STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 11. - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 11.
Stefcia do
pracy wróciła dopiero w drugiej połowie sierpnia. Miała mnóstwo
papierkowych zaległości, choć Mariola starała się chociaż z
grubsza nadgonić pracę swojej szefowej. Tak, Stefania była teraz
szefową dla czterech pań, a jedną z nich była Mariola. Bardzo
oddana Stefci. Była jak mały psiaczek przy niej, starała się ze
wszystkich sił! Powiedziała, że od października idzie na kurs
przygotowawczy na studia, a później będzie studiować handel
zagraniczny, o ile tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem. To była
zupełnie inna Mariola!
W domu Piotrek bardzo przeżywał
śmierć Tajkiego, aż żal było na chłopaka patrzeć. Powiedział,
że za jakiś czas, gdy przejdzie największy ból, poszuka sobie psa
w schronisku dla zwierząt. Tymczasem babcia bała się włamania, a
Edward na wszelki wypadek milczał. W prywatnej rozmowie poprosił
szefa milicji, aby częściej patrolowano tę część Wierzbiny.
Jednakże obaj wiedzieli, że bliskość parku zapewnia ewentualnym
sprawcom łatwą ucieczkę. Edward jakoś nie bał się włamania do
domu, bo chroniły go dobre zamki i kraty w oknach, bardziej chodziło
mu o uprawy. Był pewny, że ktoś chce się na nim za coś odegrać.
Analizował swoje postępowanie i szukał jakiegoś motywu, chwilowo
nic nie znajdował. Przede wszystkim nie zwalniał ludzi z pracy, w
ogóle szanował swoich pracowników. Czy rzeczywiście ktoś miał
na niego złość? Chciał go nastraszyć? Lecz cóż był winny
pies? A może pod bokiem rosła konkurencja, o której jeszcze nie
wiedział? Może też ktoś z jakiegoś powodu chciał go zastraszyć,
a nawet doprowadzić do bankructwa? Coś musiało być na rzeczy, bo
zaatakowała go skarbówka i ponad tydzień grzebano mu w
dokumentach. Czepiano się byle bzdur, traktowano go nie tylko
surowo, ale i z wrogością.
Bela zatelefonował do Stefci i
poprosił, aby na najbliższy weekend nie przyjeżdżała do domu, bo
on, babcia i Edward przyjadą do niej w niedzielny poranek.
- To się dobrze składa, stryju, bo ma mnie odwiedzić kolega i też
prosił, abym była w Krakowie. Podobno ma jakiś „samochodowy”
interes.
- Znam tego kolegę?
- To Grześ Wiśniewski,
dzięki któremu pracuję w banku.
- Zatem czekaj na nas w
niedzielę rano. Nic dla nas nie szykuj, bo o to już zadba babcia i
Basia.
- Super i do niedzieli, stryjku.
Stefcia
chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę, aby nie wyciekło za
dużo informacji.
Po powrocie z Wierzbiny i od stryja Tomka
sprzątanie swego mieszkanka zaczęła od lodówki i od wyrzucania
śmieci. Na meblach leżała już gruba warstwa kurzu, gdy się z tym
uporała – znów mogła przyjmować gości. Ucieszyła się z
zapowiedzi stryja Beli.
Paweł się nie pokazywał ani nie
dzwonił. Z tym troszkę trudniej było przejść do porządku
dziennego. W piątek po pracy pojechała na jego budowę, popatrzyła
nie wychodząc z samochodu – jakoś Pawła nie było widać. Prawdę
powiedziawszy było jej przykro. Nawet nie miała jego numeru
telefonu... „No i dobrze, niech nie myśli, że za nim latam”.
Wzięła z banku trochę papierów, ma co robić, nie musi myśleć o
Pawle. A on nawet nie odwiózł jej skrzynek... Czort brał skrzynki,
ale co z nim się dzieje?
Była bardzo ciekawa, co za interes
ma Grzesiek. „Samochodowy? O co może tu chodzić?”.
W
zasadzie chciała trochę pomieszkać u siebie, a w sobotę odwiedzić
Kamila, aby ten dokonał czarów nad jej włosami. Co bardzo chętnie
uczynił, informując przy okazji, że Marek jest znów w Polsce. „A
niech sobie będzie” - butnie przemknęło przez myśl Stefci. W
zasadzie już dobrze nie pamiętała, dlaczego doszło do spięcia.
Co on takiego powiedział? I co zrobił?
Goście z Wierzbiny
– babcia, Bela, Piotrek i Hubert (ojciec jednak nie przyjechał) -
byli tuż po ósmej rano. Wnieśli liczne torby i skrzynkę z
owocami. Babcia zarządziła wspólne wyjście na mszę św. do
Kościoła Mariackiego – bardzo jej na tym zależało. Kolejka
ustawiła się do toalety, a później zaraz wyszli z domu. Po
powrocie już mogli się „gościować”. Kawa plus ciasto z
Wierzbiny i opowiadanie o nowinkach. Stefcia zdenerwowała się
wiadomością o skarbówce.
- Kazali Edziowi niemal
natychmiast dostarczyć dokumenty, a teraz wzywają go co chwila na
jakieś dodatkowe wyjaśnienia. On się tak denerwuje! - biadoliła
babcia.
- Wszystkie dokumenty ma w porządku. Osobiście tego
dopilnowałam, sprawdzając każdy świstek już po wpisie taty. Nie
będą mieli do czego się przyczepić – oświadczyła Stefcia.
- Jak się chce psa uderzyć to i kij się znajdzie –
filozoficznie zawyrokował Bela.
- Nic tacie nie mogą
zrobić. Nie robił żadnych przekrętów – dodał Piotr.
-
Czepiają się, bo to lubią, a może nawet taki mają prikaz – ze
smutkiem zauważył Hubert.
- Zapowiedzieli się mu z
kontrolą ze Zjednoczenia. To znaczy Edek dostał cynk – westchnął
smutnie Bela.
- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała
Stefcia.
- Ktoś chce go wykopać ze stanowiska prezesa, a
przy okazji jeszcze szukają na niego haka miejscowi. Ktoś chce mu
świnię podłożyć. - Mruknął Bela zapalając cygaro.
-
Za długo był spokój – zauważył Hubert. Napił się gorącej
kawy i odstawił filiżankę.
- A stryj może domyśla się,
kto to pod tatą kopie dołki?
- Edek szuka między wrogami.
A ja mu mówię, by dobrze się przyjrzał przyjaciołom.
-
I ja tak myślę – potwierdziła babcia. - Najwięcej świństw od
nich wychodzi, bo to nie są prawdziwi przyjaciele, a tylko takich
udają. Ale Edzio jest zbyt dobroduszny i nikogo nie podejrzewa.
- A tato już od września miał całe badylarstwo przekazać na
mnie. Teraz to wszystko się zatrzymało aż do skończenia kontroli
– odezwał się Piotr.
- Nasza zamożność kłuje ludzkie
oczy. Przyjaciół zamienia we wrogów. I tak późno się do tych
czystek zabrali. - Babcia poprawiła się na krześle i sięgnęła
po następny kawałek ciasta.
- A tato ma zamiar coś robić,
jakoś przeciwdziałać, no nie wiem...?
- Tu się nic nie da
zrobić. Dokumenty są w porządku. Nikt go na szwindlu nie
przyłapał. I, co najważniejsze, nie zatrudniał nikogo na czarno –
Bela zakołysał głową.
- A dlaczego nie wzięliście taty
ze sobą? - dociekała Stefcia.
- Powiedział, że chce się
wyspać, że weźmie tabletki nasenne i będzie wypoczywał. Może
nie chciał od nowa wałkować tego tematu.
- A ci ze
Zjednoczenia to co będą kontrolować?
- Zapewne wszystko po
kolei. Księgowość, zamówienia, płace, gospodarkę taborem i
maszynami. Wszystko, co im tylko przyjdzie do głowy. Aż znajdą
owego haka na Edka. W tak dużym zakładzie nie uniknie się błędów.
Rzecz w tym, jakiego rodzaju to błędy i na ile odpowiada za nie
stryjko – odezwał się milczący dotąd Hubert.
- Nie
martw się, Stefciu. Już uruchomiłem swoje kontakty – dodał
Bela. - Masz może jakiś koniaczek? Bo zapomniałem swojej
piersióweczki... W drodze powrotnej za kierownicą ma być Piotrek,
tak Piotruś?
- Tak.
- Ja też nie będę pił. Tak
do towarzystwa Piotrkowi i na wszelki wypadek – ochotniczo dorzucił
Hubert.
- Zobaczmy, co tu się ukrywa – Stefcia otworzyła
barek.
Stryj sam wybrał sobie butelkę czystej wódki, a
babcia zaakceptowała nalewkę z malin, jeszcze ubiegłoroczną.
Stefcia podała talerzyk wędlin i małosolne ogóreczki z Wierzbiny.
Przy wódeczce rozmawiali jeszcze dobrą godzinę, gdybając, smucąc
się, ale nikt tu już prochu nie wymyślił.
- Co będzie,
jeśli tatę zwolnią z prezesostwa? - zapytała Stefcia podnosząc
się z krzesła. Była już najwyższa pora zająć się obiadem,
obrać ziemniaki i zrobić surówkę. Zupa była w słoikach, a mięso
w plastikowym pojemniku.
- Nic nie będzie. Najwyżej dalej
będzie badylarzem, a może znajdzie sobie jakąś inną pracę. Dla
niego to nie jest koniec świata. Tyle, że emocjonalnie jest
związany ze spółdzielnią i nie chciałby, aby jakiś ktoś nowy,
z całą pewnością życiowa niedojda, nie schrzanił tego
wszystkiego, co Edek osiągnął.
- Edzio najbardziej będzie
się martwi o ludzi. Przecież wiecie, jaki on jest. Nawet koło
żebraka nie przejdzie obojętnie – dorzuciła babcia.
- A
dlaczego stryj mówi, że życiowa niedojda? - zainteresowała się
Stefcia, zatrzymując przy kratownicy.
- A ty myślisz, że
kto to obejmie po Edziu? Jakaś oferma, która sama nie potrafi
znaleźć sobie pracy i teraz czeka, aż się zwolni ciepły stołek,
by za poręczeniem ojca lub kuzyna wskoczyć od razu na prezesurę.
Mało to takich nieudacznych matołów? Pokończyli studia, a nic nie
umieją. Ci bystrzejsi, jeśli nie znajdują dla siebie nic
odpowiedniego na miejscu, od razu za granicę lecą. A zostają
życiowe łamagi.
- A ja się cieszę, że dom i ziemia
należą do Stefci. Przynajmniej jej się nie doczepią –
westchnęła głęboko babcia. - Ale Edzio teraz nie uniknie jakiegoś
domiaru. Za bogaci jesteśmy. Za bogaci...
- I nic nie można
zrobić? - zapytała Stefcia już z ziemniakiem w ręku.
-
Można tylko czekać...
- Myślę, że mimo wszystko tato nie
powinien się martwić. Ze wszystkim poradzimy sobie. Najwyżej tato
jeszcze mocniej rozkręci ten badylarski biznes. Nie pójdziemy z
torbami. Ja na to nie pozwolę! - Stefcia jakby ocknęła się ze
smutków.
Przy stole znów rozgorzała dyskusja o skarbówce
i Zjednoczeniu. Stefcia szykowała obiad i już się nie wtrącała,
ale słyszała całą rozmowę. Nie wierzyła, że ojciec został w
Wierzbinie aby spać – pilnuje domu! Pilnuje całego obejścia.
Nawet to zabicie Tajkiego mogło się w jakiś sposób wiązać z
kontrolą. A przynajmniej z chęcią dokopania ojcu. Czego się mogą
doczepić? WSZYSTKIEGO. Wiedziała to aż za dobrze. Osobiście
sporządziła umowę na wynajem samochodu ze Spółdzielni. Teraz to
była nyska, wcześniej rozklekotany żuk. Było wiele aneksów do
tej umowy, bo zmieniały się ceny paliwa i płaca kierowcy. Ojciec
miał prawo – zgodnie z umową – garażować auto Spółdzielni
na swoim podwórku już od piątkowego popołudnia, kiedy to
pracownicy ładowali do auta skrzynki z warzywami. Ojciec nie raz sam
siadał za kierownicą nyski. Żukiem jeździł wyłącznie Żygas,
bo w razie awarii na trasie ojciec sam mógł sobie nie poradzić,
tak bardzo auto było już sponiewierane. Zresztą dwukrotnie taka
awaria miała miejsce. Ale to tylko przyspieszyło zakup nyski. Była
pewna, że wszystkie papiery są w porządku, oby nikt nie podłożył
fałszywego oskarżenia. Tak trudno udowodnić, że nie jest się
wielbłądem!
Skończyła robić sałatkę i zaniosła do
pokoju sztućce, wyjęła naczynia potrzebne do obiadu, a dwaj młodzi
natychmiast zajęli się rozkładaniem ich na stole.
Rozmowa
– na szczęście – zeszła na inne tematy i obiad upłynął w
znacznie lżejszej atmosferze. Chłopcy chcieli jeszcze połazikować
po Krakowie. Zajęli się zbieraniem i myciem naczyń, a stryj
zapalił cygaro. Siedział tuż koło okna, jednak dym i tak wpadał
do pokoju długimi smugami. Stefcia lubiła ten zapach i jak zawsze
żartowała, że teraz i u niej pachnie facetem. Czekała na Grześka,
nie wiedziała, o której godzinie ma się go spodziewać. Po dzwonku
do drzwi, gdy szła otworzyć, była pewna, że to właśnie on.
Tymczasem był to posłaniec z kwiaciarni z dużym bukietem
czerwonych róż. Był dołączony bilecik w kształcie serca, a w
nim trzykrotnie powtórzone słowo „przepraszam” - bez podpisu.
Oczywiście Marek. W wielkim wazonie na tak zwanym „pomocniku” (
długa szafka wysokości biurka, z dwoma parami drzwiczek, w której
Stefcia trzymała obrusy i świąteczną zastawę stołową) kwiaty
prezentowały się bogato, wystawnie. Oj, Marek... Przecież nie
mógłby być nikt inny. Ledwie uporała się z kwiatami (przy pomocy
babci), a znów dzwonek do drzwi. Tym razem był do Grześ, ale nie
sam. Towarzyszyło mu dwóch innych panów. Adama – brata Grześka
– dobrze znała, natomiast najstarszy z mężczyzn okazał się być
ich ojcem. Nastąpiła chwila prezentacji, a młodzi Żakowie już,
natychmiast chcieli wyjść.
- Nie, nie, nie! - Grzesiek ich
zatrzymał. - Nawet nie wiecie, jak to dobrze, że jesteście dziś
tu niemal całą rodziną. Może wszyscy usiądźmy do stołu.
Steniusia pewnie uraczy nas zaraz dobrą kawą. Dobrze, słoneczko?
„Uraczyła”. I czekała na to, co Grzesiek miał do
powiedzenia. Ale on najpierw prowadził luźną rozmowę o wszystkim
i o niczym. Pan Wiśniewski wcale się nie odzywał, za to Adaś w
stosownych momentach wybuchał wesołym śmiechem. Trwało to dobre
pół godziny, zanim Grześ przeszedł do rzeczy. Panowie chcieli
sprzedać dwuletniego mercedesa, który należał do ojca. Pilnie
potrzebowali pieniędzy, żal było puścić takie dobre auto w byle
jakie ręce. A ponadto Grzesiek wiedział, że tylko Steniusia ma
dość pieniędzy, by za samochód zapłacić od ręki.
-
Ale po co mi drugi samochód?
- Twój jest już podstarzały,
a twój brat dorósł do tego, by mieć własną podwózkę. Swój
oddasz Piotrowi, a sama przesiądziesz się do merca. Zobaczysz, jak
dobrze się w nim poczujesz. To co, chłopaki? Idziemy się
przejechać? Steniu?
- Mercedes jest dla mnie gabarytowo za
duży! Przecież to potężna krowa! Nawet nie wiem, czy umiałabym
nim parkować na mieście! I paliwa też łyka odpowiednio!
-
Nie aż tak dużo. Szybko się nauczysz. Pomyśl trochę. Taka oferta
nie prędko ci się trafi.
- Idziemy – zadecydował stryj
Bela.
- Ach, faceci... - jęknęła ze swego kąta babcia.
Za namową stryja Stefcia kupiła mercedesa. Dla siebie. Bela
pozałatwiał wszystkie formalności, Stefcia tylko płaciła i
podpisywała „kwity”. A stryj chichotał w kułak – a to się
szef skarbówki zadziwi... I zezłości! Nie obeszło się bez kilku
wyjazdów do Wierzbiny, bo to tam Stefcia trzymała swoje „żywe”
pieniądze.
Tymczasem dyrektor banku w serdecznej rozmowie
poinformował ją, że od września zaczyna specjalne szkolenie –
jeden dzień w tygodniu – na temat windykacji. Szkolenie kończy
się poważnym egzaminem. Wysoka lokata umożliwi jej awans. Dyrektor
chciał, aby została jego zastępcą.
- Jest pani młoda,
bystra i kreatywna. Zna pani języki. Jest pani świetna w tym co
robi. Ludzie panią lubią i... trochę się boją. To wszystko razem
jest idealne. A mi chcą tu wcisnąć kogoś zupełnie
nieodpowiedniego, bronię się jak mogę. Ale i tak nie jestem pewny
zwycięstwa. A ten kurs jest dwu, a może nawet trzystopniowy. W
każdym razie dla zwycięscy w końcowym egzaminie przewidziana jest
nagroda, to jest wyjazd czteroosobowej rodziny na dziesięć dni do
Egiptu, albo coś podobnego. Warto będzie zawalczyć. A pani to
potrafi. Dla mnie najważniejsza jest wysoka nota, bo wtedy miałbym
podstawy, by robić naciski u góry, by to pani została moim
zastępcą.
„Obym w tym czasie nie zapadła znów na jakieś
choróbsko” - pomyślała Stefcia, bo nie czuła się najlepiej.
Była osłabiona. Tu nawet ręce stryja Tomka nie pomogły. Jej
organizm zdawał się być całkowicie wyeksploatowany. Istna
staruszka! Ożywała dopiero w Wierzbinie.
W domu patrzyła
na kwiaty przysłane przez Marka. Czy za nim tęskniła? Owszem, ale
bez tego drżenia w sercu. Bardziej czekała na Pawła, a ten nie
dawał znaku życia. Na początku września Stefcia przejechała się
pod jego domem – nikogo nie zobaczyła, to znaczy ani Pawła, ani
jego ojca.
„Postawiłam kropkę nad i – koniec z
szukaniem Pawła” - zadecydowała w myślach.
Mieszkanie,
w którym się całkiem nieźle czuła do tej pory, teraz stało się
przeraźliwie puste i smutne. Za oknem umierało lato. „I ja też
więdnę”. Przyjeżdżając do Wierzbiny prowadziła długie
rozmowy z ojcem, długie i wyczerpujące. Siadywali obok siebie na
fotelach w salonie, często trzymali się za ręce, jakby jedno z
drugiego czerpało energię. Wypytywała ojca o swoje najwcześniejsze
lata, a głównie o matkę, bo tak mało o niej wiedziała.
Zastanawiała się, na ile jest podobna do mamy. Ojciec nie
potwierdzał podobieństwa charakteru - „jesteś cała Żakówna”
- mawiał. Natomiast widział, że ma sposób chodzenia i wiele
gestów „zupełnie jak Nela”. Stefci tych opowieści wciąż było
mało.
Skarbówka wreszcie zakończyła kontrolę nakładając
na Edwarda duży podatek dodatkowy - „od wzbogacenia”. Stefcia
wówczas specjalnie przyjechała do Wierzbiny w dzień roboczy i wraz
z ojcem udała się do kierownika Urzędu Skarbowego. Rozmowa trwała
ponad trzy godziny, a w efekcie ten dodatkowy podatek zmniejszono o
połowę i pozwolono zapłacić w czterech ratach. To było bardzo
duże ustępstwo. Edward aż zadzwonił po brata i wieczorem wspólnie
opili sprawę. Stefcia nie mogła wypić, bo wracała autem do
Krakowa, ale też czuła, że jej się należało „deczko
alkoholu”, dlatego po powrocie wypiła trzy kieliszki babcinej
nalewki – z czarnej porzeczki, co miało jej pójść na zdrowie, a
nie na siódme poty, jak po nalewce z malin. Chociaż czy po
malinkach aż tak się pociła? Nie zauważyła. Leżąc w pościeli
znów wspominała Liama. On jeden był niezawodny, od początku do
końca. Zapewne nigdy nie spotka takiego mężczyzny. Na samo
wspomnienie jej serce drżało, a w oczach pojawiały się łzy. Nie
chciała pamiętać tego, co było złe – jego śmierci i pogrzebu.
Wolała myśleć o tym, jak tulił ją i pieścił, jak z nią
rozmawiał, jaka była dla niego ważna. Czy teraz, gdzieś tam z
wysoka, też się tak nią opiekował? Czy śledził jej poczynania?
Czy usuwał wszystko to, co było niemiłe, nieprzyjemne? Czy był
jej aniołem stróżem? „Och, Liam, Liam! Zadziałaj tak, abym
miała dziecko. Ty wiesz, jak tego pragnę!”
Ale na razie
czuła się straszliwie samotna, opuszczona, wręcz skazana...
Dzień był podobny do dnia. A nowe auto szybko zaakceptowała,
„czuła” jego gabaryty i parkowanie nie było problemem. Po
Krakowie niewiele nim jeździła, ale czuła się komfortowo jadąc
do domu, do Wierzbiny. I cieszyła się radością Piotra, który
wreszcie miał też „swoją brykę”. Tylko ojciec kręcił nosem,
bo po co utrzymywać aż tyle samochodów – przecież wszystko
kosztuje! I tak dawał synowi samochód, kiedy tylko on chciał i
potrzebował. Ale Piotrek wiedział swoje – był szczęśliwy!
Zaczęło się szkolenie – raptem dwadzieścia trzy osoby. W
każdą środę od ósmej rano do czternastej z jedną półgodzinną
przerwą na kawę i papierosa. Prawie wszyscy uczestnicy kursu dużo
palili. Czasem nawet wymykali się w trakcie wykładu na kilka
„dymków”, a potem w pośpiechu wracali. Kursanci byli w różnym
wieku, niektórzy znali się wcześniej, jednak Stefcia nie miała
tam nikogo znajomego i nie starała się zawiązywać nowych
znajomości, a już na pewno – nie przyjaźni. A może już nie
umiała? Jej szczególną uwagę zwrócił wysoki, masywny mężczyzna,
mający przynajmniej dwadzieścia kilogramów nadwagi (później
dowiedziała się, że nazywał się Ryszard Boznański). On też
palił papierosy. Sprawiał wrażenie samotnego, odizolowanego. Ale
Stefcia nikogo nie zagadywała. Boznańskiego też nie. Kawę piła
samotnie, bo w kawiarence było dość miejsca, by się nie
przysiadać do innych. Piła kawę (strasznie byle jaką),
przeglądała notatki z wykładu, a po przerwie zadawała pytania.
Ona jedna miała zawsze tak dużo pytań. Po powrocie do domu znów
studiowała swoje notatki. I odpoczywała.
Któregoś
popołudnia zaskoczył ją dzwonek do drzwi – Marek? Paweł?
Niestety nie – był to sąsiad, który kiedyś pomógł jej dźwigać
ciężki wazon. Prosił o pożyczenie żelazka, bo jego akurat się
zepsuło, a miał przed sobą ważne spotkanie. Stefcia chętnie mu
pożyczyła, dodając, że nie musi się spieszyć z oddaniem, bo w
tym tygodniu nie będzie nic prasowała. Kiedy po niedzieli odniósł
– przy okazji się przedstawił – Andrzej Sokolik, mieszka pod
dziewiątką. Stefcia zapytała, czy może ma chęć na kawę.
Mężczyzna przyjął zaproszenie. Rozmowa była dość drętwa –
„o wodzie, o pogodzie”, o tym jak się tu mieszka, jacy są
sąsiedzi i jakie to szczęście, że w ich klatce nie ma małych
dzieci, w sumie nic szczególnego. Oboje byli cokolwiek skrępowani.
Pan wypił kawę, podziękował i wyszedł. Ale kilka dni później
przyniósł jej bukiecik astrów.
- To z działki mojej
kuzynki – powiedział niepewnie, wyciągając rękę z kwiatami i
przestępując z nogi na nogę.
Stefcia zawahała się –
czy ma znów zaprosić go na kawę? Nie chciała go aż tak
obłaskawiać, bo jeszcze stanie się namolny. Podziękowała za
kwiaty z miłym uśmiechem. I nic więcej. No i pan Andrzej sobie
poszedł.
Później Stefcia myślała o nim – mógł mieć
około czterdziestki, a może nawet pięćdziesiątki?Jego brązowe
włosy na skroniach były mocno przyprószone siwizną, twarz
sympatyczna o regularnych rysach, no, może niezupełnie, bo lewą
brew miał wyższą. Oczy... nie zapamiętała koloru, ale jasne.
Prosty zwyczajny nos, a usta wykrojone jak do pocałunków –
piękne! Broda nieco zadarta. Mocno zarysowane szczęki. Był
średniego wzrostu i skromnie ubrany – granatowe spodnie i koszula
w niebieską kratkę. Miał buty czy kapcie? - nie pamiętała.
Jeszcze zęby – olśniewająco białe, równe, stosunkowo drobne.
Tak, zęby miał absolutnie wyjątkowe! Zapatrzyła się na nie.
Ładnie się uśmiechał. Ciekawe, czy taki opis wystarczyłby dla
milicyjnego rysownika – śmiała się w duchu sama z siebie.
Andrzej Sokolik... Ale w sumie dobrze było mieć uczynnego sąsiada,
bo nigdy nic nie wiadomo. Na razie kran nie kapał, wszystkie żarówki
się paliły, nawet zlew się nie zatkał (na to bardzo uważała!).
Jednak wieczorem leżąc w pościeli znów wspominała Liama. Tak
bardzo pragnęła przytulić się do niego i w jego ramionach
bezpiecznie usnąć. Dość miała tej ustawicznej samotności! Chyba
dojrzała już do tego, by na poważnie związać się z mężczyzną.
Choć mógłby być bodaj odrobinę podobny do Liama...
A
czas płynął.
c.d.n.
fot. własna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz