STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 12. - © Elżbieta Żukrowska
Cz.12.
Po tygodniu
ulewnych deszczy wreszcie się wypogodziło i zawitała piękna złota
jesień. Stefcia zapomniała o codziennych spacerach, teraz nadszedł
czas, by do nich powrócić, bo gdy się zaczną słoty jesienne
zapewne nie będzie jej się chciało nawet nosa za drzwi wystawić.
Szykowała się właśnie do wyjścia, gdy zadźwięczał dzwonek u
drzwi. Była już w przedpokoju, więc szybko otworzyła – Paweł!
Przywitali się długim uściskiem i pocałunkami w policzki. Stał
tak blisko i wcale nie chciał wypuścić jej z ramion.
-
Boże, jak dobrze cię wreszcie zobaczyć – zaszeptał w jej włosy.
- Strasznie za tobą tęskniłem. A ty...? Wychodzisz gdzieś?
- Miałam iść na spacer, ale z przyjemnością wypiję z tobą
kawę. Albo herbatę. A ty mi opowiesz, co się z tobą działo. Tak
długo cię nie widziałam. Też tęskniłam – zakończyła, z
pewnym trudem zdobywając się na to wyznanie.
- Jeśli tak,
to chodźmy. A kawę wypijemy później, albo gdzieś po drodze.
Poszli. Trzymał ją za rękę, a chwilami jej rękę wkładał
pod swoją rękę, nie chciał się ani na moment rozdzielać.
Dopiero na plantach powiedział jej, dlaczego tak długo się nie
widzieli: zmarła jego matka, te dni przed śmiercią spędzał przy
jej łóżku, tak w domu jak i w szpitalu. Później przez jakiś
czas musiał skoncentrować się na ojcu, bo ten się całkiem
posypał... A ostatnio nawet był kilka razy pod domem Steni,
jednakże nie było jej samochodu, to nawet nie wychodził ze swego
auta i odjeżdżał do siebie. A skrzynki cały czas woził w
samochodzie. Dopiero wczoraj pomyślał, że może się wyprowadziła,
albo że auto tak długo w remoncie, i przyszedł sprawdzić. Złożyła
mu kondolencje i wypytywała dokładnie o ojca. Mówił, że aż
strach zostawiać ojca samego w domu. Wciąż jest przygnębiony,
przybity, zupełnie nie może się otrząsnąć.
- Nie
zadzwoniłeś nawet do mnie do pracy... - powiedziała w końcu z
wyrzutem.
- Pewnie powinienem. Na pewno powinienem... Tak
jakoś wyszło, gdy pomyślałem, że tam jakieś dodatkowe ucho...
Nie chciałem, by ktoś słuchał o moich sprawach. Ale gdzie twoje
autko?
- Oddałam bratu. Teraz mam inne.
- Stoi na
dole?
- Tak. Przy samej ścianie.
- To szary
mercedes.
- Właśnie.
- Wow! Steniu, kochanie... I
powiedziałaś, że też za mną tęskniłaś... A może się
przesłyszałem?
- Tak powiedziałam. Brakowało mi ciebie.
Nie chciałam cię nachodzić. Jak to się stało, że nawet nie mam
twego telefonu? Byłam raz pod twoją budową i koło domu, ale
ciebie nie było widać, więc pojechałam dalej.
- Dziękuję,
że mi o tym powiedziałaś... Bałem się, że to tylko ja wariuje
na twoim punkcie.
- A wariowałeś?
- Spać nie
mogłem... Dużo o tobie myślałem. Przyjeżdżałem tu, a ciebie
nie było i nie było... Co się działo w tym czasie?
- Nic
się nie działo. Lato przeciekło mi przez palce, aż żal. A,
zapomniałabym, byłam przez tydzień pod Augustowem u mego stryja.
Jednak to tak szybko minęło! Chodziłam tam na grzyby, zbiory
mizerne, bo susza. Ale przynajmniej głęboko pooddychałam lasem, a
o to najbardziej mi chodziło. Raz pływałam takim małym
stateczkiem, jachcikiem. To było nawet zabawne, bo chłopaki
popisywali się swoim sprytem, siłą, mięśniami, no wiesz...
Podobało mi się oglądanie brzegów ze środka jeziora. Takie
piękno, że choćby je w ręce brać, tulić do siebie i całować...
Tak, ten moment był wspaniały. Zupełnie inny świat. Mam trochę
zdjęć, przy okazji ci pokażę. Jednakże były całe roje komarów,
strasznych krwiopijców! I dużo ważek było. Oglądałam je z
niewielkiej odległości, tyle co na wyciągnięcie ręki, bo czasem
przysiadały na burcie. Czas szybko minął i już trzeba było
wracać. Zdecydowanie za szybko! Pojechałabym jeszcze nad morze,
mimo jesieni. Ale samej to tak troszkę smutno. Sama mieszkam i mam
już dość. Ożywam w Wierzbinie.
- W Wierzbinie to ty się
zaharowujesz!
- A tam, zaraz zaharowujesz. Nie lubię
siedzieć bezczynnie. Mnie ręce bolą właśnie od bezczynności.
- Zabawna jesteś!
- Zjemy lody? Nawet nie ma dużej
kolejki... - Stefcia wskazała na białą budkę.
Stanęli w
kilkuosobowej kolejce, a po chwili za nimi stanęła grupka młodych,
rozbawionych ludzi. Stefcia usłyszała znajomy głos i aż się
obejrzała – dwóch mężczyzn było jej znajomymi!
-
Stenia? - zapytał jeden z nich.
- Orest? - odpowiedziała
pytaniem.
Uścisnęli się serdecznie.
- A mnie
jeszcze pamiętasz? - zapytał ten drugi znajomy.
- Igor! Jak
miło cię widzieć. Was obu widzieć – poprawiła się
natychmiast, wymieniając uścisk z drugim mężczyzną.
Orest i Igor Achodło, nosili to samo nazwisko, bo chociaż nie
rodzeni bracia, to byli blisko spokrewnieni. Stefcia pamiętała, że
wszędzie chodzili razem. A teraz dziwiła się sobie, że ciągle
pamięta ich nazwisko, przecież niepopularne w Polsce. Byli jej
znajomymi jeszcze ze studiów, obaj smalili do niej cholewki,
usiłowali zaprosić na randkę. Czasem przypadkiem spotykali się w
studenckim klubie lub gdzieś w okolicach uczelni. Jednak nie
studiowali wraz z nią, a na UJ-cie, byli nieco starsi od Stefci.
Zdarzyło się, że z Igorem przetańczyła cały wieczór na jakiejś
imprezie imieninowej, a Orest siedział naburmuszony, nie mógł
tańczyć przez uciążliwe kłopoty z kolanem. Później, gdy już
mieszkała w Krakowie z Liamem spotkała ich przelotnie w pobliżu
Wawelu, lecz niewiele rozmawiali, bo chłopcy się gdzieś bardzo
spieszyli. Teraz dokonała prezentacji, a Orest przedstawił
pozostałych ze swojej grupki, wśród której były dwie panie –
Ewa i Anna.
- Jesteśmy w drodze na piwo. Przyłączycie się?
- zaproponował.
Stefcia i Paweł nie zamierzali pić piwa,
jednak przyjęli zaproszenie, głównie dlatego, że Paweł wyraził
taką chęć, najwyraźniej chciał poznać ludzi z dawnego otoczenia
Stefci. Przez nich mógł się czegoś więcej dowiedzieć o
kobiecie, którą w duchu już uważał za swoją.
Orest w
drodze do baru usiłował wysondować Stefcię. Wiedział już, że
Liam zmarł. A teraz wypytywał, gdzie mieszka i gdzie pracuje, a
także czy Paweł to jej chłopak. Stefcia ze śmiechem odpowiadała
na jego pytania, jednak nie określiła się wyraźnie co do Pawła,
ani nie podała swego adresu.
- A co ty? Ankietę robisz,
czy może książkę będziesz pisał? - zażartowała w popularny
wówczas sposób. - Lepiej opowiedz mi o sobie.
- Ach, u mnie
nic ciekawego. Znów jestem wolny jak wróbel w krzakach. Pracuję
przy konserwacji zabytków. A jeśli chodzi o kobietę... Cóż? Roma
mnie opuściła. Nie mieliśmy ślubu, więc jej odejście nie
stworzyło nowych perturbacji. Najpierw wywiozła dzieci do swojej
matki, rzekomo na wakacje. A później przyjechała po swoje manatki.
Gdybym przypadkiem nie wpadł do domu, to zamiast rozmowy miałbym
liścik pożegnalny. A tak w złości wykrzyczała mi, że dzieci nie
są moje, więc nawet alimentów ode mnie nie chce. Wiesz, ona miała
sporą domieszkę krwi cygańskiej. I te nasze dzieci, no, już nie
nasze, to z jakimś Cyganem. I odeszła do niego, a ja zostałem
zawiedziony i bardzo rozczarowany. W końcu dzieciaki naprawdę
kochałem. One miały taką smagłą cerę i czarne włosy. Nie były
do mnie podobne. Ale przywykłem uważać je za swoje. Roma nie
chciała, bym dał dzieciom swoje nazwisko. To była jej decyzja.
Teraz przynajmniej wiem, dlaczego. Bardzo mnie to wszystko boli,
chociaż już minęły dwa lata.
- Nie usiłujesz zobaczyć
się z dziećmi?
- Szukaj wiatru w polu. Nie mam pojęcia
gdzie mogą być. I na dobrą sprawę nie mam do nich żadnych praw.
Ale skoro Roma tak postanowiła, to i nie ma co dzieciom w głowie
mącić. Było, minęło i koniec. Dziś to daremne żale. Tylko boję
się teraz kobiet – zakończył ze śmiechem.
- Ty się
boisz?
- Straciłem zaufanie. Nam się dobrze układało. O
nic Romy nie podejrzewałam. Do samego końca była między nami
bliskość, czułość i zaufanie. Myślałem, że tak właśnie
powinna wyglądać miłość. Nigdy się nie kłóciliśmy. Byłem
przekonany, że stanowimy super związek. - Orest machnął ręką i
zamilkł. Zresztą doszli już do baru.
Niezbyt duże
pomieszczenie było w połowie wypełnione gośćmi, na szczęście
loża pod ścianą właśnie się zwolniła i tam rozsiedli się całą
ósemką. Kelnerka już przy nich uporządkowała stół i bardzo
szybko dostarczyła zamówienie.
W lokalu było umiarkowanie
gwarno, muzyka nie zagłuszała rozmów, a była jedynie tłem. Obie
dziewczyny – Ewa i Anna – usiadły w szczycie stolika, Paweł,
Stefcia i Orest po prawej stronie, a drugiej, przy Ewie, usiadł
Maciej Słowik, następnie Tytus Biernacki i – z samego brzegu –
Igor. Stefcia dopiero teraz mogła się przyjrzeć nowym znajomym.
Tytus był wychudzony do granic możliwości – skóra i kości, bez
rzęs, bez brwi, a jak się później okazało, także bez włosów
na głowie, co maskował czapeczką z daszkiem. Maciej natomiast miał
kilkanaście kilogramów nadwagi, wesołe, szaroniebieskie oczy i
bardzo ruchliwe dłonie. Cały czas musiał coś dotykać,
przestawiać, poprawiać. Ewa była wpatrzona w niego jak w obrazek,
miała krótko przycięte brązowe włosy, zgrabny nosek i pięknie
wykrojone usta, kiedy się uśmiechała (a robiła to często) na jej
policzkach pokazywały się urocze dołeczki. Ona też miała lekką
nadwagę, na oko z pięć kilogramów, jak w myśli oceniła to
Stefcia. Na każdą uwagę Maćka miała ciętą szybką ripostę, bo
zapatrzenie zapatrzeniem, ale nie pozwoliła sobie w kaszę dmuchać.
Ania, szczuplejsza, za to z wyjątkowo pięknym i sporym biustem,
siedziała spokojnie i tylko z rzadka się odzywała, jako pierwsza
reagowała na nietuzinkowe dowcipy Tytusa. A znał ich cale mnóstwo,
szczególnie tych z rodziny absurdalnych („Siedzą dwa gołębie,
jeden jabłko, drugi grucha”). Stefcia nawet nie starała się
opowiadać swoich, chociaż dzięki Piotrowi też sporo ich znała.
Młodzi przerzucali się słowami, prezentując przy okazji
błyskotliwy intelekt, i zaśmiewali się aż do łez. Pili piwo,
herbatę i kawę, Tytus zjadł ciastko tortowe, pozostali chrupali
słone paluszki. Dziewczęta wypiły po kieliszku wina. Dwie godziny
minęły jak z bicza strzelił i Paweł szeptem powiedział do
Stefci, że w zasadzie on musi już się zbierać. Czy Stefcia chce
zostać, czy ma ją odprowadzić do domu?
- Koło szatni jest
telefon. Może zadzwoń do taty i będziesz wiedział, czy musisz się
śpieszyć, czy nie. Ale i tak wyjdziemy razem – odpowiedziała
Stefcia.
Gdy już zbierali się do wyjścia zostawiając
rozbawione towarzystwo, Orest poprosił Stefcię o adres i telefon.
Zawahała się przez chwilę, ale podyktowała, zastrzegając, że
numer telefonu jest do pracy, a tam nie może prowadzić prywatnych
rozmów.
- Masz mówić tylko tyle, ile jest koniecznie
niezbędne.
- Dlaczego? - Bardzo się zdziwił. - Wszędzie
wszyscy gadają do upadłego i wcale się nie przejmują, że to w
czasie pracy.
- A ja mam wrażenie, że mój telefon jest na
podsłuchu, więc unikam wszelkiej prywatności – wyjaśniła.
- Coś takiego! - po raz drugi wyartykułował zdziwienie. - Nie
chcę z tobą tracić kontaktu, więc albo wpadnę, albo zadzwonię.
- Na weekendy zazwyczaj wyjeżdżam do mojej rodziny. A ostatnio
w środy mam szkolenie poza bankiem, więc nie zastaniesz mnie pod
telefonem.
- Dobra. W porządku. Tu masz moją wizytówkę.
Steniu, zobowiązuję cię na wszystkie świętości – masz do mnie
przynajmniej raz w miesiącu zadzwonić. I to bez względu na to, czy
ja zadzwonię, czy też nie. Obiecujesz?
- Dobrze, ale tylko
raz na dwa miesiące.
- Och, ty łobuziaku! Raz w miesiącu!
- Masz więcej tych kartoników? - zapytała mając na myśli
wizytówki.
- Tak. Proszę. - Podał Stefci następną
wizytówkę, a ona na odwrocie napisała swój adres w Wierzbinie
wraz z tamtejszym numerem telefonu.
- To tak na wszelki
wypadek. Najczęściej odbiera moja babcia, też Stefania, żebyś
nie był zaskoczony. Zdarzyło mi się przebywać w szpitalu i teraz
wiem, że licho nie śpi – wyjaśniła na odchodnym. Chciała
utrzymać ten kontakt z Orestem, miała dość samotności! Chłopak
był miły i nie namolny. - Cześć! Trzymajcie się! - rzuciła
ogólne pożegnanie, bo z daleka zobaczyła, że Paweł już odwiesza
słuchawkę.
Ledwie wyszli z baru, Stefcia wsunęła rękę
pod ramię Pawła.
- I jak tam tato? - zapytała.
-
Wszystko w porządku. Miał dosyć pogodny głos. Ogląda telewizję
i powiedział, że nie muszę się śpieszyć. Aż mi ulżyło.
- A nie myślałeś, aby wyjechać gdzieś z ojcem? Choćby tylko
na tydzień.
- Nie, nie myślałem... Niewiele urlopu mi
zostało, bo te sprawy związane ze szpitalem a później z
pogrzebem... Ale tydzień był jeszcze wyskrobał. Mam dużo
nadgodzin, wprawdzie nieformalnych, ale zawsze...
- A
gdybyśmy tak razem pojechali nad morze? Twój tato, ty i ja...
- Wspaniały pomysł... Muszę to przemyśleć. Ale ty masz to
szkolenie.
- Wyjechalibyśmy w środę natychmiast po
szkoleniu. Albo jeszcze inaczej. Ty byś pojechał razem z tatą
kilka dni wcześniej, a ja bym do was po szkoleniu dojechała
pociągiem. Może udałoby się wam być nawet z dziesięć dni...
Byśmy razem wrócili. Zabralibyście do auta moje rzeczy, bym nie
musiała dźwigać, znalazłbyś tam jakiś pensjonacik, ja bym
przyjechała już na gotowe. Odebrałbyś mnie z dworca...
-
Nęcąca propozycja. Ja już jestem na tak. Zostało przekonać tatę.
- Pojechalibyście moim autem, bo na taką daleką drogę
mercedes jest wygodniejszy.
- Obiecuję, że wszystko
przemyślę i obgadam z tatą. Bo to trzeba jak najszybciej, póki
jest ładna pogoda.
- No to szybko myśl, chłopaku. Mnie też
odpoczynku potrzeba, bo ten rok jest dla mnie jakiś nieszczególny.
Może zmiana otoczenia postawi mnie trochę na nogi. Przynajmniej
jodu się nawdycham. Niby jestem zdrowa, ale jakaś taka zaskorupiała
w środku...
- W zasadzie nie masz nikogo, kto by się o
ciebie troszczył. Myślę, że umiałbym o ciebie zadbać. A na
pewno chcę tego.
Stefcia nie odpowiedziała. Nie mogła
pozwolić na to, by pragnienie przyjemności przyćmiło jej
rozsądek! A przez cały dzisiejszy wieczór Paweł starał się
zmniejszyć dzielący ich dystans. Czyż ona sama nie ułatwiała mu
tego? Nie, nie, nie mogła być nierozważna! Przyjemność szybko
minie, a pozostanie niesmak. Nie chciała tego doświadczać. Więc
po co zaproponowała wyjazd nad morze? To było wielce nieostrożne,
nieprzemyślane! Sama otwierała szeroko drzwi, zapraszała Pawła do
swego wnętrza. Co za idiotka! Mieszały się w niej sprzeczne
odczucia. Tak na zasadzie „i chciałabym i boję się”. Właśnie
- „boję się”. Co ich oboje czeka za otwartymi drzwiami? Na co
ona może pozwolić, a w którym miejscu postawić nieprzekraczalną
granicę?
Doszli do domu Stefci spacerowym krokiem, a
praktyczny Paweł od razu zapytał:
- Masz może przy sobie
kluczyki od samochodu?
- Tak, mam.
- To przerzucę od
razu skrzynki z auta do auta.
- Może raczej się wstrzymaj,
bo jeśli byśmy jechali już teraz, to skrzynki by tylko
przeszkadzały. Nie uważasz?
- Ano racja.
-
Dojdź do porozumienia z tatą i daj mi znać. Dopiero wtedy będę
prosić o urlop.
- W porządku.
Na klatce schodowej
było ciemnawo, musiała przepalić się któraś żarówka. Stefcia
po omacku odnalazła klucze i otworzyła drzwi. Była zmęczona.
Radosny nastrój z baru jakoś się ulotnił, a perspektywa wyjazdu
nad morze wcale nie napełniła ją euforią. Zresztą, nadal nie
było wiadomo, czy ich plany się powiodą. Poza tym nie była pewna,
czy zacieśnienie stosunków z Pawłem i jego rodziną wyjdzie jej na
zdrowie, czy rzeczywiście tego chce. Mężczyzna był jej miły,
czuła jego sympatię i zaangażowanie. Czy to już była miłość?
Czy kiedykolwiek będzie miłość? Może ona już nigdy nie pokocha
nawet w połowie tak, jak kochała Liama. Znów przypomniały się
jej słowa babci – Żakowie kochają tylko raz w życiu! Czy taka
nić sympatii jest wystarczająca, by tworzyć stały związek? Nie
dopuszczała myśli, że po kilku latach miałby być rozwód. Jak
się z kimś wiązać, to już na stałe, do śmierci. Takie odebrała
wychowanie i nie dopuszczała do siebie innej myśli. Paweł był
czuły, troskliwy, serdeczny. Dziś. A jaki będzie jutro? Tak mało
go znała! Jaki będzie w codziennym życiu? Przecież on też będzie
ją porównywał ze zmarłą żoną. I może jego zaangażowanie
będzie też na pół gwizdka, tak jak jej... Na pół gwizdka? Nawet
nie była pewna, czy ich „chemiczne przyciąganie” jest
dostateczne silne. Jeśli namiętność się wypali, ustanie, a tak
często bywa po około dwóch latach – co im zostanie? Przyjaźń?
Przywiązanie? Będą razem z poczucia obowiązku? To bezsensowne,
skoro już dziś przez głowę przesuwały się takie myśli! A jeśli
będą dzieci? Dzieci? Jej słodkie marzenie...
- Stefciu...
Ledwie zamknęła drzwi, a już ją wziął w ramiona. Tulił i
kołysał. Jakby cały czas czekał na ten moment. Chciała się
odsunąć, ale nie pozwolił.
- Nie uciekaj mi – szepnął
i całował jej włosy, czoło, całą twarz.
- Nie, nie –
oponowała słabo i niezdarnie.
Dotknął ustami szyi i
wrażliwych miejsc za uchem, parzył ją gorącym oddechem, rękoma
wodził po plecach. A jej już miękły kolana, musiała się
wesprzeć na Pawle. Odnalazł jej usta, całował delikatnie, ledwie
muskał wargi, czekał na jej reakcję, na sygnał, że go pragnie,
że chce takich pieszczot i pocałunków. Pachniała tak słodko, tak
upojnie, zniewalająco! A jej drżały mięśnie z wysiłku, gdy
usiłowała opanować narastające pożądanie. Odepchnęła go lekko
– natychmiast ustąpił.
- Zrobię kolację – powiedziała
martwym, sztucznym głosem. Odwiesiła na haczyk żakiet i zdjęła
buty. - Jesteś głodny?
- Umiarkowanie – on też silił
się na obojętny ton.
- Siadaj. Ugotuję makaron i zjemy go
z sosem. Zrobię do tego sałatkę z pomidorów.
- Naprawdę
jesteś taka głodna?
- Muszę ochłonąć.
Po
chwili już krzątała się w aneksie kuchennym. On najpierw
skorzystał z łazienki, a następnie zaproponował jej swoją pomoc.
Umył i pokroił pomidory, ale cebulkę odrzucił, a ona posłała mu
porozumiewawcze spojrzenie. Podgrzewała sos pomidorowy z
maciupeńkimi klopsikami i pilnie pilnowała makaronu. W międzyczasie
wstawiła wodę na herbatę. Paweł wymieszał pomidory ze śmietaną,
doprawił solą i pieprzem.
- Spróbuj – podsunął jej do
buzi troszkę sałatki na łyżce. - Chyba przedobrzyłem z
pieprzem...
- Makaron to złagodzi. Można też dodać więcej
śmietany.
- Dla mnie może być, lubię tak na ostro. Ale
chodzi mi o ciebie.
- Jest dobrze.
- Macie wyjątkowo
smaczną odmianę pomidorów w swoim gospodarstwie.
Kilka
minut później zasiedli do kolacji.
- To podziwiam u kobiet
– powiedział Paweł między kęsami. - To, że umieją wyczarować
gorące jedzenie w kilkanaście minut. Mając wszystkie te składniki,
które ty masz, bawiłbym się z tym przez godzinę. A u ciebie
żadnego zbędnego gestu. Od razu właściwe naczynia, pstryk gazem i
już aż bulgocze w garnczkach.
- Czasem mam kłopoty z
otwarciem słoików. Na szczęście tylko czasem.
- Dobrze
mieć faceta pod ręką...
- Niewątpliwie – przyznała z
figlarnym uśmiechem. I natychmiast skarciła siebie w duchu: nie
flirtuj! Nie podpuszczaj go! Bo sama sobie będziesz winna!
Odniosła puste naczynia do zlewu i zalała wodą. Na razie nie
chciała ich myć. Dziś nie miała żadnego ciasta, nawet kupnych
ciasteczek. W lodówce było tylko pół gorzkiej czekolady, która
nigdy nie chciała łamać się na równe kawałki.
-
Najadłeś się chociaż? - zapytała stawiając przed Pawłem
talerzyk z czekoladą.
- Tak. Zdecydowanie tak. Siadaj. Ja
przyniosę herbatę – poderwał się, przytrzymując Stefcię ręką.
Chciał ją mieć przy sobie na kanapie. Obejmować. O d d y c h a ć
nią. A gdy już przyniósł herbatę i usiadł tak, jak to sobie
zaplanował, objął ją i zmusił do spojrzenia w oczy. - Muszę ci
coś ważnego powiedzieć. Myślę o tym od kilku dni... Stefciu,
przestań się oglądać przez ramię. Nie żyj przeszłością. Ja
wiem, przeszłość jest w pewnym sensie bezpieczna, bo znajoma,
chociaż bywa gorzka i aż paląca. Bezpieczna, bo już nie niesie
ryzyka. Ale takie oglądanie się to jak polewanie ogniska wodą. A
ty musisz żyć. Żyć. Płonąć. Pokonywać nowe przeszkody.
Zdobywać świat. My oboje musimy to robić. Wiem, że nie będzie
nam łatwo, ale musimy spróbować. Nie chodzi o zatracenie się w
pożądaniu, w fizycznej miłości, czy jak to tam nazwać. Ale o to,
co wzajemnie możemy sobie ofiarować: przywiązanie, czułość,
wsparcie, przyjaźń, zaufanie. I to ciepło bycia razem. Czy to się
dla ciebie liczy? Czy... ja się dla ciebie liczę?
Z trudem
powstrzymała krzyk. Odsunęła się od Pawła na tyle, na ile
pozwalały jego ręce. To jednak musiała mu przyznać – był
uczciwy. Nie wyznał miłości, nie powiedział, że kocha, bo nie
miał w sobie takich uczuć. Od lat nikt jej nie wyznał miłości,
nie szepnął tego jednego, najwspanialszego, magicznego słowa –
kocham. Tak, bo to słowo ma magiczną moc! Ona też nikomu tego nie
powiedziała, więc czego chciała od Pawła? Było jej czegoś żal,
ale to też już było za nią. Miała ochotę płakać i walić
pięściami w mur. Aż do bólu. Czuła narastający w krtani skowyt.
Zakaszlała, aby go powstrzymać. Nie rozumiała siebie, ani swoich
pragnień, złościły ją własne wybujałe zbytecznie myśli. „Czy
ja się dla ciebie liczę?” - a ja dla ciebie? Teraz powinien
zapukać ktoś do drzwi, zadzwonić telefon, albo chociaż przewrócić
krzesło. Jednak nic takiego się nie stało.
- Nie możesz
mi zadawać takich pytań. Uznaję je za pytania retoryczne. Sam
widzisz, jak jest między nami. A najgorsze w tym wszystkim jest to,
że splot okoliczności nie pozwala się nam lepiej poznać. Zawsze
są jakieś przeszkody. - „Może w związku z tym jest coś na
rzeczy?” dokończyła w myślach. I od tej chwili to ziarenko
zwątpienia zaczęło w niej kiełkować.
c.d.n.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz