STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.10. © Elżbieta Żukrowska
Cz.10.
Zaraz też
młodzi odjechali.
Stefcia kątem oka widziała w oknach
zaciekawione twarze, także u sąsiadów.
Paweł pomógł
pownosić bagaże do mieszkania Stefci, a ona zaproponowała mu
kawę.
- Mam też sok pomarańczowy – zimny! - kusiła - i
herbatę. Do wyboru.
- Sok na pół z wodą. Ale najpierw
muszę umyć ręce.
Stefcia przelała sok z kartonu do
dzbanka i zajęła się wstawianiem do lodówki produktów
przywiezionych z domu. Naraz zostawiła to wszystko, bo przypomniała
sobie o kwiatach. Spryskała je obficie wodą, a później wstawiła
do dwóch wazonów.
- Ten upał je zmaltretował, ale może
nie wszystko stracone – powiedziała do Pawła.
A on nalał
sobie do szklanki zimnej wody z czajnika i uzupełnił sokiem. Wypił
duszkiem i od razu przygotował następną taką samą porcję.
- Tego mi było trzeba!
- Zjesz trochę ciasta?
-
Jeśli to będzie sernik...
- Tak, sernik.
- To
poproszę niewielki kawałek. W domu zapowiedziałem, że połowa
sernika jest moja, niech nikt nie waży się wejść na moje
poletko!
- Siadaj i odpoczywaj. Ja zaraz podam ciasto.
- Niech popatrzę na ciebie. Lubię na ciebie patrzeć. Zauważyłaś?
Akty męskie należą do rzadkości, to ciało kobiety jest
eksponowane.
- Chyba teraz to się trochę zmieniło...
- Nie zauważyłem. Mężczyzna nadal jest kanciasty i twardy.
Natomiast ciało kobiety... Poezja!
- Nie znam się na
malarstwie. - Stefcia zrobiła wysiłek, by zejść z niebezpiecznego
tematu, chociaż delikatny flirt Pawła sprawiał jej przyjemność.
- Ale moja kuzynka jest malarką, ta Dorotka ze Szwecji. Ona
próbowała mnie przekonać, że kolor żółty, to nie jest zwykła
żółć, jak na przykład kwiaty mleczu lub cytryna. Jeśli dobrze
pamiętam, to jest także jasna ochra, ugier złoty i coś tam
jeszcze, coś tam jeszcze. Podobnie brąz. Dla niej to jest wtedy
żywiczna ochra, suchy ugier, sjena palona, brąz tytoniowy,
kasztanowy i czarnej czekolady albo cynamonu. Nie wiem, czy dobrze
wymieniłam... Usiłowała mnie też nauczyć rozróżniania koloru
zielonego. Pokazywała drzewo i mówiła: popatrz tylko, ile odcieni
jest na tym jednym drzewie. Wymieniała zieleń cyprysu, zieleń
lasu, zieleń drzewa oliwnego. A przecież jest jeszcze zieleń traw,
zieleń niedojrzałego owsa, głęboki szmaragd i zielonożółta
ochra. Całe mnóstwo kolorów niezauważanych przez zwykłego
zjadacza chleba. Kiedyś specjalnie dla mnie namalowała maleńką
akwarelkę, taki zielono-szmaragdowy pejzażyk. Śliczności! A
później powiedziała, że to kicz i zniszczyła obrazek. Wtedy się
na nią poważnie zezłościłam...
- Umiesz się złościć?
To całkiem do ciebie niepodobne!
- Umiem. I lepiej mi wtedy
schodzić z drogi, bo mogę być niebezpieczna! - zaśmiała się
Stefcia perliście.
- Coś mi się przypomniało odnośnie
kolorów. Mój kolega, gdy nie umiał nazwać koloru mówił: „no
wiesz, taki siny koperek w brąz”. I nigdy nie umiał pojąć, jaki
to jest kolor łososiowy, a jaki róż indyjski. Dla niego to było
wszystko jedno. Mieliśmy trochę o tym na studiach. No nic,
odpocząłem i zmykam, bo moi za mną na pewno tęsknią. Ależ byli
mile zaskoczeni tym bogactwem warzyw!
- Mógłbyś jeszcze
zostać na godzinę lub dwie... - wyrwało się Stefci. To było jak
zaproszenie i obietnica razem wzięte. Zupełnie niepotrzebne! - Ja
mam właśnie zamiar odpoczywać.
- Cały dzień myślę o
tym, że chcę cię pocałować, a żaden moment nie wydaje mi się
stosowny... Wprost boję się tego kroku, tego, że możesz mnie
spoliczkować...
- Nie spoliczkuję... I też o tym
myślałam... Ale mamy czas.
- A ja myślę, że raczej
tracimy czas!
Chciała mu powiedzieć, co myśli na ten
temat. Że jego pragnie, ale dobrze wie, że to nie jest miłość. A
skoro nie miłość, to ona nie ulegnie żadnej, nawet najsilniejszej
pokusie. Dalej będzie czekać na miłość.
W końcu czym
jest miłość?
A jeśli miłość nigdy nie przyjdzie?
Jeśli nie dane jej będzie znów mocno pokochać? Może i jej już
nikt nie pokocha... A już na pewno nie ktoś tak oszałamiający jak
dzisiejszy Paweł...
Chciała mu powiedzieć, że takie
zauroczenie trwa krótko. Może dwa lata, może pięć, a potem jest
rozstanie, bo nie mogą już na siebie patrzeć, nie mają sobie nic
do powiedzenia, przestali sobie ufać... Zanikła bliskość. Zamiast
się wspierać – tylko wzajemnie się ranią. Po co zaczynać coś,
co nie może się dobrze skończyć?
Ale wpadła w otwarte
ramiona Pawła i nie mogła, nie chciała się od niego odsunąć. On
zaś nie chciał wypuścić jej od siebie. Już sam zapach
oszałamiał, a dotyk... Nigdy nie miał tak wielu „kosmatych
myśli”, jak podczas spotkań ze Stefcią. Przestał się śpieszyć
do domu. Nie było nic ważniejszego, niż ta dziewczyna!
-
Chciałbym każdego ranka mówić ci, że masz cudowną skórę,
najcieplejszy uśmiech i oczy wypełnione nieustannym uniesieniem.
Chciałbym ci... tyle dać...
Nie planował, że to powie.
Słowa same wyrwały się z jego ust.
Długo milczała
wsłuchana w bicie jego serca.
- Idź już – powiedziała
cicho i jakby z żalem. Odsunęła się delikatnie, a on miał
wrażenie, że wypuszcza z rąk swoje szczęście.
Przestraszył ją?
Ujął twarz Stefci w obie ręce i kolejno
po wielekroć ucałował jej oczy, brwi, czoło, wreszcie dotknął
ust. Jego były miękkie i wilgotne, łagodne, czułe, słodkie... A
Stefci usta drżały.
- Idź już – powtórzyła cicho.
Patrzył jej w oczy długo, natarczywie. Dlaczego była sama? Czy
po śmierci męża była z innym facetem? Czy miewała romanse? Co ją
tak przestraszyło? On bywał z kobietami. Dobre słowo – bywał. I
odchodził. Na żadnej mu nie zależało. Ot, fizjologia. Do żadnej
nie tęsknił. A tę jedną nagle chciał chronić. Chciał się nią
opiekować. Dzielić z nią uczucie i szczęście. Życie z nią
dzielić! Przecież nic o niej nie wiedział. Życzliwa i troskliwa.
Zawsze spokojna i opanowana. Pracowita. Powściągliwa. Tyle zdołał
zapamiętać. Pasowali do siebie, tego był pewien.
Pogładził jej włosy, uścisnął ramiona.
- Niedługo się
odezwę – obiecał. W gardle miał gulę i bał się, że za chwilę
się rozpłacze. On, mężczyzna. Twardziel. Może nie jakiś macho,
ale normalny chłop. Ta dziewczyna go wzruszała i przyciągała do
siebie. Była inna niż kobiety, które znał.
Była
gwiazdką z nieba.
Ujął obie jej ręce i pochylił się,
aby je ucałować. Obie. A później czołem dotknął każdej z
nich.
Wyszedł z opuszczoną głową . Usłyszał jeszcze,
jak jego Stenia przekręca zamki w drzwiach. Tak, będzie ją nazywał
Stenią. „Moja Stenia”.
Stefcia źle się czuła. Niby
nie chora, ale i nie zdrowa. W poniedziałek nic się jej nie
chciało. Postanowiła nie zmuszać się do pracy i zwyczajnie
odpocząć. Ale we wtorek nic nie było lepiej. Była apatyczna i
senna. Najchętniej nie poszłaby do pracy. W środę było jeszcze
gorzej. Z trudem zaplotła włosy, bo mdlały jej ręce. Wyszła do
pracy kilka minut wcześniej niż zwykle, bo wiedziała, że nie da
rady iść normalnym krokiem. W zasadzie przywlokła się do banku.
Nic ją nie bolało, więc o co chodzi? Dlaczego słania się na
nogach, a kawa zamiast pomóc jeszcze pogarsza jej stan? Nie chciała
iść do lekarza. Odkąd zamieszkała w krakowskim mieszkaniu nie
była w żadnej przychodni. Nawet nie wiedziała, do jakiej
przychodni jest przypisana z racji zameldowania. W czwartek z trudem
się umyła, ale już bez mycia włosów. Bała się, że zemdleje w
łazience. Nikomu się nie skarżyła, lecz osiem godzin za biurkiem
wydało się jej nie do przemęczenia. W piątek miała jechać do
domu. Uświadomiła sobie, że to może być problem. W takim stanie
nie powinna siadać za kierownicą. Poszła do dyrektora i poprosiła
o dwa dni urlopu – na czwartek i piątek.
- Co się
dzieje, pani Stefanio? Jakoś mizernie pani wygląda.
-
Właśnie nie wiem, co się dzieje, ale źle się czuję. Chcę tam u
siebie pójść do lekarza.
- Mierzyła pani ciśnienie?
- Nawet nie mam ciśnieniomierza...
Dyrektor ujął jej
rękę.
- Ma pani bardzo zimne dłonie... Jest też pani
blada. To chyba nie jest dobry pomysł, by siadała pani za
kierownicą. Może niech nasz pan Kazio panią odwiezie.
-
Dziękuję, panie dyrektorze, ale nie. Zaraz wypiję kawę i pójdę
do domu. Ten spacer mnie wzmocni. Wszystkie papiery są w porządku.
Wczoraj oddałam ostatnie sprawozdanie. Boże, aż się boję, że
mogą być w nim błędy, bo nie mogłam się skupić... To już dziś
jadę do domu. Gdyby się okazało, że muszę na zwolnienie, to
zaraz pana powiadomię telefonicznie.
- Proszę jeszcze
zostawić podanie o urlop w sekretariacie. I zdrowia życzę.
Do Wierzbiny jechała bardzo wolno, zajęło to o godzinę więcej
czasu niż zwykle. Za to podjechała prosto do przychodni. Chciało
się jej pić, a oczy same się zamykały. W rejestracji siedziała
znajoma, więc poprosiła ją, aby zadzwoniła do ojca, aby po nią
przyjechał. W gabinecie przyjęła ją nieznana młoda lekarka
(stażystka?). Stefcia faktycznie miała niskie ciśnienie
osiemdziesiąt siedem na pięćdziesiąt siedem.
- Wypiszę
pani skierowanie do szpitala.
- Mowy nie ma. Są przecież
jakieś leki!
- To znaczy jakie?
Nie miała siły
droczyć się z lekarką. Bała się, że jeszcze chwila i zemdleje.
Zresztą rzeczywiście zemdlała nie zdążywszy nawet zamknąć za
sobą drzwi. Przy upadku stłukła mocno lewą rękę. Siniak pojawił
się także na twarzy.
Edward przyjechał tuż po tym, jak
Stefcię zabrała karetka. Pojechał za nią do szpitala. Pomimo
leków co chwila „odpływała”, budziła się i znów zapadała w
odrętwienie. Po godzinie sytuacja się unormowała, ale pozostanie w
szpitalu było koniecznością. Dała ojcu kluczyki i dokumenty
samochodu.
Babcia bardzo się zdziwiła widząc samochód
Stefci, ale bez Stefci. Właśnie na podwórku rozmawiała z panem
Władeczkiem.
- Już wszystko dobrze. Jest w naszym
szpitalu. Ma bardzo niskie ciśnienie. Uszykuj jej coś lekkiego do
zjedzenia, bo na dziś nie ma zaprowiantowania. I zrób jej kawę w
tym małym termosiku. Mam zanieść do szpitala jakąś piżamę,
ręczniki i tak dalej, sama wiesz, co potrzeba. Teraz idę po swój
samochód, ale pojadę jeszcze do biura. Wrócę normalnie, jak
zawsze. Może naleśniki z serem jej zrób. Ona dużo nie zje. Jest
bardzo osłabiona. Ładują w nią kroplówkę za kroplówką. Już
wraca do żywych. Całe szczęście, że udało się jej dojechać do
Wierzbiny bez wypadku. W przychodni straciła przytomność. Gorzej,
gdyby to się stało na trasie. - Edward wyjaśnił to pospiesznie i
już go nie było.
Babcia zmartwiła się. Wysłała
Władeczka po twaróg, a sama zajęła się gotowaniem. W
międzyczasie uszykowała rzeczy Stefci potrzebne w szpitalu. I
oczywiście modliła się. Cała babcia.
Na szczęście
Stefcia bardzo szybko dochodziła do siebie. Zaraz po pierwszej
niedzieli chciała się wypisać ze szpitala. Lekarze byli jednak
nieugięci. W części za sprawą Beli – w osobistej rozmowie
przekonał ordynatora, że Stefcia ma w szpitalu pozostać jak
najdłużej, a on ze swojej strony wybije jej z głowy pomysł o
wyjściu na własne żądanie.
Pierwsze trzy dni Stefcia
faktycznie spędziła leżąc plackiem w szpitalnym łóżku. Była
słaba, lecz bała się, że takie leżenie całkiem ją sił
pozbawi, bo podobno łóżko wyciąga... cokolwiek to znaczy.
Poprosiła babcię, aby zadzwoniła do Kamila. On jeden miał
zapasowe klucze od mieszkania Stefci i w związku z tym tylko on mógł
podlać kwiuatki. A ona w szpitalu miała dużo gości, co w
czteroosobowej sali było dość kłopotliwe, więc o ile tylko aura
na to pozwalała, wychodziła na zewnątrz na ławeczkę. Odwiedzała
ją najbliższa rodzina, ale nie tylko, bo wpadły dwie koleżanki z
dawnej klasy, nawet Piotrek z kolegą (co wprawiło Stefcię w
niesamowite zdumienie), a także Hania Jędruś. Jej odwiedziny były
wielkim zaskoczeniem, bo nie spotkały się z Hanią od jej ślubu.
Stefcia nie była na weselu Hani, ale na ślubie – tak. Teraz Hania
odwiedziła ją kilka razy. Szczerze wyznała, że ucieka w ten
sposób od rodzinnych obowiązków, że brakuje jej odpoczynku od
własnych, najukochańszych dzieci. A przede wszystkim od męża, z
którym jej się fatalnie układa. Obiecała, że odwiedzi Stefcię w
Krakowie, że potraktuje to jako doskonały pretekst na urwanie się
z domu.
- Haniu, ale ja na każdy weekend przyjeżdżam do
Wierzbiny!
- O, to trochę szkoda... Może jednak kiedyś
coś się zmieni... Zadzwoń wtedy do mnie. Już ci zostawiam numer
telefonu. Mam wrażenie, że jestem u siebie jak konie w kieracie.
Okropność! Cała moja młodość, moja energia są zarzynane bez
znieczulenia. Chciałabym do kawiarni, do teatru, na spacer po
plantach... Chciałabym czegoś odświętnego, innego.
-
Zobaczę, co się da zrobić, ale niczego nie obiecuję. Przyjeżdżam
do Wierzbiny aby pomóc tacie i babci. Oni tego potrzebują. Babcia
musi mieć usunięty każdy pyłek. A tato jest niezadowolony, gdy
porządki robi jakaś wynajęta kobieta. Muszę pamiętać o jego
sercu.
- Tymczasem sama masz kłopoty z sercem...
-
No widzisz? - serce mi się lodem pokryło! - Stefcia zażartowała
wesoło, ale zaraz dodała poważnie: - Chyba już się wszystko
unormowało. Dostanę leki i będzie dobrze.
- Masz jakiegoś
faceta?
Pytanie zaskoczyło Stefcię. Chwilę się
zastanawiała.
- I mam, i nie mam. Raczej jestem na dobrej
drodze aby mieć. Ale to jeszcze nic pewnego. Haniu, ze mnie jest
bardzo dziwna postać. W Krakowie nie mam żadnych koleżanek,
przyjaciółek. Mam kłopoty z nawiązywaniem znajomości. W zasadzie
prawie nikt mnie nie odwiedza i sama nigdzie nie chodzę. Zapewne
jestem kłopotliwym singlem, a takich się do siebie nie zaprasza,
chociaż w Krakowie jest kilka dziewczyn z mojego roku. Kilka razy
spotkałam je na ulicy lub w sklepie. Jedna nawet była w moim banku.
Nie zaowocowało to prywatnymi spotkaniami wieczorową porą...
- No a ten chłopak? Co to za jeden?
- Wdowiec nieco
starszy ode mnie. Może o jakieś pięć lat. Ale prawdę
powiedziawszy słabo iskrzy między nami. To przeze mnie, bo ”i
chciałabym i boję się”. Może boję się związku w ogóle. A
miłości w szczególności.
- Ma dzieci?
-
Bezdzietny. Jego żona zginęła w wypadku, gdy była w końcówce
ciąży. To bardzo ciepły i sympatyczny mężczyzna, ale przeszedł
przez straszną traumę. O takich wydarzeniach się nigdy nie
zapomni, wiem coś o tym...
- Ja na twoim miejscu latałabym
po kawiarniach i restauracjach. Kiedy ostatnio byłaś w kinie? W
ogóle bywasz gdzieś?
- Sama mam chodzić? Boję się sama
chodzić po zmierzchu. To nie jest bezpieczne nawet w takim mieście
jak Kraków. Sama to mogę w dzień iść do budki na lody. A poza
tym cóż to za przyjemność chodzić samej? Mam książki, mam
telewizor i to mi wystarcza. No i mam pracę.
- Jak ma na
imię?
- Paweł. Był tu, w Wierzbinie. Babci się podobał.
Ale ja mam wątpliwości...
- No a... jest między wami
chemia?
- Och, zadajesz takie pytania... Daj spokój, Haniu.
Co ma być to i tak będzie. W pewnym sensie to nawet życie mi
obrzydło... Ty chcesz do Krakowa, a mnie nie chce się tam wracać...
Już od dawna planuję zostać na stałe w Wierzbinie. Nie zależy mi
na dużych zarobkach, jednak chciałabym mieć tu jakąś stabilną
pracę.
- Jeśli mówisz o tym na serio, to powinnaś
otworzyć jakiś własny biznes. Na przykład biuro podatkowe, albo
coś w tym stylu. Jednakże w naszych małomiasteczkowych warunkach
skażesz się w ten sposób na izolację. Bo też kto przyjdzie do
takiego biura? Stare śmierdzące capem chłopy, zalatane,
zapracowane. A Kraków to jednak Kraków. Tu się ciągle coś
dzieje, jednakże trzeba chcieć z tego korzystać. Podkreślam –
chcieć. No i mieć pieniądze na realizację swoich marzeń. A z tym
– przynajmniej u mnie – bywa kiepsko.
Już dzień
wcześniej zbierało się na burzę, ale jakoś przeszła bokiem.
Teraz głośno zagrzmiało, niespodzianie dla dziewcząt, bo nie
słyszały wcześniejszych pomruków. Hania poderwała się z ławki.
- Uciekam. Może zdążę zajechać przed nawałnicą. Nie
lubię jeździć w czasie burzy.
Stefcia też się
podniosła.
- Pójdę trochę poleżeć. Ostatnio ciągle
jestem zmęczona. Niby już wszystko dobrze, a ja taka jestem ospała.
To do mnie nie podobne!
Kuzynki uścisnęły się. Hania
obiecała, że jeszcze przyjedzie któregoś dnia i prędko odeszła.
A grzmoty były coraz bliższe, trzaskające, groźne. Zerwał się
gwałtowny wiatr i szarpał czuprynami drzew. Stefcia pospiesznie
poszła do swojej sali. W deszcz zawsze się jej dobrze spało.
Burza była gwałtowna jak nigdy. Miało się wrażenie, że
chmury nadciągnęły z czterech stron świata i nad Wierzbiną biły
się o to, która jest silniejsza. Wyładowania należały do
wyjątkowo głośnych. I bliskich. Nie upłynęło wiele czasu, a
zawyły syreny straży pożarnej. Stefcia z pewnym strachem myślała
o swoich bliskich. I o Tajkim, który bardzo bał się burzy. A ona
przycichła dopiero po dwudziestej pierwszej, jednak pozostał deszcz
– niezwykle gwałtowny, obfity. Ulicami popłynęły potoki pełne
różnego śmiecia, jednak głównie zielonych liści i małych
gałązek.
- Jak się czujecie kobietki? - zapytała
wchodząc do sali pielęgniarka. - W Chłopuchach drzewo spadło na
dom. Są ranni. Przywieziono do szpitala kobietę z dzieckiem. Eh, te
żywioły. No nic. Zmierzę paniom ciśnienie.
Na drugi dzień
okazało się, że zniszczeń jest więcej. W samej Wierzbinie
wichura połamała dużo konarów i wywróciła kilka starych drzew.
Całe szczęście, że nie na domy i nie na auta. A gdzieś w pobliżu
piorun zabił krowę na pastwisku. Dobrze, że tylko jedną, bo pod
kępą brzóz i wierzb skupiło się całe stado.
Na drugi
dzień babcia przyniosła jeszcze gorszą wiadomość – Tajki nie
żyje, ktoś go otruł. Milicja ma to w nosie, a Edward przypuszcza,
że może szykuje się jakaś poważna kradzież. Przez miasteczko
przetoczyła się już fala kradzieży – auta, rowery, nawet
spodnie dżinsowe z balkonów i pościel pozostawiona na noc na
sznurach do wyschnięcia. Kradzież ogórków w sezonie, albo i
pomidorów, nie przyniesie nikomu dużych zysków, więc o co tu
chodzi? - zastanawiał się Edward.
- Dobrze, że mamy kraty
w oknach – samą siebie pocieszała babcia. W domu było sporo
pieniędzy i Stefci brylantów, wprawdzie starannie ukrytych, ale
przez nie można stracić życie... Bo nie znajdą, a zabiją... Bała
się. Po wyjściu wnuczki ze szpitala miała zamiar pojechać z nią
do Tomka chociaż na tydzień, jednak jak zostawić samego Edzia i
dom bez opieki? Kaleki pan Władeczek to żaden stróż...
A
Stefcia, chociaż mówiła rodzinie i znajomym, że czuje się
dobrze, to jednak wcale się tak wyśmienicie nie czuła. Nadal była
słaba, ociężała, na szczęście już nie mdlejąca. Jednak z całą
pewnością nie było w niej dawnego wigoru i właśnie stryj Tomasz
miał ten wigor przywrócić. O ile zdoła. Bela obiecał zawieźć
je samochodem, bo Stefcia mimo wszystko na tak długą podróż jako
kierowca nie powinna startować. Zaś podróż pociągiem z
przesiadkami w upalne lato była zbyt uciążliwa.
c.d.n.
fot. Mirosława Pisarkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz