Cz.7 - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 7.
Pogoda się
ustabilizowała – utrzymywał się niewielki mróz i nie było
więcej opadów śniegu. Słońce świeciło niemal każdego dnia.
Stefcia znów odwiedzała Kamila, czasem dzwonił Grzegorz, dość
regularnie jeździła do Wierzbiny. A Aleksander się nie odzywała –
jakby się pod ziemię zapadł. Przestała o nim myśleć. Może nie
do końca – bo jakoś było jej przykro, że tak łatwo o niej
zapomniał. Ale starała się tym nie przejmować. „A mówił, że
to był najpiękniejszy sylwester w jego życiu” - pokręciła
głową z dezaprobatą. Samotność zaczynała jej doskwierać.
Czyżby to początki chandry?
Dyrektor odwołał biznesową
kolację – to akurat Stefcię bardzo ucieszyło. Natomiast ojciec
dwudziestego piątego lutego miał się stawić w sanatorium w
Kamieniu Pomorskim. Czas płynął.
Któregoś dnia
niespodziewany dzwonek do drzwi. Właśnie siedziała przy biurku nad
pilnymi papierami. Nikogo się nie spodziewała, nikt się nie
zapowiadał. Ostrożnie sprawdziła przez wizjer – ministranci?
Ledwie było ich widać. Otworzyła.
- Czy przyjmie pani
księdza po kolędzie?
- Tak. Oczywiście.
Zostawiła
uchylone drzwi, a sama rzuciła się do pokoju, ale tu wszystko było
w porządku, na stole leżał obrus, a na dużym szklanym, płaskim
talerzu stało kilka grubych świec zapachowych. Zapaliła je
pośpiesznie. Wody święconej i krzyżyka nie miała. Pieniądze!
Torebka z portmonetką wisiała w przedpokoju. Dała ministrantom
wszystkie monety, jakie miała, a dla księdza wyjęła banknot o
stosownym nominale. Koperty nie miała, ale to może i lepiej.
Torebkę rzuciła na pościel w sypialni. Poprawiła włosy i usiadła
w saloniku na skraju kanapy. Minęło kilka minut zanim nadszedł
ksiądz. W tym czasie świece zdążyły się już rozpachnieć.
Pierwsi weszli ministranci śpiewając „Bóg się rodzi”, za
nimi ksiądz, który również śpiewał. Później nastąpiła
modlitwa, po której ministranci wyszli.
- Widzę, że u
pani ani krzyża, ani nawet jakiegoś obrazka świętego... I twarzy
pani też sobie nie przypominam z kościoła. Jak się pani nazywa?
Wypytywał Stefcię o różne sprawy i zapisywał wszystko na
sztywnej karcie. Kiedy był ślub, od kiedy jest wdową. A, ślub
tylko cywilny, zatem w kościelnej nomenklaturze nadal jest panną. A
jak się nazywają księża z Wierzbiny? Wymieniła kolejno imiona i
nazwiska, ale nie znał tam nikogo.
- A ksiądz jak się
nazywa? - odważyła się zapytać.
- Jakub Kolasa.
-
Może ma ksiądz ochotę na herbatę? Albo na kawę?
Miał,
poskarżył się nawet, że już jest zmęczony. Starość i znaczna
nadwaga bardzo utrudniały mu życie. Stefcia szybko zrobiła
herbatę, ukroiła też gruby plaster miodownika, który niedawno
przywiozła z domu, ale ksiądz ciasta nie chciał. Powiedział, że
ma cukrzycę i musi unikać słodyczy. Herbatę pił bez cukru.
- Pięknie pachnie i jest gorąca. Tego mi było trzeba. Teraz już
mało kto częstuje księdza. A znajdzie pani coś dla tych moich
urwisów? Pewnie też są nie tylko spragnieni, ale i głodni.
Stefcia zawołała ministrantów
Taka była jej pierwsza
samodzielna kolęda w Polsce.
Wiał halny, który po raz
pierwszy wywołał u Stefci mocne bóle głowy. Całe popołudnia
spędzała leżąc w łóżku. Nie była w stanie nawet czytać
książki. Brała leki przeciwbólowe, aby jakoś funkcjonować w
pracy. A tu wrócił temat biznesowej kolacji. Pojechała do
restauracji taksówką. Ciemnozielona, klasyczna sukienka, broszka z
przeźroczystych, białych brylantów, włosy spod ręki Kamila,
najdelikatniejszy makijaż, brązowawy błyszczek na usta i cudowne
perfumy świeżo przysłane przez Dorotkę.
- Wygląda pani
jak milion dolarów! - powiedział zachwycony dyrektor.
„Jeśli ja jak milion, to pańska żona jak dwa miliony. Albo nawet
trzy!” Jak mając taką żonę można jednocześnie mieć kochankę?
Tego nie mogła pojąć.
A Szwedów było czworo – trzech
panów i jedna kobieta. Kelnerzy bardzo się starali. Rozmowa była
lekka, ogólna, choć utrudniona przez język angielski. Żona
dyrektora wypełniała rolę tłumacza, Stefcia prawie się nie
odzywała. Nikt się do niej nie zwracał, o nic nie pytał, więc
nie wtrącała się do rozmowy, nawet gdy dyrektorowa coś źle
przetłumaczyła. Akurat szczególnie jej nie chciała poprawiać.
Uwag w języku szwedzkim prawie nie było, a jeśli już to mało
znaczące – że jakaś potrawa jest bardzo dobra, że ktoś jest
już mocno zmęczony. Dopiero pod koniec kolacji padły słowa
związane z kredytem, jaki Szwedzi chcieli uzyskać w polskim banku,
na co dyrektor odpowiedział, że jest to temat do dłuższych
negocjacji, ale może w biurze i przy udziale jego specjalnych
pracowników, doradców. Najstarszy ze Szwedów usiłował naciskać.
Dyrektor na to, że przecież już znają jego warunki, więc albo je
zaakceptują, albo nie. To jest wybór Szwedów. Wtedy kobieta
powiedziała po szwedzku, że muszą to inaczej rozegrać. Najstarszy
Szwed popatrzył uważnie na kobietę i skinął głową. Za to
najmłodszy wyrwał się z krótkim „a w tym drugim banku i tak
dają nam gorsze warunki”, za co został spiorunowany wzrokiem
najstarszego. I to było wszystko, co Stefcia miała później do
przekazania swojemu dyrektorowi. Była szczęśliwa, gdy kolacja
dobiegła końca.
Natomiast w niedziele z rana pojechała do
Wierzbiny, aby jeszcze zobaczyć się z ojcem przed jego wyjazdem do
Kamienia Pomorskiego. Żegnając się długo stali objęci,
przytuleni.
- Tylko bądź grzeczny, mój tatku, bo nie chcę
tu nowej mamusi – zażartowała, całując ojca wielokrotnie w oba
policzki.
- Nie zawiodę cię – obiecał.
Wróciła
do swego krakowskiego mieszkania w złym nastroju. Była
podenerwowana, zirytowana, nie mogła znaleźć sobie miejsca, a gdy
się położyła – sen nie chciał przyjść. Natomiast płynęły
gorzkie, smutne myśli, przypominały się najgorsze wydarzenia z
całego życia. Depresja? Wszystko możliwe. Miała zapraszać do
siebie przyjaciół, ale na razie nikt nie miał dla niej czasu.
Także Kamil. Szczególnie Kamil. Marka też nigdzie nie spotkała,
nawet w salonie Kamila. Natomiast we wtorek ledwie wróciła z pracy
zadźwięczał dzwonek u drzwi. Otworzyła nie sprawdzając w
wizjerze. Aleksander.
- Wejdź, proszę – szerzej
otworzyła drzwi.
- Cześć! Nie mogę, bo czekają tam na
mnie. Chciałem ci tylko to zostawić i już mnie nie ma. Ale
niebawem się odezwę. Cześć. - Wstawił do środka ciężką
reklamówkę i już go nie było. - Aha – to zamiast kwiatów –
dodał, już znikając za zakrętem schodów.
Stefcia,
zaintrygowana, poszła do okna w łazience. Jakiś samochód
podjechał tyłem do drzwi wejściowych, z których po chwili wyszedł
Aleksander. Ledwie wsiadł – auto natychmiast odjechało. W środku
było kilka osób. Czyli służbowy wyjazd. Wróciła po reklamówkę.
Zawartość wielce ją zdumiała: dwa kilogramy masła, dwa kawałki
sera żółtego, z których każdy ważył około kilograma, duża
kostka twarogu (kilogramowa?) i litr śmietany kremówki w czterech
pojemniczkach. „Zamiast kwiatów” - powtórzyła w myślach,
patrząc na wypakowane już wiktuały. „Cóż? Najwyżej utyję.”
Po jakimś czasie, mając w planie wyjazd do Wierzbiny, pojechała
na Cmentarz Rakowicki. Będąc na grobie profesora Rafalskiego
zauważyła w przycmentarnych budkach piękne znicze. Nawet wyjątkowo
piękne i chciała kupić kilka na swoje groby. Wtedy miała przy
sobie za mało pieniędzy. Teraz załatwiła sprawunek i już miała
wracać do auta, gdy usłyszała za sobą znajomy głos:
-
Stefania? Stefcia? - Obejrzała się zaskoczona i jednocześnie
uradowana – Marek Żak! - To naprawdę ty? Ależ się cieszę!
Padli sobie w objęcia, choć Stefci przeszkadzała ciężka torba
ze zniczami. Wyjął ją z jej ręki.
- O, musimy to uczcić!
Co za spotkanie – dalej cieszył się Marek. - Jedziemy do knajpy,
do mnie, czy do ciebie?
- Zapraszam do mnie. Jesteś
samochodem?
Stefcia nie spodziewała się, że spotkanie z
Markiem tak bardzo ją ucieszy. Podała mu adres, ale jechał za nią,
starając się nie zgubić. Razem weszli do klatki schodowej. Marek
niósł torbę ze zniczami. Wszedł, rozejrzał się i powiedział,
że wyskoczy po wino.
- Mam doskonałą babciną nalewkę z
pigwy. Może to nam wystarczy?
- W porządku, może być
nalewka.
- Rozbieraj się, a ja nastawię wodę. Kawa czy
herbata?
- Zdecydowanie herbata.
Później obejrzał
mieszkanie i chwalił jego wystrój.
- U mnie ewidentnie
brak damskiej ręki. Kilka drobiazgów, bibelotów, a mieszkanko robi
się przytulne. Ja tak nie umiem. U mnie dominuje męska surowość.
- Gdzie się teraz obracasz? - chciała wiedzieć Stefcia.
- Warszawa, Kraków i Poznań. Bywam też w Katowicach i
Wrocławiu. Jednak w Krakowie jestem najczęściej, bo tu jest mój
dom. I dosłownie, i w przenośni. Dość mam tułaczki po świecie.
W ogóle mam zamiar zostać na dobre w Krakowie, myślę, że na
wiosnę mi się uda. Jestem doradcą w kilku dużych spółkach, to
mnie bardzo absorbuje. Za bardzo. Nie mam czasu dla siebie. I dlatego
chcę z tym skończyć, ograniczyć się do Krakowa i Katowic.
- Ale wpadasz jeszcze do Kamila, jak słyszałam...
- To
tylko w ramach przyjaźni. Długo byłem w Londynie, potem zwabiły
mnie Stany, nawet myślałem, że zostanę tam na zawsze. Ale
tęsknota... To może i dziwne, jednak nigdy nie przestałem tęsknić
za krajem. Pewnie też to znasz?
- Dopóki żył mój mąż
nie narzekałam. A potem wszystko się zmieniło. Tato radził mi nie
wracać do Polski, jednak... A tu koło mnie jest zdumiewająca
pustka. Nie umiem się zaprzyjaźnić z nowymi ludźmi. A starzy
znajomi unikają singielki. Taka jest prawda. Zostaję w domu z
książkami, często też z papierami z pracy. Brak mi moich starych,
wypróbowanych przyjaciół, gdyż wszyscy są daleko. Tymczasem nie
mam nawet telefonu, by w chwili wyjątkowej słabości do kogoś
zadzwonić. Czasem idę do Kamila, aby się u niego wypłakać, ale
wiem, że nie powinnam i w efekcie hamuję łzy. Ze wszystkich tu
znajomych Kamil jest mi najbliższy, ale on ma swoje sprawy, nie mogę
się mu narzucać. Choć w potrzebie to on jeden trzyma mnie za
rękę.
- Musimy się częściej widywać.
- To by
było miłe.
- Pokażesz mi zdjęcia ze swego ślubu?
Rozmawiali ponad cztery godziny. Marek opowiadał jej o Londynie i
Nowym Jorku, nawet o swoich dziewczynach – dowcipnie, z humorem.
Śmiali się razem. Ona o Liamie mówiła bardzo powściągliwie.
Siedzieli obok siebie na kanapie i oglądali ślubny album. Mówiła
kto, co i dlaczego. Marek bezbłędnie wyczuwał jej nastroje, czasem
kładł rękę na ramieniu, obejmował i całował w policzek. Czuła
się przy nim bezpiecznie i swojsko. Odzyskiwała dawnego
przyjaciela. Był jak rodzina, jak bliski brat. Teraz zrozumiała, o
co jej chodziło z tą chandrą – nie miała z kim dzielić się
swymi przemyśleniami, informować o codziennych sprawach, czasem się
radzić, a czasem ponarzekać, zwrócić uwagę na jakąś książkę
lub artykuł, opowiedzieć, co się wydarzyło w pracy. A wydawało
się jej, że jeszcze w Szwecji zdążyła do tego przywyknąć –
do samotności. Zjedli razem kolację, wypili po kilka herbat,
znacznie zmniejszyli poziom nalewki w butelce.
- Powinniśmy
razem zamieszkać. Mój dom jest dość duży, piętrowy. Oddałbym
ci całe piętro. Po co masz się tu samotnie kisić? Tobie by było
raźniej, a mnie by było weselej. Chętniej się wraca do domu, gdy
ktoś tam na ciebie czeka – zaproponował Marek.
- To
nieprzemyślane słowa. Byśmy się pokłócili i musiałabym szukać
czegoś od nowa, już z podkulonym ogonem. To jednak twój dom.
- A jednak zastanów się nad tym. Mówię tak w przewidywaniu
ewentualnej tutaj burzy. Kobieta nie powinna sama mieszkać.
- Nie kracz – uderzyła go lekko po udzie.
- Masz
chłopaka?
- Nie mam. Nawet nie wiem, czy chcę mieć.
Przyjaciela – tak. A adoratora to już nie bardzo. Bronię swojej
niezależności.
- Skorupa niezależności bywa
przytłaczająca. Wiem coś o tym.
- Gdzie spędziłeś
sylwestra?
- Nie uwierzysz – w domu. Mogłem w Warszawie i
to na ekskluzywnym balu, ale nie miałem odpowiedniej partnerki. A
ty?
- Ach, koleżanka przymusiła mnie. Byłam na wiejskim
balu z balonikami i serpentynami. Ale wytańczyłam się za wszystkie
czasy. Teraz to nawet się dziwię, że nie tańczyłam będąc na
rodzinnych weselach... A trochę ich było... Jednak walentynki
spędziłam samotnie, jakoś nikt mi nie podarował serduszka.
- Musimy to nadrobić. Pójdziesz ze mną któregoś dnia na
kolację?
- Z przyjemnością. Dobrze się czuję w twojej
obecności.
- A ja mam wrażenie, jakbym wracał do
młodzieńczych czasów. Wpadnę do ciebie za kilka dni. Może
wcześniej zadzwonię do ciebie.
- Niezła myśl. Ale o jedno
cię proszę. Moje rozmowy w pracy są podsłuchiwane, więc muszą
być bardzo zwięzłe i bardzo na temat, bez wchodzenia w szczegóły.
- Rozumiem i będę o tym pamiętał.
Zaprzyjaźniali
się od nowa bardzo szybko. Bywali razem na kolacjach w
restauracjach, chodzili do kina i na spacery, nie mogli się bez
siebie obejść. Marek stawał się takim przyjacielem jak Kamil, a
może nawet jeszcze bliższym. Jednak Stefcia nie zapraszała go do
Wierzbiny, chociaż po dawnemu często jeździła do domu.
Częstotliwość ich spotkań zależała od pracy Marka. Czasem nie
pokazywał się nawet przez trzy tygodnie, to znów spotykali się
dzień po dniu, nie było reguły.
W międzyczasie odwiedził
ją kilka razy Aleksander. Szczęśliwie ani razu nie spotkał się z
Markiem. Jednak chłód dziewczyny zadziałał na niego odstręczająco
i przestał do niej przyjeżdżać. Marek na lato wyjechał
na dwa tygodnie nad polskie morze – był w kilku miejscowościach.
Stefcia nie miała jeszcze urlopu, więc siedziała w murach Krakowa,
plus weekendowo Wierzbina, ale nie narzekała. Jakoś było jej lżej,
gdy miała świadomość, że niedługo znów spotka się z Markiem.
W połowie września dała się namówić na dwudniowy wypad do
Zakopanego.
- Zapomniałam już jak piękne są nasze góry
– powiedziała potem do Marka. - Znów wiem, że żyję, że
oddycham!
- Tak, to był przyjemny wypad. Szkoda, że
częściej się nam nie zdarza. Dlaczego ty tak często jeździsz do
swoich, do Wierzbiny? Mogłabyś choć raz w miesiącu poświęcić
weekend dla mnie. Właśnie tak, jak teraz. Przecież to nie są
jakieś specjalne wymagania – odpowiedział nadąsany Marek.
- Są i nie są jednocześnie. Muszę tam jeździć, bo muszę
pomagać babci i ojcu. Pozamiatam wokół domu, poprasuję pranie z
całego tygodnia, posprzątam w domu, wiesz, tak dokładniej. Mamy
psa, a on zawsze naniesie piasku, nawet jak się bardzo dba o
wycieranie jego nóg. No i pogadam z rodziną. Te rozmowy są
ważniejsze od sprzątania. Bardzo na mnie czekają. Ja mam wręcz
wyrzuty sumienia, że nie pojechałam teraz do domu. Co innego, gdy
jest śnieżna zawierucha albo gołoledź. Dwoje starych ludzi
wgapionych z nudów w telewizor. Tato to jeszcze ma dużo spraw na
głowie, potrzebny mu czas na przemyślenia. Ale babcia to tylko
kombinuje, co tam nowego upichcić, co upiec, jak dogodzić rodzinie.
A ma poważne problemy z kręgosłupem, a może z całymi plecami,
tylko nie zawsze się przyznaje. A poza tym jeżdżę na cmentarz. To
też jakoby jest moim obowiązkiem. A zazwyczaj raz do roku sprzątam
tak „dogłębnie” piwnicę, ale to już wraz z bratem.
-
Chciałbym pojechać z tobą. Da się to załatwić?
Stefcia
popatrzyła na Marka z wielkim zdziwieniem. On zaś nawet na nią nie
spojrzał, cały czas skupiony na prowadzeniu samochodu. Milczała
przez dłuższą chwilę, bo nie bardzo wiedziała, co ma mu
odpowiedzieć. Zabrać go do Wierzbiny jako kogo? Jako kolegę? Nikt
nie uwierzy! Powiedzą, że przywiozła sobie narzeczonego albo nawet
i kochanka! A oni nawet nie są parą! I jak ma to powiedzieć
Markowi?
- Dobra – cofam to pytanie! Nie było tej rozmowy!
- Marek też poczuł się niezręcznie.
- Porozmawiamy o tym
w domu – obiecała Stefcia. - Ale musisz kupić jakiś alkohol, a
później wrócić do domu taksówką. Tego bez wódki się nie da, a
nie mam już ani nalewki, ani wina.
- Kupię. I mogę nawet
u ciebie przenocować – rzucił lekko Marek, zezując na Stefcię.
- O proszę! Ty sobie za dużo nie wyobrażasz?
-
Myślę, że raczej za mało – znów błysnął okiem w jej
kierunku. - A tak w ogóle dlaczego my do tej pory nie jesteśmy
parą? W zasadzie mam już dość bycia twoim niby-bratem. Przyjaciel
– co to za ranga?
Stefcia mimo woli wybuchła śmiechem.
Zrobiło się jej bardzo wesoło. Aż do samego domu droczyli się na
ten temat, w zasadzie był to nawet flirt.
Razem zrobili
kolację, zjedli popijając winem. Stefcia nabrała rumieńców i
stała się swobodniejsza. Jednak i tak nie wiedziała, jak odmówić
Markowi wyjazdu do Wierzbiny.
- Chciałbym dziś spać u
ciebie. Z tobą.
To było tak niespodziewane, że Stefcia
zakrztusiła się herbatą. Wreszcie wykaszlała się i jednoznacznie
stwierdziła:
- Nie możesz. Nie zgadzam się.
Marek
spoważniał.
- A ja nie zgadzam się na bycie taką
przystawką do ciebie. Dla mnie to za mało. Chcę, abyśmy byli
parą. Taką prawdziwą parą. Jesteś mi bardzo bliska i tylko z
tobą tak dobrze się czuję.
- Nie psujmy tego, co jest
między nami.
- „Psujmy”? Jakie „psujmy”? Tu chodzi
o pogłębienie naszej znajomości. O zacieśnienie więzów. Nie mam
zamiaru nic psuć!
- Nie, Marku. Niby jesteśmy blisko, a
każde z nas ma swoje tajemnice. I to takie nie do opowiedzenia.
Jakbyśmy byli z różnych światów. Jesteś mi bardzo, bardzo
bliski. Ale nie na tyle, by pójść z tobą do łóżka. W pewnym
sensie boję się mężczyzn. Wolę być z nimi na dystans. Wtedy
wiem, jak mam postępować. Nie, Marku. Nie mogę.
-
Myślałem, że mnie lubisz...
- „Lubisz”? To według
ciebie wystarczy lubić, aby pójść razem do łóżka? Dla mnie to
o wiele za mało. Nie mogę. Chciałabym mieć pewność, że ja dla
niego, a on dla mnie jest całym światem. Do łóżka nie chodzi się
z przyjaźni. Przynajmniej ja nie chodzę.
- Pójdę już.
Nic tu po mnie. W zasadzie jestem wściekły i muszę gdzieś
odreagować. Ale odezwę się. Za jakiś czas. Jak już mi przejdzie.
Cmoknął Stefcię byle jak w policzek i szybko się
wyniósł. Zamknęła za nim drzwi na oba zamki. I się rozpłakała.
Sprzątnęła ze stołu, pozmywała naczynia, ale łez nie mogła
zatrzymać. Dawno tak się nie użalała nad sobą. I to z powodu
mężczyzny. To był taki wieczór, że nawet czytać nie dała rady.
Marek przeogromnie ją zawiódł.
c.d.n.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz