Na
pewno nie powinny wpaść w niepowołane ręce, bo licho nie śpi. I
jeszcze raz proszę, aby mówił mi pan po imieniu.
Opowiadanie Marka zdominowało rodzinne spotkanie. A i David dorzucił
swoje wojenne trzy grosze. Plamą na honorze Szwecji było wstąpienie
dziesiątków mężczyzn do wojskowych formacji niemieckich.
Przeciwwagą był szwedzki Czerwony Krzyż, dzięki któremu bardzo
liczna grupa Żydów znalazła bezpieczne schronienie. David wiedział
też o tym, że jeszcze w czasie wojny ambasada na Węgrzech
wystawiła wiele szwedzkich paszportów dla Żydów, ratując ich
przed zagładą. Chlubne wyjątki przeciw niechlubnym, akty
człowieczeństwa przeciwko zezwierzęceniu. Tyle już lat po wojnie,
a wciąż pobrzmiewały jej echa w bolesnych wspomnieniach, w
rozmowach takich, jak ta, w zniczach płonących na bezimiennych
mogiłach... Pierwszy listopada w Polsce był zawsze czasem zadumy.
c.d.n.
fot. Andrzej Kosiba
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz