STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.8. © Elżbieta Żukrowska
Cz. 8.
Nie odzywał
się do niej przez dłuższy czas. Nie dzwonił do pracy, ani nie
odwiedzał w domu. Z kolei Stefcia bardzo długo nie była u Kamila,
ale gdy wreszcie się tam wybrała, miała mocne postanowienie nawet
o Marku nie wspomnieć. Nadal był urażona. I nawet nie o to jej
chodziło – obrażona czy nie – ale o to, że Marek zachował się
w stosunku do niej podle. Wtedy w Zakopanem spali w oddzielnych
pokojach, zresztą na jej wyraźne życzenia. A potem w domu jakby
chciał „zapłaty” za ten wyjazd. Była do głębi oburzona! I
jeszcze upierał się przy wspólnym wyjeździe do Wierzbiny! „O,
Mareczku! Zapomnij o Wierzbinie! I o mnie zresztą też!”. Myślała,
że zna Marka. Nie przypuszczała, że będzie dopominał się o
wspólną noc. Nie powiedział, że kocha. Nie dał odczuć, że
między jest chemia. No właśnie – czy ta chemia była? A jednak
to na myśl o Marku jej serce drżało...
Kamil ucieszył się z jej
przyjścia i od razu zabrał się za włosy.
- Bardzo je
zaniedbałaś. Czy ty w ogóle stosujesz jakiejś odżywki? Są
bardzo suche!
A w chwilę potem zapytał o Marka, o to, jak
im się układa.
- Układa? Przecież my nie jesteśmy parą!
- oburzyła się Stefcia.
- Jak to nie jesteście? - zdumiał
się Kamil. - Byłem pewien, że od dawna jesteście parą.
- Rozstajne drogi... Nie jesteśmy.
- To może dlatego Marka
znów wywiało do Londynu... Blisko miesiąc tam siedzi. I po co? Po
co? Odbiło mu, czy co? Dlaczego nie jesteście razem?
- Nie
umiem odpowiedzieć ci na to pytanie. Marek zachował się tak, jak
nie Marek. I tak dobrze, że wychodząc nie trzasnął drzwiami. Nie,
Kamil. Nie zadawaj mi takich pytań. Marek mnie po prostu obraził. I
koniec dyskusji.
- Musisz teraz tak posiedzieć pół
godziny. Zaraz ktoś nam zrobi kawę... Danusiu! Dwie kawy proszę. A
ty, Stefciu, jednak opowiadaj.
- Nie. Nic nie będę
opowiadać. Jakiś czas temu namawiał mnie, abym się do niego
przeprowadziła. Odmówiłam. Obawiałam się jakiejś sprzeczki,
dąsów, albo i gniewu. I całe szczęście, że odmówiłam. Wiesz w
jakiej bym teraz była sytuacji? Koszmar!
- Przecież on
ciebie kocha, dziewczyno.
- Kocha? Co ty opowiadasz!
- On kocha ciebie, a ty jego. Tylko obydwoje jesteście dziwnie
zaślepieni.
- Niedawno myślałam nad tym. Nie ukrywam –
brak mi Marka. Ale chyba nie będę umiała mu wybaczyć. Inna
sprawa, że on tego wybaczenia wcale nie potrzebuje. A poza tym
między nami już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Jakbym zobaczyła
Marka w innym świetle. Zawsze był dla mnie taki dobry, czuły,
uważający. Odnosił się do mnie z wielkim szacunkiem. Starałam
się tego nie wykorzystywać. Nie chciałam, aby był na każde moje
zawołanie, więc się powstrzymywałam, nie przywoływałam go do
siebie. Ale zawsze dawałam odczuć, jak bardzo się cieszę, że
przyszedł. Naprawdę. Był dla mnie ważny. Może najważniejszy...
Mieszkanie bez niego jest takie smutne... Prowadziłam z nim w moich
myślach długie rozmowy. Czułam, że mogę mu o wszystkim
powiedzieć. A teraz już nie mam tego zaufania. Teraz jest tak,
jakby mnie nie tylko zranił, ale i zdradził. Nie chcę takiego
faceta. Nie chcę.
- Ale tęsknisz za nim?
- Chyba
tak. Chociaż nie chcę... Jednak to nie zmienia postaci rzeczy.
Można przebaczyć jakąś głupotę i nawet się z niej śmiać. Ale
takie coś? Już mu nie ufam. Sądzisz, że to się da odbudować? Bo
mnie się wydaje, że nie. A wcześniej zastanawiałam się, czy
kocham Marka. Babcia wbijała mi do głowy, że Żakowie kochają
tylko raz, więc nie byłam pewna, czy to już miłość. I chyba
jednak nie miłość, a przyzwyczajenie. Przywiązanie. Przyjaźń. A
teraz to wszystko jest w gruzach.
- A nie pomyślałaś, że
to zwyczajne nieporozumienie?
- Chyba żartujesz. Facet
ciągnie namolnie kobietę do łóżka, ona się opiera, a ty mówisz,
że to nieporozumienie? To bark wrażliwości. I szacunku. Ale jestem
teraz jak przekłuty balonik. - przyznała ze smutkiem. - Opadły mi
ręce. Nie mam powodów do radości. I nic mi się nie chce. Nie ma
słonka, jak to jesienią, więc jedno do drugiego i jestem
apatyczna. Dobrze chociaż, że w pracy wszystko w porządku.
Dyrektor mnie lubi, nawet dostałam podwyżkę. Ale jakoś to mnie
nie cieszy. Jest obok mnie. Takie mało ważne. Na weekend jadę do
Wierzbiny, to trochę podładuję akumulatory.
- Bo
pójdziesz na grób Liama.
- A żebyś wiedział. On mnie
nie zdradzi.
- Żebyś nie była taka pewna! Może w niebie
szaleje z jakąś anielicą. I to nie jedną!
Stefcia nie
mogła opanować śmiechu.
A w mieszkaniu myślała o tym,
jak dobrze, że ma Wierzbinę! Po zniknięciu Marka Kraków zrobił
się strasznie pusty. Praca - dom, praca – dom. I pustka. Tylko
gołębie gruchały jak wściekłe. Znienawidziła je i tego
ustawicznego mycia parapetów we wszystkich oknach. Nie lubiła ich
gruchania i tuptania po parapetach. Wydawało się jej, że to przez
te gołębie przestała lubić wynajmowane mieszkanie. Uciec stąd.
Najlepiej do Wierzbiny! Ale trwała w Krakowie tym bardziej, że
dyrektor obdarzał ją coraz większym zaufaniem. Wielokrotnie narady
odbywały się z jej obowiązkowym udziałem, a co najważniejsze –
liczył się ze zdaniem Stefci. Przy jakiejś okazji powiedział gdy
akurat byli sami, że docenia to, co udało się jej zrobić z
Mariolą – to teraz taka dobra i odpowiedzialna pracownica.
Wcześniej Grzegorz chyba robił za nią robotę, ale niczego
dziewczyny nie nauczył. A Stefania umiała to zrobić. W każdym
razie idzie ku jeszcze lepszemu, bo Mariola zaczyna myśleć o
zaocznych studiach. Stefcia miała wielką ochotę zapytać, kim
Mariola jest dla dyrektora, ale na szczęście się powstrzymała.
W banku pracowało dużo więcej kobiet niż mężczyzn. Wszyscy
panowie byli żonaci, co do jednego. Na samym początku niektórzy
usiłowali ze Stefcią flirtować, ale szybko przekonali się, że to
niemożliwe. Przy tym dziewczyna z nikim się nie spoufalała, gdy
ktoś chciał zbyt długo z nią rozmawiać, a przy tym wkraczał w
osobiste tematy – torpedowała takie wynurzenia stwierdzeniem, że
jest bardzo zajęta i wsadzała nos głęboko w papiery. Była
chłodna, daleka i obojętna. Choć to może i dziwne, ale najbliżej
była z... Mariolą.
Minął pierwszy rok pracy i Stefcia
mogła wziąć urlop. Jednak co z tym urlopem miałaby zrobić?
Samotny wyjazd wcale się jej nie uśmiechał. Podobnie siedzenie
jesienią w Wierzbinie. Co innego pobyć tam kilka dni, a co innego
cały miesiąc. Dorotka zapraszała ją do siebie, do Szwecji.
Stefcia nawet to rozważała, ale czy warto narażać się na bolesne
wspomnienia, rozgrzebywać stare rany, dołować samą siebie?
Odejście Liama już jakoś na niej przyschło, przestało mocno
boleć, było teraz jakby osnute niebieskawą mgiełką. I niech tak
zostanie. Rozmyślając o swoich szwedzkich znajomych najbardziej
zazdrościła Wiktorowi – razem z Grażyną doczekali się
córeczki... A ona co? Bez męża i bez dziecka. Tak bardzo chciała
mieć dziecko! Ale nawet babci i ojcu o tym nie mówiła, bo po co tą
kochaną dwójkę dodatkowo ranić?
Upłynął pełny rok od
rozstania z Markiem. W zasadzie nie przestała za nim tęsknić...
Ale coraz mniej o nim myślała. Dużo czytała, kupiła sobie
telewizor i magnetowid i od czasu do czasu oglądała nawet filmy.
Jednak nie stała się niewolnicą seriali, które coraz częściej
nadawano w telewizji. Odwiedzał ją jedynie Kamil. Czasem mówił
coś o Marku, ona sama się nie dopytywała. Kiedy usłyszała, że
Marek planuje następny trzyletni pobyt w Stanach Zjednoczonych –
to jednak aż nią zatrzęsło. Gdzieś w głębi niej dziko
zaskowyczała tęsknota...
Sylwestra spędziła samotnie
popijając różowe wino. Aura była tak okropna, że zrezygnowała z
wyjazdu do Wierzbiny. Babcia obiecała, że przyjedzie do niej, gdy
tylko ustabilizuje się pogoda i drogi będą przejezdne. Do tej pory
nie widziała mieszkanka wnuczki.
Przyjechała wraz z
Piotrem (za kierownicą!), Edwardem i Tajkim. To była wyjątkowo
urocza niedziela! I choć odjeżdżali późnym wieczorem, to Stefci
dzień ten wydał się wyjątkowo krótki. Od ojca dowiedziała się,
że jednak wiosną ma ruszyć budowa planowanego od dawna olbrzymiego
osiedla w Wierzbinie, tego blisko ich posesji.
- Mokradełka
nie sięgną, bo to za daleko i po drugiej stronie trasy, ale będą
robić naciski, bym zmniejszył nasze siedlisko i ograniczył
produkcję zieleniny – powiedział Edward. - Zaczęto rozważać
obwodnicę...
- Trzeba tu będzie zostawić kwiaty i
nowalijki pod folią – dodał Piotr.
- Jeśli o mnie
chodzi to nie zgadzam się na żadną sprzedaż ziemi. Nie teraz,
kiedy Piotr jest w stanie zająć się uprawami, a tato wreszcie może
odpocząć. Więc czasem nie dawajcie nadziei nikomu w sprawie kupna
– zapowiedziała Stefcia. - W razie czego, braciszku, zrób
trawnik, a ziemi nie sprzedawaj. Nawet nie wydzierżawiaj. Zresztą,
to wszystko i tak należy do mnie. Bez mojej zgody nic nie będziecie
mogli wypuścić z rąk.
- I bardzo dobrze! – ucieszyła
się babcia.
- Babciu, a jak tam pan Władeczek?
-
Chyba nie najlepiej. Ale dziękuję, że pytasz. Ostatnio tylko
siedzi w kantorku i kwitów pilnuje. Oczywiście musi też przyjmować
pieniądze, ale bardzo się na to oburza. Jednak musi, bo taka jego
rola.
- Raz mu się pieniądze nie zgadzały o jakąś małą,
zupełnie bzdurną kwotę i wtedy tak się naburmuszył, tak
strasznie się zdenerwował! – Wyjaśnił Edward. - Ale mama go
udobruchała. Upiekła babkę ziemniaczaną, nagotowała grochówki i
znów jest dobrze.
- Przez żołądek do serca – zaśmiał
się Piotrek. Właśnie wybierał się na krótki spacer z Tajkim.
- Ale z ręką i nogą źle. Już nie da rady odgarniać śniegu
– dodała zatroskana babcia. - I skrzynek też nie dźwignie. To
znaczy chce, ale mu zakazałam.
- Są młodzi ludzie, to
odgarną. Władek i tak się dość w życiu naharował. Teraz niech
siedzi w cieple na herbatce u babci. Przyjąłem takich dwóch
chłopaków do ciężkiej roboty, wołam ich jedynie w specjalne dni,
gdy trzeba coś podźwigać. A im to odpowiada, że nie muszą
każdego dnia być o świtaniu.
- Znam ich?
- Jeden
to najmłodszy syn tej Karłowiczowej, Miłosz. Może pamiętasz,
jego matka czasem u nas pracowała? A drugi to Grzesiu Florczak, syn
tego pijaczyny. Wyobraź sobie, że wcale nie tyka alkoholu, aż
chłopaki się z niego śmieją. Odkłada pieniądze na studia, bo od
października chce zacząć, a przecież na ojca nie może liczyć.
- Teraz wszyscy chcą studiować, a nie ma komu robić na
budowach. Ciekawe, skąd oni wezmą ludzi, gdy ruszy budowa tego
osiedla koło nas? – retorycznie zapytała babcia.
Pojechali.
A w następnym tygodniu we wtorek posłaniec z
kwiaciarni przyniósł duży bukiet czerwonych róż na bardzo
długich łodygach. Do bukietu dołączony był bilecik – wyraz
„przepraszam” napisany szesnaście razy (na więcej nie było
miejsca), w równym słupeczku, po każdym wykrzyknik. Ostatnie
„przepraszam” było napisane wielkimi literami i miało pięć
wykrzykników. Podpisu nie było, ale Stefcia i tak wiedziała, że
to mógł być jedynie Marek. Ponad rok czekał z tymi przeprosinami
– pomyślała z przekąsem. Nie miała wazonu na tyle róż w
jednym bukiecie. Wstawiła kwiaty do najwyższego garnka, musiała je
jednocześnie oprzeć o ścianę, i poszła na zakupy – po duży
wazon. Owszem, znalazła taki i ledwie go przydźwigała. Na
szczęście jakiś sąsiad wniósł go po schodach, bo już naprawdę
ledwie niosła.
Przed snem zastanawiała się, czy może tak
z czystym sercem powiedzieć, że wybaczyła. W końcu upłynęło
naprawdę dużo czasu. A jednak nie... To znaczy wybaczyć wybaczyła,
tylko nie chciała już mieć nic wspólnego z Markiem. Nie ufała
mu. Ale... tęskniła za nim.
Na drugi dzień zadzwoniła do
Kamila, niestety, nie było go – wyjechał na warsztaty fryzjerskie
do Poznania i miał wrócić za kilka dni, najprędzej za tydzień w
środę. Gnana dziwnym niepokojem pojechała na pieczarki do Witka.
Chociaż długo siedziała, nie doczekała się przyjścia Marka, nie
dowiedziała się też ani słowa o nim, mimo tego, że rozmawiała z
właścicielem bistra. Miała nadzieję, że skoro przysłał kwiaty
to jest w Polsce. Niezadowolona i sfrustrowana wróciła do domu. Nie
mogła sobie znaleźć miejsca. Aż wspomogła się melisą, aby
jakoś usnąć.
Przyszła wiosna i dni stały się bardziej
radosne. Na licznych klombach przy jezdniach kwitły już szalone
tulipany. Były tak kuszące swymi barwami, że Stefcia raz i drugi
kupiła sobie wiązankę, a ostatnio wpadła w nawyk przywożenia
sobie kwiatów z Wierzbiny lub Karolinki. W zasadzie dbał o to
ojciec.
Stefcia zauważyła, że ojciec bardzo posiwiał.
Ciągle miał gęste włosy, ale już w połowie wysrebrzone. Nawet
nie wysrebrzone, a białe. On sam wydawał się bardzo kruchy,
delikatny. Wprawdzie nie skarżył się na serce, ale... kto go tam
wie? Może to tylko leki maskowały chorobę.
Babcia jakoś
sobie radziła. Jedyne jej zadanie to teraz było zrobienie obiadu. I
sporządzenie listy zakupów. Czasem chodziła do przyjaciółek,
czasem one ją odwiedzały, szczególnie teraz, gdy były ciepłe dni
i przyjemność sprawiało siedzenie na werandzie.
Tej
wiosny Stefcia poznała Pawła Targosza – ratował ją z opresji,
gdy w powrotnej drodze z Wierzbiny do Krakowa zepsuło się jej auto.
Po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji i była kompletnie
bezradna! A na dodatek to przecież była niedziela, więc skąd
wziąć mechanika tak na zawołanie? Targosz jako jedyny zatrzymał
się i we wszystkim jej pomógł, a na końcu odwiózł do domu i
wprosił się na kawę z sernikiem, który miała w swoich bagażach.
Ta pierwsza wizyta nie trwała zbyt długo – tyle, co wypicie kawy.
Mężczyzna i tak stracił dla niej dużo czasu, a na drugi dzień
miał jakiś daleki wyjazd z siostrą i matką, jeśli Stefcia dobrze
zrozumiała, to odwoził matkę do jakiegoś szpitala w centrum
Polski. Nie chciała go wypytywać o szczegóły. Na odchodnym to on
zapytał, czy może ją jeszcze kiedyś odwiedzić. Powiedziała, że
będzie jej bardzo miło i dała numer telefonu do swego banku.
Mężczyzna bardzo się jej spodobał. Nie z wyglądu – bo ten
był przeciętny. Miał brązowe, krótko przycięte włosy i
ciemnobrązowe oczy, nieco kwadratowa szczęka, ciepły uśmiech
pięknie wykrojonych ust. Tak, usta miał zdecydowanie najładniejsze.
I ręce – dłonie o długich palcach, zadbane. Granatową koszulkę
polo rozpychały solidne mięśnie ramion i karku. Resztę stroju też
miał zwyczajną – czarne dżinsy i ciemne sportowe buty. Był
zaradny i pomysłowy. Patrzył uważnie, widać było, że słucha
rozmówcy. Nie przerywał, nie wpadał w słowa. Nie miał żadnych
nerwowych ruchów, typu przeczesywanie włosów palcami lub bębnienie
nimi po kierownicy czy stole. Nie zadawał zbytecznych pytań. Można
powiedzieć, że był aż do bólu zwyczajny. I to się Stefci
podobało.
Mechanik zadzwonił do Stefci po kilku dniach i
oznajmił, że naprawa nie będzie taka szybka, bo kilka części
musi sprowadzić, może coś mu się uda kupić na szrocie, ale
wszystko to wymaga czasu i cierpliwości. Poprosiła, aby zrobił
wszystko, co tylko możliwe, by autko znów chodziło jak szwajcarski
zegarek. Pan Czesio się śmiał. Zrobił jej wyliczankę wszystkich
problemów, ale i tak się na tym nie znała, nawet nie starała się
zapamiętać, by chociaż z grubsza powiedzieć o nich ojcu. Sprzęgło
i hamulce – tyle do niej dotarło. Ojciec zaproponował, że
przyjedzie i zaholuje auto do znajomego mechanika w Wierzbinie, ale
nie wyraziła zgody. Niech pan Czesio zrobi co może, a mechanik z
Wierzbiny najwyżej to za jakiś czas skontroluje.
-
Przypomnij mu, aby wymienił od razu olej – pouczał ojciec.
Paweł Targosz odczekał pełne dwa tygodnie zanim znów się u niej
pojawił. Przyniósł pierwsze czereśnie, które podobno uwielbiał.
- Czy zdarza ci się spacerować w deszczu? - zapytał, gdy
pili kawę.
- Nie mogę powiedzieć, że celowo wychodzę na
deszczowy spacer.
- Może dziś cię jednak namówię? Nie
pada aż tak gwałtownie. Gdy świeci słońce jestem zajęty na
budowie. Ale dziś mam wolne, właśnie dlatego, że pada deszcz. To
co?
- Dobrze. Dawno, nawet bardzo dawno, nie byłam na
prawdziwym spacerze.
- A ja mam duży parasol. Właśnie dla
dwojga. W takim razie teraz najważniejsze są buty. Nie chciałbym,
abyś nabawiła się kataru! I nie będziemy długo, nie dłużej niż
godzinę. Dobrze? Ja w zasadzie jestem dużo na powietrzu, lecz ty
chyba ciągle siedzisz w murach.
Spacer należał do bardzo
miłych. Z Pawłem rozmawiało się lekko, bez przymusu. Nadal nie
zadawał pytań, a Stefcia unikała opowieści o sobie. Na ulicach
nie było dużo ludzi, tym przyjemniej szło się im tak donikąd.
Paweł chyba nieźle znał historię Krakowa, bo od czasu do czasu
dzielił się ze Stefcią ciekawymi informacjami o niektórych
ulicach, a nawet pojedynczych budynkach. Czasem też wtrącał jakąś
lekką, zabawną historię ze swojego życia. Później odprowadził
ją do mieszkania, pod same drzwi, ale już nie wszedł. Na
pożegnanie cmoknął ją w policzek i obiecał, że za jakiś czas
ją odwiedzi, koniecznie, gdy będzie słońce, bo chciałby wybrać
się wraz z nią na Kopiec Kościuszki, o ile tylko Stefcia zechce mu
towarzyszyć. Nie był na kopcu już ponad dziesięć lat. A ona?
Przyznała się, że nigdy tam nie była.
- To jesteśmy
umówieni – i tak pięknie uśmiechnął się na pożegnanie, że
jej serce lekko zadrżało.
Po odbiór samochodu Stefcia
pojechała służbowym autem. Rozliczyła się z panem Czesiem
dodając premię w postaci butelki wódki. Już odpaliła silnik do
odjazdu, gdy mechanik nachylił się do niej. Otworzyła okno.
- Chciałem jeszcze panią prosić – powiedział opierając się o
auto - by nie skrzywdziła pani naszego Pawełka. Jego ojciec jest
moim przyjacielem.
- Co pan ma na myśli?
- On już
mocno dostał od życia po plecach...
- Proszę powiedzieć
tyle, ile pan może.
- Chyba nie powinienem... Ale dobrze,
powiem, bo on raczej tego nie zrobi – pan Czesio podrapał się po
łysej czaszce. - Poza tym to żadna tajemnica. Od blisko dziesięciu
lat, a może od ośmiu, już nie pamiętam... On jest wdowcem. Jakiś
pijany kierowca wjechał na chodnik i zabił jego żonę, która była
akurat w końcówce ciąży. Myśmy myśleli, że Paweł wtedy
oszaleje... Był dobrze zapowiadającym się zapaśnikiem, jeździł
na różne zawody i zgrupowania, zdobywał medale. I oczywiście
pracował, bo takie to były czasy... Ale po śmierci żony rzucił
to wszystko i wyjechał do Belgii, a stamtąd do Kanady. Budował
Kanadyjczykom domy z bali, bo podobno nastała na nie moda. Takie
wielkie, leśne chaty. Wrócił niecałe dwa lata temu, bo jego matka
zaczęła poważnie chorować, a ojciec nie dawał sobie rady. Jego
staruszek nie ma nawet prawa jazdy, a z matką trzeba było ciągle
po lekarzach... No i Paweł został. Opiekuje się rodzicami przy
współudziale siostry. Ale ona ma czworo dzieci, więc nie bardzo ma
czas dla rodziców. Tyle, że jedzenia im nagotuje i tu przyniesie,
bo niedaleko mieszka. No, to tyle o Pawle. To dobry, wartościowy
człowiek. Niech pani o tym pamięta.
- Dziękuję, że mi
pan powiedział. Gdzie on teraz pracuje?
- Na budowie. Jest
inżynierem. Buduje jakieś wielkie osiedle pod Krakowem.
-
Ja też jestem wdową – powiedziała cicho Stefcia, ale pan Czesio
już chyba jej nie usłyszał, bo się odsunął od samochodu.
Czy przeżyte tragedie, żal i smutek, mogą łączyć?
Rozmyślała.
Wyglądało na to, że Paweł mówił komuś o
tym, że się z nią spotkał. Miał jakieś plany?
Po około
dwóch tygodniach zadzwonił do niej. Chciał przyjechać po nią pod
bank, gdyż wejście na kopiec było tylko do godziny szesnastej.
- Jeśli chcesz, to mogę się urwać z pracy dwie godziny
wcześniej – odpowiedziała.
- Świetnie! Nie śmiałem
cię o to prosić. Zatem będę około trzynastej czekał na ciebie
pod bankiem. Gdym się troszkę spóźnił, to nie miej mi tego za
złe. Czasem w ostatniej chwili coś wypada, coś, na co nie mamy
wpływu.
- W porządku. Najwyżej zapalę papierosa.
- Ty palisz?
- Nie. Tak tylko zażartowałam.
- Nie
lubię palących kobiet. To do jutra, skarbie.
„Skarbie”?
Bardzo ciepło zabrzmiało to słowo.
Paweł jak zwykle miał
dużo do powiedzenia na temat Kopca Kościuszki. Był jak chodząca
encyklopedia. Trzymał ją za rękę, a chwilami nawet obejmował.
Stefci sprawiało to przyjemność. Jednak nie wdzięczyli się do
siebie. To spotkanie było nasączone przyjacielskim ciepłem. A
później nie widziała go ponad miesiąc. Nie miała jego numeru
telefonu, więc nie mogła zapytać, co się stało.
Zjawił
się niespodzianie, a jej zaparło dech w piersiach – taki był
przystojny! Miał kilkudniowy zarost elegancko podgolony, zadbany.
Wyglądał oszałamiająco! Ciemne dżinsy i jasna koszulka polo. I
tak cudownie pachniał! To wszystko razem bardzo go odmieniło. Jakby
ujrzała innego mężczyznę.
Był gorący początek lipca,
gdy przyjechał do niej pod wieczór i to bez uprzedzenia. Właśnie
zmieniała pościel, którą miała zawieźć do Wierzbiny do prania.
W końcu tam była pralka automatyczna i dużo lepsze warunki do
suszenia dużych sztuk pościeli.
- Bardzo przeszkadzam? -
zapytał cmoknąwszy ją w policzek. Przywiózł kilka świeżo
rozkwitłych gałązek gladioli. - Znajdziesz dla nich jakiś wazon?
Mam nadzieję, że lubisz kwiaty. To z maminego ogródka.
-
Są śliczne! Dziękuję. A kwiaty bardzo lubię. Chodź, siadaj.
Zaraz zrobię kawę.
- Może na kawę to już trochę późno,
lepsza będzie herbata, jak myślisz?
- A może sok z wodą?
Mam lód.
- Poproszę. Soku tylko tak dla koloru.
-
Siadaj i opowiadaj. Długo cię nie było. Trochę czekałam na
ciebie.
- Tak wyszło. Nie mogłem wcześniej. To znaczy
przyjechałem najszybciej, jak to było możliwe. Ostatnio na budowie
pracujemy aż do zmroku. Mój zastępca poszedł na urlop. Nie
dzwoniłem do ciebie, bo nie miałam pewności, o której zdołam się
wyrwać z pracy. Na szczęście działały dziś prysznice, to
chociaż się umyłem. Nie zawsze mamy wodę, jak to latem podczas
suszy.
Usiadł przy stole w szarym saloniku, a ona
przyniosła dzbanek z wodą i sokiem oraz szklanki. Paweł wypił
natychmiast aż dwie.
- Wybacz, że nigdzie cię dziś nie
zabiorę, ale po prawdzie jestem bardzo zmęczony.
- To połóż
się na kanapie. Przecież możesz rozmawiać na leżąco. Niech twój
kręgosłup choć troszkę odpocznie.
- Nie wypada! Choć
propozycja jest bardzo kusząca! - Jednakże przesiadł się na
kanapę i podparty poduszeczkami był w pozycji niemal półleżącej.
- Opowiedz mi o swojej Wierzbinie. Dobrze zapamiętałem nazwę?
Nigdy tam nie byłem.
- To niewielka mieścina nad niewielkim
jeziorem. Ale my mamy do jeziora daleko, może to i dobrze, bo w ten
sposób unikamy nadmiaru komarów. Mam tam dom, w którym obecnie
mieszka mój ojciec, babcia i przyrodni brat. I jeszcze stary pies
imieniem Tajki.
- Często jeździsz do swoich... Ja nie mam
na nic czasu w zwykłe dni, a ciebie nie ma w weekendy. Rozmijamy
się.
- To prawda. W zasadzie jeżdżę do domu do pracy, bo
muszę ogarnąć cały dom w Wierzbinie, poprać poprasować,
posprzątać. Czasem coś ugotować lub upiec. Najgorsze są taty
koszule, a zmienia je każdego dnia, szczególnie teraz, latem.
Bardzo nie lubię ich prasować, choć doszłam już do sporej
wprawy, prasując tak przez kilka lat. Sama miejscowość jest
urocza. Ma dużo zieleni i jest dość zadbana. Zaraz za płotem
naszej posesji zaczyna się dość duży park, a większość drzew
jest bardzo stara, ma duże korony, co zapewnia latem sporo cienia.
No i ptaki. Lubię słuchać, gdy wyśpiewują swoje trele. Jednak
nie rozróżniam ptaków po ich śpiewie.
- Pojadę z tobą
do Wierzbiny. Mam nadzieję, że będziesz mogła mnie przenocować.
A jak nie – to najwyżej wrócę do Krakowa, a w niedzielę po
ciebie przyjadę.
On nie pytał, czy Stefcia może go
zaprosić – on mówił, że pojedzie i już! Była tym zaskoczona,
chociaż starała się nie dać tego po sobie poznać.
-
Myślę, że jesteś głodny, skoro jesteś prosto z pracy. Podgrzeję
ci gulasz z kopytkami, co ty na to? I zrobię trochę mizerii. Może
być? - zaproponowała, dążąc do zmiany tematu. - I gdzie
przechowywałeś te kwiaty, bo są w dobrej kondycji.
-
Jestem wszystkożerny, nigdy nie grymaszę – zapewnił ją ze
śmiechem. - A kwiatki stały w wiadrze z wodą w moim niby biurze.
Ale dziś wszędzie jest gorąco.
- Robaki też byś jadł?
Takie jakie jedzą w Amazonii.
- Jeśli by były dobrze
przyprawione – uśmiechnął się jak łobuziak. Błysnął bielą
zębów.
Bardzo lubiła uśmiech Pawła.
Podgrzała
solidną obiadową porcję, a on jadł z wielkim apetytem i dopiero
teraz powiedział, że istotnie był bardzo głodny.
- Czy
ja przypadkiem nie zjadłem twego jutrzejszego obiadu?
- Mam
jeszcze trochę suchego chleba, więc nie jest tak źle – teraz ona
zażartowała.
- Moja droga, po tak obfitym i pysznym
obiedzie, to ja mogę tylko spać – powiedział odsuwając od
siebie pusty talerz.
- Cieszę się, że ci smakowało.
Połóż się. Chociaż na piętnaście minut.
- Nie mogę,
bo w tym czasie bym usnął. Chcę z tobą porozmawiać, wypytać cię
o twoją przeszłość. A przede wszystkim o to, czy mój przyjazd do
twego domu spowoduje jakieś perturbacje, niezdrowe zamieszanie. Tego
akurat bym nie chciał.
- Trudno mówić o zamieszaniu.
Wiesz jak się u nas mówi – gość w dom, Bóg w dom. Na pewno
nikt ci nie zrobi przykrości, co najwyżej Tajki cię obszczeka.
- Duży masz dom?
- Raczej tak. Rozległy. I piętrowy.
Nie będzie problemu z noclegiem.
- A w czym najbardziej będę
ci przeszkadzał?
- Trudno powiedzieć. Nie będę mogła być
cały czas przy tobie, bo jednak będę musiała zrobić to, co robię
zawsze. Najwyżej się ponudzisz przed telewizorem. A może
pospacerujesz po ogrodzie bądź parku lub porozmawiasz z moim tatą
lub babcią. Babcia bardzo lubi gości.
- Nie będą na mnie
źli?
- Ależ skąd! W żadnym wypadku. Być może nawet z
rana taty nie będzie, bo poranki sobotnie zazwyczaj ma mocno zajęte.
A potem drzemie w swoim fotelu i odpoczywa. Babcia robi obiad i
piecze ciasto, a ja i Piotrek zajmujemy się całą resztą, by
nadrobić tygodniowe zaniedbania. Skąd tyle wątpliwości u ciebie?
- A bo się wyrwałem z tym wyjazdem, a teraz mi głupio.
- Co najwyżej później sąsiedzi będą plotkować, że
przywiozłam narzeczonego. Ale to ciebie nie dotyczy, bo ty
wyjedziesz. Natomiast ja wcale się tym nie przejmuję. Dawno nie
dawałam okazji sąsiadom do takiego mielenia ozorem, więc niech się
cieszą. A ja... ja mam to w nosie!
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz