sobota, 8 sierpnia 2020

TO JA - CHABER BIRU


To ja - chaber Biru

Była wczesna wiosna, gdy wystawiłem pierwszy listek nad ziemię i od razu dowiedziałem się, że mam na imię Biru. Słońce grzało przyjemnie, ale gleba była jeszcze bardzo zimna. Z dnia na dzień rosłem - w sąsiedztwie moich współbraci oraz żyta. To był bardzo przyjemny czas, gdyż ciągle coś się działo! Przede wszystkim skowronek - śpiewał i śpiewał wysoko na niebie, a był to najpiękniejszy śpiew, jaki poznałem w życiu. Przylatywał do nas Zachodni Wiatr i opowiadał o dalekich krajach, o wszystkim, co widział i słyszał, a doświadczył naprawdę dużo! Czasem - na naszą prośbę - sprowadzał nam deszczowe chmury. Wtedy skowronek milkł, a jednostajny szum deszczu nieomal mnie usypiał... Wiatrów było wiele, Wschodni, Północny, Południowy - to te najważniejsze, a wiało też sporo pomniejszych, których nie sposób wymienić. Ja zaprzyjaźniłem się z Zachodnim, łagodnym i zazwyczaj ciepłym. Podobno najgorszy był Północny zimą, bo przynosił mróz, i Wschodni latem, bo wysuszał ziemię tak, że rośliny aż mdlały. Na Południowym radzę nie polegać z uwagi na jego wybitną złośliwość! Jednak najgorzej było, gdy wiatry walczyły ze sobą, ścierały się, elektryzowały i później aż pioruny leciały na ziemię - to chyba nazywało się burzą. Na razie jeszcze czegoś takiego nie doświadczyłem.

Rosłem przy samej drodze, no, może ze stopę od drogi. Była to polna bardziej drożyna niż droga, jakby otaczająca południowo-zachodnią część wsi poza jej zabudowaniami. Dalej już tylko pola... Właśnie rosłem na jego skraju, całkiem blisko dzieliła łany inna dróżka, wiodąca w głąb pól. Mały był ruch na obu drogach. Na tej wiodącej poza stodołami od czasu do czasu przejechał jakiś traktor, może za dwa razy na tydzień. A tą drugą - jeszcze mniej... Za to od czasu do czasu po obu drogach spacerowała starsza pani z laseczką, bywało że w towarzystwie dziewczynki, na którą mówiła Amelka. Ledwie wystawiłem nosek nad ziemię, a starsza pani w kaloszach, spodniach i ciepłej kurtce, z głową ukrytą w grubej czapce, wędrowała spacerkiem, bez pośpiechu to tu, to tam. Robiła tak tylko w słoneczne dni. Zaś Amelka miała zachwycające włosy! Długie i bardzo jasne. Później dowiedziałem się, że są koloru dojrzałego, bardzo jasnego żyta. Płowe.

Dziewczynka była niezwykle żywa. Nie umiała iść spokojnym krokiem swojej babci. Ona tańczyła! Zupełnie jak Zachodni Wiatr, gdy nawiedził go dobry humor! Wirowała, podskakiwała, raz biegła, innym razem zamierała w coś wpatrzona, zachwycona lub zadziwiona. Zarzucała babcię lawiną pytań, a gdy starsza pani przypadkiem milczała - odpowiadała sobie sama! Prawdziwa iskierka z niej była. Zazwyczaj miała na głowie niebieski berecik z różowym pomponem, do tego niebieski płaszczyk z różowymi zdobieniami, różowe porteczki i różowe kalosze. Bardzo Amelkę polubiłem. Tak radośnie szczebiotała! I poruszała się z ogromną gracją. Byłem zachwycony!

Tymczasem zaprzyjaźniłem się z zającem Szare. Najpierw się wystraszyłem, że mnie zwyczajnie zje, ale powiedział, że chabrów nie jada. Woli koniczynę białą i czerwoną, marchew, kapustę, trawy i różne zioła, na przykład rumianek, szczaw zwykły i zajęczy, jaskier, mak, jaskółcze ziele, a do picia wystarcza mu rosa. Tych ziół to wyliczył dużo więcej, nie wszystko zapamiętałem. Ach, dodał jeszcze, że zimą zjada młode pędy drzew, a przynajmniej ich korę. Dziwne upodobania... Zima? Co to jest zima?

Któregoś dnia osaczyły mnie kuropatwy. Całe stadko! O, tu już byłem bardzo zagrożony, ale nic się na szczęście nie stało, bo traktor wystraszył to pierzaste towarzystwo i z głośnym furkotem przeniosły się dalej. Ocalałem. Prawdę powiedziawszy nigdy więcej nie powróciły.

Pocieplało. Słońce ogrzewało mnie cudownie, skowronki śpiewały (już nie jeden!), trawa była intensywnie zielona... Przepiękny czas. A ja rosłem "wysoko i szeroko", miałem nawet zamiar zakwitnąć, choć instynkt podpowiadał, że jest dużo za wcześnie... Nad ranem często pogadywałem sobie z Szare. Blisko mnie wielkie koło traktora spowodowało dość głębokie wklęśnięcie w ziemi, w której to kotlince lubił mój znajomy odpoczywać. Opowiedział mi zadziwiającą rzecz o rzece. Nie umiałem sobie wyobrazić takiej wody! Mówił, że tam jest tak szeroko, że on nie może tej wody przeskoczyć! Mało tego - jest taki dzień w roku, że po tej wodzie płyną wianki, to znaczy kółeczka splecione z kwiatów. A na każdym wianku umieszcza się zapaloną świeczkę, która w ciemności pokazuje, gdzie wianek popłynął. Nie do końca to wszystko rozumiałem, ale moim wielkim marzeniem stało się, aby choć jeden z moich kwiatów znalazł się w takim wianku...

Tymczasem pocieplało na tyle, że Amelka z babcią przychodziły na łączkę znacznie lżej ubrane. Dla babci przynoszono zazwyczaj leżaczek, a dla Amelki koc złożony w kilkoro, bo od dołu nadal było chłodnawo. Babcia uczyła Amelkę wić wianki! Dziewczynka zbierała żółto kwitnące mlecze i z nich wiła pierwsze swoje kwietne cuda. Później były stokrotki, biała koniczyna, albo - najpiękniejsze! - wianki z różnorodnych kwiatów. Gotowe zakładała na głowę. Wyglądała prześlicznie, aż nie mogłem się napatrzeć.
Nadeszła pora upałów i rośliny głośno wołały do wiatrów o deszcz. Lecz one ciągle nas zaniedbywały, nie miały czasu, bo walczyły ze sobą gdzieś wysoko w górze. Ale któregoś popołudnia sprowadziły nam niesamowicie ciemną chmurę. I to jaką! Nie tylko z deszczem, ale z błyskawicami, gromami, a nawet z gradem! Na szczęście grad był drobny i padał krótko. Przyznam się, że oberwałem kilka razy i bardzo mnie to bolało, a jeden listek został trwale okaleczony... Natomiast błyskawice wprawiły mnie w zachwyt i osłupienie jednocześnie, zaś samych grzmotów to jednak się bałem. Nie lubię takiego huku. Nawałnica trwała do połowy nocy. Deszcz padał rzęsisty, mogłem się wreszcie napić do woli, po prawdzie byłem już dość osłabiony po tych upałach. W takich trudnych chwilach cieszyłem się, że nie jestem całkiem sam - moi bracia dużą kolonią rośli obok mnie. Wspieraliśmy się, wymieniając słowa pełne nadziei. Po burzy przykicał do mnie Szare, ale jego kotlinka była pełna wody i nie mógł w niej odpocząć. Powlókł się gdzieś dalej, narzekając na lisy. Psy i lisy stanowiły dla niego największe zagrożenie. Szepnął nawet coś o wściekliźnie, ale tego do końca nie zrozumiałem.

Od rana znów było dużo słońca i zrobiło się bardzo ciepło. Woda z kałuż błyskawicznie wyparowywała. Już wiedziałem, że z niej powstaną nowe deszczowe chmury, które kiedyś tam wiatr do nas przywieje. Na razie pojawił się bez chmur i był bardzo zmęczony. Powiedział, że musiał odprowadzić chmurę aż nad jezioro, a jezioro to taka ogromna-ogromniasta kałuża. Też rzecz dla mnie nie do zrozumienia... Zagadnąłem go o te wianki na rzece i świeczuszki na nich. Rozgadał się bardzo szeroko, dużo się wtedy dowiedziałem i moje pragnienie znalezienia się w wianku znów urosło. Ale nie zdradzałem się z nim nawet wśród moich braci. Piłem dużo wody, czerpałem dobro z powietrza i starałem się każdej mojej łodyżce dostarczyć jak najwięcej ożywczych soków. Zakwitłem pierwszym, jakby próbnym kwiatem, ale to na razie nie był ten najpiękniejszy. Wiedziałem, że muszę się bardziej postarać. Z radością poznałem trzmiela Alberta, wielkiego i mocarnego, który zapylił mój kwiatuszek.

A tu proszę - niespodzianka! Amelka przyszła na łączkę nie tylko z babcią, ale jeszcze z innymi dwiema dziewczynkami. I tu znów zostałem zaskoczony, albowiem jedna z dziewczynek miała zupełnie czarną skórę! Zaś jej włosy były skręcone jak sprężynki i też takie czarne! Szybko wyłapałem, że ma na imię Melik. Druga dziewczynka miała taką skórę jak Amelka, tylko znacznie jaśniejszą, bo Amelka już była opalona. Zaś włosy tej dziewczynki przypominały słońce. Później się dowiedziałem, że to się nazywa rude. Sięgały
ramion w delikatnych skrętach, jakby wiły się i zapraszały wiatr do tańca. Ta dziewczynka miała na imię Rysia, co było skrótem od Krysi. Wszystkie trzy dziewczynki były bardzo ładne i mniej więcej miały po tyle samo lat. Przy tym rozmawiały. Ach, jak cudnie rozmawiały! Bardzo chciałem się z nimi zaprzyjaźnić, ale to okazało się niemożliwe.

Najpierw te rozmowy. Dowiadywałem się z nich o istnieniu innych światów, np o przedszkolu. Długi czas nie mogłem zrozumieć, co to takiego, to przedszkole. Amelka do niego nie chodziła, ale już najbliższej jesieni miała zacząć. W przedszkolu dzieci uczyły się wielu piosenek i wierszyków i teraz miałem okazję poznać całkiem bogaty repertuar. Jeśli tylko znały piosenkę - śpiewały ją razem. Ich głosiki tak pięknie niosły się po łące, po polu, a czasem wprost do mnie. Poznawałem dużo nowych pojęć. I jednocześnie uczyłem się wszystkiego, co umiały dziewczynki.

W moim sąsiedztwie było ogromne pole rzepaku, który zaczynał nieśmiało kwitnąć. A i tak od razu ruch w nim był niesłychany, bo zlatywały się wszystkie pszczoły z okolicy, nie brakowało też i innych owadów. Pszczoły - to dopiero ciekawe stworzenia! Robią miód. A chociaż są bardzo pracowita to jedna pszczoła w ciągu całego swego życia zrobi zaledwie jedną łyżkę miodu. Dlatego musi być ich tak dużo. A jakie są mądre! Jeśli zbierają pyłek z rzepaku, to już nie usiądą na innych kwiatach, tylko na rzepakowych. Albo zbierają wyłącznie z lipy i wtedy miód jest lipowy. Albo z akacji. Albo z innej rośliny. Ciekawe, skąd one to wszytko wiedzą? Rozmawiają ze sobą, a ja słucham tych rozmów. Jednak zawsze się spieszą, w związku z tym poznawałem jedynie krótkie wycinki z wymiany zdań. Nie ma co się temu dziwić - każda z nich potrafi przebyć dziennie czterdzieści kilometrów, co jest aż nie do uwierzenia! Dlatego pszczelarze czasem wywożą swoje ule np. na wrzosowiska do lasu albo na pola gryczane i tak dalej.


C.D.N.

© Elżbieta Żukrowska sierpień 2020 r.
fot. Pixabay

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz