sobota, 11 marca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.7.

 


Cz.7 - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 7.

Pogoda się ustabilizowała – utrzymywał się niewielki mróz i nie było więcej opadów śniegu. Słońce świeciło niemal każdego dnia. Stefcia znów odwiedzała Kamila, czasem dzwonił Grzegorz, dość regularnie jeździła do Wierzbiny. A Aleksander się nie odzywała – jakby się pod ziemię zapadł. Przestała o nim myśleć. Może nie do końca – bo jakoś było jej przykro, że tak łatwo o niej zapomniał. Ale starała się tym nie przejmować. „A mówił, że to był najpiękniejszy sylwester w jego życiu” - pokręciła głową z dezaprobatą. Samotność zaczynała jej doskwierać. Czyżby to początki chandry?
Dyrektor odwołał biznesową kolację – to akurat Stefcię bardzo ucieszyło. Natomiast ojciec dwudziestego piątego lutego miał się stawić w sanatorium w Kamieniu Pomorskim. Czas płynął.
Któregoś dnia niespodziewany dzwonek do drzwi. Właśnie siedziała przy biurku nad pilnymi papierami. Nikogo się nie spodziewała, nikt się nie zapowiadał. Ostrożnie sprawdziła przez wizjer – ministranci? Ledwie było ich widać. Otworzyła.
- Czy przyjmie pani księdza po kolędzie?
- Tak. Oczywiście.
Zostawiła uchylone drzwi, a sama rzuciła się do pokoju, ale tu wszystko było w porządku, na stole leżał obrus, a na dużym szklanym, płaskim talerzu stało kilka grubych świec zapachowych. Zapaliła je pośpiesznie. Wody święconej i krzyżyka nie miała. Pieniądze! Torebka z portmonetką wisiała w przedpokoju. Dała ministrantom wszystkie monety, jakie miała, a dla księdza wyjęła banknot o stosownym nominale. Koperty nie miała, ale to może i lepiej. Torebkę rzuciła na pościel w sypialni. Poprawiła włosy i usiadła w saloniku na skraju kanapy. Minęło kilka minut zanim nadszedł ksiądz. W tym czasie świece zdążyły się już rozpachnieć.
Pierwsi weszli ministranci śpiewając „Bóg się rodzi”, za nimi ksiądz, który również śpiewał. Później nastąpiła modlitwa, po której ministranci wyszli.
- Widzę, że u pani ani krzyża, ani nawet jakiegoś obrazka świętego... I twarzy pani też sobie nie przypominam z kościoła. Jak się pani nazywa?
Wypytywał Stefcię o różne sprawy i zapisywał wszystko na sztywnej karcie. Kiedy był ślub, od kiedy jest wdową. A, ślub tylko cywilny, zatem w kościelnej nomenklaturze nadal jest panną. A jak się nazywają księża z Wierzbiny? Wymieniła kolejno imiona i nazwiska, ale nie znał tam nikogo.
- A ksiądz jak się nazywa? - odważyła się zapytać.
- Jakub Kolasa.
- Może ma ksiądz ochotę na herbatę? Albo na kawę?
Miał, poskarżył się nawet, że już jest zmęczony. Starość i znaczna nadwaga bardzo utrudniały mu życie. Stefcia szybko zrobiła herbatę, ukroiła też gruby plaster miodownika, który niedawno przywiozła z domu, ale ksiądz ciasta nie chciał. Powiedział, że ma cukrzycę i musi unikać słodyczy. Herbatę pił bez cukru.
- Pięknie pachnie i jest gorąca. Tego mi było trzeba. Teraz już mało kto częstuje księdza. A znajdzie pani coś dla tych moich urwisów? Pewnie też są nie tylko spragnieni, ale i głodni.
Stefcia zawołała ministrantów
Taka była jej pierwsza samodzielna kolęda w Polsce.
Wiał halny, który po raz pierwszy wywołał u Stefci mocne bóle głowy. Całe popołudnia spędzała leżąc w łóżku. Nie była w stanie nawet czytać książki. Brała leki przeciwbólowe, aby jakoś funkcjonować w pracy. A tu wrócił temat biznesowej kolacji. Pojechała do restauracji taksówką. Ciemnozielona, klasyczna sukienka, broszka z przeźroczystych, białych brylantów, włosy spod ręki Kamila, najdelikatniejszy makijaż, brązowawy błyszczek na usta i cudowne perfumy świeżo przysłane przez Dorotkę.
- Wygląda pani jak milion dolarów! - powiedział zachwycony dyrektor.
„Jeśli ja jak milion, to pańska żona jak dwa miliony. Albo nawet trzy!” Jak mając taką żonę można jednocześnie mieć kochankę? Tego nie mogła pojąć.
A Szwedów było czworo – trzech panów i jedna kobieta. Kelnerzy bardzo się starali. Rozmowa była lekka, ogólna, choć utrudniona przez język angielski. Żona dyrektora wypełniała rolę tłumacza, Stefcia prawie się nie odzywała. Nikt się do niej nie zwracał, o nic nie pytał, więc nie wtrącała się do rozmowy, nawet gdy dyrektorowa coś źle przetłumaczyła. Akurat szczególnie jej nie chciała poprawiać. Uwag w języku szwedzkim prawie nie było, a jeśli już to mało znaczące – że jakaś potrawa jest bardzo dobra, że ktoś jest już mocno zmęczony. Dopiero pod koniec kolacji padły słowa związane z kredytem, jaki Szwedzi chcieli uzyskać w polskim banku, na co dyrektor odpowiedział, że jest to temat do dłuższych negocjacji, ale może w biurze i przy udziale jego specjalnych pracowników, doradców. Najstarszy ze Szwedów usiłował naciskać. Dyrektor na to, że przecież już znają jego warunki, więc albo je zaakceptują, albo nie. To jest wybór Szwedów. Wtedy kobieta powiedziała po szwedzku, że muszą to inaczej rozegrać. Najstarszy Szwed popatrzył uważnie na kobietę i skinął głową. Za to najmłodszy wyrwał się z krótkim „a w tym drugim banku i tak dają nam gorsze warunki”, za co został spiorunowany wzrokiem najstarszego. I to było wszystko, co Stefcia miała później do przekazania swojemu dyrektorowi. Była szczęśliwa, gdy kolacja dobiegła końca.
Natomiast w niedziele z rana pojechała do Wierzbiny, aby jeszcze zobaczyć się z ojcem przed jego wyjazdem do Kamienia Pomorskiego. Żegnając się długo stali objęci, przytuleni.
- Tylko bądź grzeczny, mój tatku, bo nie chcę tu nowej mamusi – zażartowała, całując ojca wielokrotnie w oba policzki.
- Nie zawiodę cię – obiecał.
Wróciła do swego krakowskiego mieszkania w złym nastroju. Była podenerwowana, zirytowana, nie mogła znaleźć sobie miejsca, a gdy się położyła – sen nie chciał przyjść. Natomiast płynęły gorzkie, smutne myśli, przypominały się najgorsze wydarzenia z całego życia. Depresja? Wszystko możliwe. Miała zapraszać do siebie przyjaciół, ale na razie nikt nie miał dla niej czasu. Także Kamil. Szczególnie Kamil. Marka też nigdzie nie spotkała, nawet w salonie Kamila. Natomiast we wtorek ledwie wróciła z pracy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Otworzyła nie sprawdzając w wizjerze. Aleksander.
- Wejdź, proszę – szerzej otworzyła drzwi.
- Cześć! Nie mogę, bo czekają tam na mnie. Chciałem ci tylko to zostawić i już mnie nie ma. Ale niebawem się odezwę. Cześć. - Wstawił do środka ciężką reklamówkę i już go nie było. - Aha – to zamiast kwiatów – dodał, już znikając za zakrętem schodów.
Stefcia, zaintrygowana, poszła do okna w łazience. Jakiś samochód podjechał tyłem do drzwi wejściowych, z których po chwili wyszedł Aleksander. Ledwie wsiadł – auto natychmiast odjechało. W środku było kilka osób. Czyli służbowy wyjazd. Wróciła po reklamówkę. Zawartość wielce ją zdumiała: dwa kilogramy masła, dwa kawałki sera żółtego, z których każdy ważył około kilograma, duża kostka twarogu (kilogramowa?) i litr śmietany kremówki w czterech pojemniczkach. „Zamiast kwiatów” - powtórzyła w myślach, patrząc na wypakowane już wiktuały. „Cóż? Najwyżej utyję.”
Po jakimś czasie, mając w planie wyjazd do Wierzbiny, pojechała na Cmentarz Rakowicki. Będąc na grobie profesora Rafalskiego zauważyła w przycmentarnych budkach piękne znicze. Nawet wyjątkowo piękne i chciała kupić kilka na swoje groby. Wtedy miała przy sobie za mało pieniędzy. Teraz załatwiła sprawunek i już miała wracać do auta, gdy usłyszała za sobą znajomy głos:
- Stefania? Stefcia? - Obejrzała się zaskoczona i jednocześnie uradowana – Marek Żak! - To naprawdę ty? Ależ się cieszę!
Padli sobie w objęcia, choć Stefci przeszkadzała ciężka torba ze zniczami. Wyjął ją z jej ręki.
- O, musimy to uczcić! Co za spotkanie – dalej cieszył się Marek. - Jedziemy do knajpy, do mnie, czy do ciebie?
- Zapraszam do mnie. Jesteś samochodem?
Stefcia nie spodziewała się, że spotkanie z Markiem tak bardzo ją ucieszy. Podała mu adres, ale jechał za nią, starając się nie zgubić. Razem weszli do klatki schodowej. Marek niósł torbę ze zniczami. Wszedł, rozejrzał się i powiedział, że wyskoczy po wino.
- Mam doskonałą babciną nalewkę z pigwy. Może to nam wystarczy?
- W porządku, może być nalewka.
- Rozbieraj się, a ja nastawię wodę. Kawa czy herbata?
- Zdecydowanie herbata.
Później obejrzał mieszkanie i chwalił jego wystrój.
- U mnie ewidentnie brak damskiej ręki. Kilka drobiazgów, bibelotów, a mieszkanko robi się przytulne. Ja tak nie umiem. U mnie dominuje męska surowość.
- Gdzie się teraz obracasz? - chciała wiedzieć Stefcia.
- Warszawa, Kraków i Poznań. Bywam też w Katowicach i Wrocławiu. Jednak w Krakowie jestem najczęściej, bo tu jest mój dom. I dosłownie, i w przenośni. Dość mam tułaczki po świecie. W ogóle mam zamiar zostać na dobre w Krakowie, myślę, że na wiosnę mi się uda. Jestem doradcą w kilku dużych spółkach, to mnie bardzo absorbuje. Za bardzo. Nie mam czasu dla siebie. I dlatego chcę z tym skończyć, ograniczyć się do Krakowa i Katowic.
- Ale wpadasz jeszcze do Kamila, jak słyszałam...
- To tylko w ramach przyjaźni. Długo byłem w Londynie, potem zwabiły mnie Stany, nawet myślałem, że zostanę tam na zawsze. Ale tęsknota... To może i dziwne, jednak nigdy nie przestałem tęsknić za krajem. Pewnie też to znasz?
- Dopóki żył mój mąż nie narzekałam. A potem wszystko się zmieniło. Tato radził mi nie wracać do Polski, jednak... A tu koło mnie jest zdumiewająca pustka. Nie umiem się zaprzyjaźnić z nowymi ludźmi. A starzy znajomi unikają singielki. Taka jest prawda. Zostaję w domu z książkami, często też z papierami z pracy. Brak mi moich starych, wypróbowanych przyjaciół, gdyż wszyscy są daleko. Tymczasem nie mam nawet telefonu, by w chwili wyjątkowej słabości do kogoś zadzwonić. Czasem idę do Kamila, aby się u niego wypłakać, ale wiem, że nie powinnam i w efekcie hamuję łzy. Ze wszystkich tu znajomych Kamil jest mi najbliższy, ale on ma swoje sprawy, nie mogę się mu narzucać. Choć w potrzebie to on jeden trzyma mnie za rękę.
- Musimy się częściej widywać.
- To by było miłe.
- Pokażesz mi zdjęcia ze swego ślubu?
Rozmawiali ponad cztery godziny. Marek opowiadał jej o Londynie i Nowym Jorku, nawet o swoich dziewczynach – dowcipnie, z humorem. Śmiali się razem. Ona o Liamie mówiła bardzo powściągliwie. Siedzieli obok siebie na kanapie i oglądali ślubny album. Mówiła kto, co i dlaczego. Marek bezbłędnie wyczuwał jej nastroje, czasem kładł rękę na ramieniu, obejmował i całował w policzek. Czuła się przy nim bezpiecznie i swojsko. Odzyskiwała dawnego przyjaciela. Był jak rodzina, jak bliski brat. Teraz zrozumiała, o co jej chodziło z tą chandrą – nie miała z kim dzielić się swymi przemyśleniami, informować o codziennych sprawach, czasem się radzić, a czasem ponarzekać, zwrócić uwagę na jakąś książkę lub artykuł, opowiedzieć, co się wydarzyło w pracy. A wydawało się jej, że jeszcze w Szwecji zdążyła do tego przywyknąć – do samotności. Zjedli razem kolację, wypili po kilka herbat, znacznie zmniejszyli poziom nalewki w butelce.
- Powinniśmy razem zamieszkać. Mój dom jest dość duży, piętrowy. Oddałbym ci całe piętro. Po co masz się tu samotnie kisić? Tobie by było raźniej, a mnie by było weselej. Chętniej się wraca do domu, gdy ktoś tam na ciebie czeka – zaproponował Marek.
- To nieprzemyślane słowa. Byśmy się pokłócili i musiałabym szukać czegoś od nowa, już z podkulonym ogonem. To jednak twój dom.
- A jednak zastanów się nad tym. Mówię tak w przewidywaniu ewentualnej tutaj burzy. Kobieta nie powinna sama mieszkać.
- Nie kracz – uderzyła go lekko po udzie.
- Masz chłopaka?
- Nie mam. Nawet nie wiem, czy chcę mieć. Przyjaciela – tak. A adoratora to już nie bardzo. Bronię swojej niezależności.
- Skorupa niezależności bywa przytłaczająca. Wiem coś o tym.
- Gdzie spędziłeś sylwestra?
- Nie uwierzysz – w domu. Mogłem w Warszawie i to na ekskluzywnym balu, ale nie miałem odpowiedniej partnerki. A ty?
- Ach, koleżanka przymusiła mnie. Byłam na wiejskim balu z balonikami i serpentynami. Ale wytańczyłam się za wszystkie czasy. Teraz to nawet się dziwię, że nie tańczyłam będąc na rodzinnych weselach... A trochę ich było... Jednak walentynki spędziłam samotnie, jakoś nikt mi nie podarował serduszka.
- Musimy to nadrobić. Pójdziesz ze mną któregoś dnia na kolację?
- Z przyjemnością. Dobrze się czuję w twojej obecności.
- A ja mam wrażenie, jakbym wracał do młodzieńczych czasów. Wpadnę do ciebie za kilka dni. Może wcześniej zadzwonię do ciebie.
- Niezła myśl. Ale o jedno cię proszę. Moje rozmowy w pracy są podsłuchiwane, więc muszą być bardzo zwięzłe i bardzo na temat, bez wchodzenia w szczegóły.
- Rozumiem i będę o tym pamiętał.
Zaprzyjaźniali się od nowa bardzo szybko. Bywali razem na kolacjach w restauracjach, chodzili do kina i na spacery, nie mogli się bez siebie obejść. Marek stawał się takim przyjacielem jak Kamil, a może nawet jeszcze bliższym. Jednak Stefcia nie zapraszała go do Wierzbiny, chociaż po dawnemu często jeździła do domu. Częstotliwość ich spotkań zależała od pracy Marka. Czasem nie pokazywał się nawet przez trzy tygodnie, to znów spotykali się dzień po dniu, nie było reguły.
W międzyczasie odwiedził ją kilka razy Aleksander. Szczęśliwie ani razu nie spotkał się z Markiem. Jednak chłód dziewczyny zadziałał na niego odstręczająco i przestał do niej przyjeżdżać. Marek na lato wyjechał na dwa tygodnie nad polskie morze – był w kilku miejscowościach. Stefcia nie miała jeszcze urlopu, więc siedziała w murach Krakowa, plus weekendowo Wierzbina, ale nie narzekała. Jakoś było jej lżej, gdy miała świadomość, że niedługo znów spotka się z Markiem. W połowie września dała się namówić na dwudniowy wypad do Zakopanego.
- Zapomniałam już jak piękne są nasze góry – powiedziała potem do Marka. - Znów wiem, że żyję, że oddycham!
- Tak, to był przyjemny wypad. Szkoda, że częściej się nam nie zdarza. Dlaczego ty tak często jeździsz do swoich, do Wierzbiny? Mogłabyś choć raz w miesiącu poświęcić weekend dla mnie. Właśnie tak, jak teraz. Przecież to nie są jakieś specjalne wymagania – odpowiedział nadąsany Marek.
- Są i nie są jednocześnie. Muszę tam jeździć, bo muszę pomagać babci i ojcu. Pozamiatam wokół domu, poprasuję pranie z całego tygodnia, posprzątam w domu, wiesz, tak dokładniej. Mamy psa, a on zawsze naniesie piasku, nawet jak się bardzo dba o wycieranie jego nóg. No i pogadam z rodziną. Te rozmowy są ważniejsze od sprzątania. Bardzo na mnie czekają. Ja mam wręcz wyrzuty sumienia, że nie pojechałam teraz do domu. Co innego, gdy jest śnieżna zawierucha albo gołoledź. Dwoje starych ludzi wgapionych z nudów w telewizor. Tato to jeszcze ma dużo spraw na głowie, potrzebny mu czas na przemyślenia. Ale babcia to tylko kombinuje, co tam nowego upichcić, co upiec, jak dogodzić rodzinie. A ma poważne problemy z kręgosłupem, a może z całymi plecami, tylko nie zawsze się przyznaje. A poza tym jeżdżę na cmentarz. To też jakoby jest moim obowiązkiem. A zazwyczaj raz do roku sprzątam tak „dogłębnie” piwnicę, ale to już wraz z bratem.
- Chciałbym pojechać z tobą. Da się to załatwić?
Stefcia popatrzyła na Marka z wielkim zdziwieniem. On zaś nawet na nią nie spojrzał, cały czas skupiony na prowadzeniu samochodu. Milczała przez dłuższą chwilę, bo nie bardzo wiedziała, co ma mu odpowiedzieć. Zabrać go do Wierzbiny jako kogo? Jako kolegę? Nikt nie uwierzy! Powiedzą, że przywiozła sobie narzeczonego albo nawet i kochanka! A oni nawet nie są parą! I jak ma to powiedzieć Markowi?
- Dobra – cofam to pytanie! Nie było tej rozmowy! - Marek też poczuł się niezręcznie.
- Porozmawiamy o tym w domu – obiecała Stefcia. - Ale musisz kupić jakiś alkohol, a później wrócić do domu taksówką. Tego bez wódki się nie da, a nie mam już ani nalewki, ani wina.
- Kupię. I mogę nawet u ciebie przenocować – rzucił lekko Marek, zezując na Stefcię.
- O proszę! Ty sobie za dużo nie wyobrażasz?
- Myślę, że raczej za mało – znów błysnął okiem w jej kierunku. - A tak w ogóle dlaczego my do tej pory nie jesteśmy parą? W zasadzie mam już dość bycia twoim niby-bratem. Przyjaciel – co to za ranga?
Stefcia mimo woli wybuchła śmiechem. Zrobiło się jej bardzo wesoło. Aż do samego domu droczyli się na ten temat, w zasadzie był to nawet flirt.
Razem zrobili kolację, zjedli popijając winem. Stefcia nabrała rumieńców i stała się swobodniejsza. Jednak i tak nie wiedziała, jak odmówić Markowi wyjazdu do Wierzbiny.
- Chciałbym dziś spać u ciebie. Z tobą.
To było tak niespodziewane, że Stefcia zakrztusiła się herbatą. Wreszcie wykaszlała się i jednoznacznie stwierdziła:
- Nie możesz. Nie zgadzam się.
Marek spoważniał.
- A ja nie zgadzam się na bycie taką przystawką do ciebie. Dla mnie to za mało. Chcę, abyśmy byli parą. Taką prawdziwą parą. Jesteś mi bardzo bliska i tylko z tobą tak dobrze się czuję.
- Nie psujmy tego, co jest między nami.
- „Psujmy”? Jakie „psujmy”? Tu chodzi o pogłębienie naszej znajomości. O zacieśnienie więzów. Nie mam zamiaru nic psuć!
- Nie, Marku. Niby jesteśmy blisko, a każde z nas ma swoje tajemnice. I to takie nie do opowiedzenia. Jakbyśmy byli z różnych światów. Jesteś mi bardzo, bardzo bliski. Ale nie na tyle, by pójść z tobą do łóżka. W pewnym sensie boję się mężczyzn. Wolę być z nimi na dystans. Wtedy wiem, jak mam postępować. Nie, Marku. Nie mogę.
- Myślałem, że mnie lubisz...
- „Lubisz”? To według ciebie wystarczy lubić, aby pójść razem do łóżka? Dla mnie to o wiele za mało. Nie mogę. Chciałabym mieć pewność, że ja dla niego, a on dla mnie jest całym światem. Do łóżka nie chodzi się z przyjaźni. Przynajmniej ja nie chodzę.
- Pójdę już. Nic tu po mnie. W zasadzie jestem wściekły i muszę gdzieś odreagować. Ale odezwę się. Za jakiś czas. Jak już mi przejdzie.
Cmoknął Stefcię byle jak w policzek i szybko się wyniósł. Zamknęła za nim drzwi na oba zamki. I się rozpłakała. Sprzątnęła ze stołu, pozmywała naczynia, ale łez nie mogła zatrzymać. Dawno tak się nie użalała nad sobą. I to z powodu mężczyzny. To był taki wieczór, że nawet czytać nie dała rady.
Marek przeogromnie ją zawiódł.

c.d.n.
fot. z internetu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz