sobota, 18 marca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 8.


STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.8. © Elżbieta Żukrowska

Cz. 8.

Nie odzywał się do niej przez dłuższy czas. Nie dzwonił do pracy, ani nie odwiedzał w domu. Z kolei Stefcia bardzo długo nie była u Kamila, ale gdy wreszcie się tam wybrała, miała mocne postanowienie nawet o Marku nie wspomnieć. Nadal był urażona. I nawet nie o to jej chodziło – obrażona czy nie – ale o to, że Marek zachował się w stosunku do niej podle. Wtedy w Zakopanem spali w oddzielnych pokojach, zresztą na jej wyraźne życzenia. A potem w domu jakby chciał „zapłaty” za ten wyjazd. Była do głębi oburzona! I jeszcze upierał się przy wspólnym wyjeździe do Wierzbiny! „O, Mareczku! Zapomnij o Wierzbinie! I o mnie zresztą też!”. Myślała, że zna Marka. Nie przypuszczała, że będzie dopominał się o wspólną noc. Nie powiedział, że kocha. Nie dał odczuć, że między jest chemia. No właśnie – czy ta chemia była? A jednak to na myśl o Marku jej serce drżało...

Kamil ucieszył się z jej przyjścia i od razu zabrał się za włosy.
- Bardzo je zaniedbałaś. Czy ty w ogóle stosujesz jakiejś odżywki? Są bardzo suche!
A w chwilę potem zapytał o Marka, o to, jak im się układa.
- Układa? Przecież my nie jesteśmy parą! - oburzyła się Stefcia.
- Jak to nie jesteście? - zdumiał się Kamil. - Byłem pewien, że od dawna jesteście parą.
- Rozstajne drogi... Nie jesteśmy.
- To może dlatego Marka znów wywiało do Londynu... Blisko miesiąc tam siedzi. I po co? Po co? Odbiło mu, czy co? Dlaczego nie jesteście razem?
- Nie umiem odpowiedzieć ci na to pytanie. Marek zachował się tak, jak nie Marek. I tak dobrze, że wychodząc nie trzasnął drzwiami. Nie, Kamil. Nie zadawaj mi takich pytań. Marek mnie po prostu obraził. I koniec dyskusji.
- Musisz teraz tak posiedzieć pół godziny. Zaraz ktoś nam zrobi kawę... Danusiu! Dwie kawy proszę. A ty, Stefciu, jednak opowiadaj.
- Nie. Nic nie będę opowiadać. Jakiś czas temu namawiał mnie, abym się do niego przeprowadziła. Odmówiłam. Obawiałam się jakiejś sprzeczki, dąsów, albo i gniewu. I całe szczęście, że odmówiłam. Wiesz w jakiej bym teraz była sytuacji? Koszmar!
- Przecież on ciebie kocha, dziewczyno.
- Kocha? Co ty opowiadasz!
- On kocha ciebie, a ty jego. Tylko obydwoje jesteście dziwnie zaślepieni.
- Niedawno myślałam nad tym. Nie ukrywam – brak mi Marka. Ale chyba nie będę umiała mu wybaczyć. Inna sprawa, że on tego wybaczenia wcale nie potrzebuje. A poza tym między nami już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Jakbym zobaczyła Marka w innym świetle. Zawsze był dla mnie taki dobry, czuły, uważający. Odnosił się do mnie z wielkim szacunkiem. Starałam się tego nie wykorzystywać. Nie chciałam, aby był na każde moje zawołanie, więc się powstrzymywałam, nie przywoływałam go do siebie. Ale zawsze dawałam odczuć, jak bardzo się cieszę, że przyszedł. Naprawdę. Był dla mnie ważny. Może najważniejszy... Mieszkanie bez niego jest takie smutne... Prowadziłam z nim w moich myślach długie rozmowy. Czułam, że mogę mu o wszystkim powiedzieć. A teraz już nie mam tego zaufania. Teraz jest tak, jakby mnie nie tylko zranił, ale i zdradził. Nie chcę takiego faceta. Nie chcę.
- Ale tęsknisz za nim?
- Chyba tak. Chociaż nie chcę... Jednak to nie zmienia postaci rzeczy. Można przebaczyć jakąś głupotę i nawet się z niej śmiać. Ale takie coś? Już mu nie ufam. Sądzisz, że to się da odbudować? Bo mnie się wydaje, że nie. A wcześniej zastanawiałam się, czy kocham Marka. Babcia wbijała mi do głowy, że Żakowie kochają tylko raz, więc nie byłam pewna, czy to już miłość. I chyba jednak nie miłość, a przyzwyczajenie. Przywiązanie. Przyjaźń. A teraz to wszystko jest w gruzach.
- A nie pomyślałaś, że to zwyczajne nieporozumienie?
- Chyba żartujesz. Facet ciągnie namolnie kobietę do łóżka, ona się opiera, a ty mówisz, że to nieporozumienie? To bark wrażliwości. I szacunku. Ale jestem teraz jak przekłuty balonik. - przyznała ze smutkiem. - Opadły mi ręce. Nie mam powodów do radości. I nic mi się nie chce. Nie ma słonka, jak to jesienią, więc jedno do drugiego i jestem apatyczna. Dobrze chociaż, że w pracy wszystko w porządku. Dyrektor mnie lubi, nawet dostałam podwyżkę. Ale jakoś to mnie nie cieszy. Jest obok mnie. Takie mało ważne. Na weekend jadę do Wierzbiny, to trochę podładuję akumulatory.
- Bo pójdziesz na grób Liama.
- A żebyś wiedział. On mnie nie zdradzi.
- Żebyś nie była taka pewna! Może w niebie szaleje z jakąś anielicą. I to nie jedną!
Stefcia nie mogła opanować śmiechu.
A w mieszkaniu myślała o tym, jak dobrze, że ma Wierzbinę! Po zniknięciu Marka Kraków zrobił się strasznie pusty. Praca - dom, praca – dom. I pustka. Tylko gołębie gruchały jak wściekłe. Znienawidziła je i tego ustawicznego mycia parapetów we wszystkich oknach. Nie lubiła ich gruchania i tuptania po parapetach. Wydawało się jej, że to przez te gołębie przestała lubić wynajmowane mieszkanie. Uciec stąd. Najlepiej do Wierzbiny! Ale trwała w Krakowie tym bardziej, że dyrektor obdarzał ją coraz większym zaufaniem. Wielokrotnie narady odbywały się z jej obowiązkowym udziałem, a co najważniejsze – liczył się ze zdaniem Stefci. Przy jakiejś okazji powiedział gdy akurat byli sami, że docenia to, co udało się jej zrobić z Mariolą – to teraz taka dobra i odpowiedzialna pracownica. Wcześniej Grzegorz chyba robił za nią robotę, ale niczego dziewczyny nie nauczył. A Stefania umiała to zrobić. W każdym razie idzie ku jeszcze lepszemu, bo Mariola zaczyna myśleć o zaocznych studiach. Stefcia miała wielką ochotę zapytać, kim Mariola jest dla dyrektora, ale na szczęście się powstrzymała.
W banku pracowało dużo więcej kobiet niż mężczyzn. Wszyscy panowie byli żonaci, co do jednego. Na samym początku niektórzy usiłowali ze Stefcią flirtować, ale szybko przekonali się, że to niemożliwe. Przy tym dziewczyna z nikim się nie spoufalała, gdy ktoś chciał zbyt długo z nią rozmawiać, a przy tym wkraczał w osobiste tematy – torpedowała takie wynurzenia stwierdzeniem, że jest bardzo zajęta i wsadzała nos głęboko w papiery. Była chłodna, daleka i obojętna. Choć to może i dziwne, ale najbliżej była z... Mariolą.
Minął pierwszy rok pracy i Stefcia mogła wziąć urlop. Jednak co z tym urlopem miałaby zrobić? Samotny wyjazd wcale się jej nie uśmiechał. Podobnie siedzenie jesienią w Wierzbinie. Co innego pobyć tam kilka dni, a co innego cały miesiąc. Dorotka zapraszała ją do siebie, do Szwecji. Stefcia nawet to rozważała, ale czy warto narażać się na bolesne wspomnienia, rozgrzebywać stare rany, dołować samą siebie? Odejście Liama już jakoś na niej przyschło, przestało mocno boleć, było teraz jakby osnute niebieskawą mgiełką. I niech tak zostanie. Rozmyślając o swoich szwedzkich znajomych najbardziej zazdrościła Wiktorowi – razem z Grażyną doczekali się córeczki... A ona co? Bez męża i bez dziecka. Tak bardzo chciała mieć dziecko! Ale nawet babci i ojcu o tym nie mówiła, bo po co tą kochaną dwójkę dodatkowo ranić?
Upłynął pełny rok od rozstania z Markiem. W zasadzie nie przestała za nim tęsknić... Ale coraz mniej o nim myślała. Dużo czytała, kupiła sobie telewizor i magnetowid i od czasu do czasu oglądała nawet filmy. Jednak nie stała się niewolnicą seriali, które coraz częściej nadawano w telewizji. Odwiedzał ją jedynie Kamil. Czasem mówił coś o Marku, ona sama się nie dopytywała. Kiedy usłyszała, że Marek planuje następny trzyletni pobyt w Stanach Zjednoczonych – to jednak aż nią zatrzęsło. Gdzieś w głębi niej dziko zaskowyczała tęsknota...
Sylwestra spędziła samotnie popijając różowe wino. Aura była tak okropna, że zrezygnowała z wyjazdu do Wierzbiny. Babcia obiecała, że przyjedzie do niej, gdy tylko ustabilizuje się pogoda i drogi będą przejezdne. Do tej pory nie widziała mieszkanka wnuczki.
Przyjechała wraz z Piotrem (za kierownicą!), Edwardem i Tajkim. To była wyjątkowo urocza niedziela! I choć odjeżdżali późnym wieczorem, to Stefci dzień ten wydał się wyjątkowo krótki. Od ojca dowiedziała się, że jednak wiosną ma ruszyć budowa planowanego od dawna olbrzymiego osiedla w Wierzbinie, tego blisko ich posesji.
- Mokradełka nie sięgną, bo to za daleko i po drugiej stronie trasy, ale będą robić naciski, bym zmniejszył nasze siedlisko i ograniczył produkcję zieleniny – powiedział Edward. - Zaczęto rozważać obwodnicę...
- Trzeba tu będzie zostawić kwiaty i nowalijki pod folią – dodał Piotr.
- Jeśli o mnie chodzi to nie zgadzam się na żadną sprzedaż ziemi. Nie teraz, kiedy Piotr jest w stanie zająć się uprawami, a tato wreszcie może odpocząć. Więc czasem nie dawajcie nadziei nikomu w sprawie kupna – zapowiedziała Stefcia. - W razie czego, braciszku, zrób trawnik, a ziemi nie sprzedawaj. Nawet nie wydzierżawiaj. Zresztą, to wszystko i tak należy do mnie. Bez mojej zgody nic nie będziecie mogli wypuścić z rąk.
- I bardzo dobrze! – ucieszyła się babcia.
- Babciu, a jak tam pan Władeczek?
- Chyba nie najlepiej. Ale dziękuję, że pytasz. Ostatnio tylko siedzi w kantorku i kwitów pilnuje. Oczywiście musi też przyjmować pieniądze, ale bardzo się na to oburza. Jednak musi, bo taka jego rola.
- Raz mu się pieniądze nie zgadzały o jakąś małą, zupełnie bzdurną kwotę i wtedy tak się naburmuszył, tak strasznie się zdenerwował! – Wyjaśnił Edward. - Ale mama go udobruchała. Upiekła babkę ziemniaczaną, nagotowała grochówki i znów jest dobrze.
- Przez żołądek do serca – zaśmiał się Piotrek. Właśnie wybierał się na krótki spacer z Tajkim.
- Ale z ręką i nogą źle. Już nie da rady odgarniać śniegu – dodała zatroskana babcia. - I skrzynek też nie dźwignie. To znaczy chce, ale mu zakazałam.
- Są młodzi ludzie, to odgarną. Władek i tak się dość w życiu naharował. Teraz niech siedzi w cieple na herbatce u babci. Przyjąłem takich dwóch chłopaków do ciężkiej roboty, wołam ich jedynie w specjalne dni, gdy trzeba coś podźwigać. A im to odpowiada, że nie muszą każdego dnia być o świtaniu.
- Znam ich?
- Jeden to najmłodszy syn tej Karłowiczowej, Miłosz. Może pamiętasz, jego matka czasem u nas pracowała? A drugi to Grzesiu Florczak, syn tego pijaczyny. Wyobraź sobie, że wcale nie tyka alkoholu, aż chłopaki się z niego śmieją. Odkłada pieniądze na studia, bo od października chce zacząć, a przecież na ojca nie może liczyć.
- Teraz wszyscy chcą studiować, a nie ma komu robić na budowach. Ciekawe, skąd oni wezmą ludzi, gdy ruszy budowa tego osiedla koło nas? – retorycznie zapytała babcia.
Pojechali.
A w następnym tygodniu we wtorek posłaniec z kwiaciarni przyniósł duży bukiet czerwonych róż na bardzo długich łodygach. Do bukietu dołączony był bilecik – wyraz „przepraszam” napisany szesnaście razy (na więcej nie było miejsca), w równym słupeczku, po każdym wykrzyknik. Ostatnie „przepraszam” było napisane wielkimi literami i miało pięć wykrzykników. Podpisu nie było, ale Stefcia i tak wiedziała, że to mógł być jedynie Marek. Ponad rok czekał z tymi przeprosinami – pomyślała z przekąsem. Nie miała wazonu na tyle róż w jednym bukiecie. Wstawiła kwiaty do najwyższego garnka, musiała je jednocześnie oprzeć o ścianę, i poszła na zakupy – po duży wazon. Owszem, znalazła taki i ledwie go przydźwigała. Na szczęście jakiś sąsiad wniósł go po schodach, bo już naprawdę ledwie niosła.
Przed snem zastanawiała się, czy może tak z czystym sercem powiedzieć, że wybaczyła. W końcu upłynęło naprawdę dużo czasu. A jednak nie... To znaczy wybaczyć wybaczyła, tylko nie chciała już mieć nic wspólnego z Markiem. Nie ufała mu. Ale... tęskniła za nim.
Na drugi dzień zadzwoniła do Kamila, niestety, nie było go – wyjechał na warsztaty fryzjerskie do Poznania i miał wrócić za kilka dni, najprędzej za tydzień w środę. Gnana dziwnym niepokojem pojechała na pieczarki do Witka. Chociaż długo siedziała, nie doczekała się przyjścia Marka, nie dowiedziała się też ani słowa o nim, mimo tego, że rozmawiała z właścicielem bistra. Miała nadzieję, że skoro przysłał kwiaty to jest w Polsce. Niezadowolona i sfrustrowana wróciła do domu. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Aż wspomogła się melisą, aby jakoś usnąć.
Przyszła wiosna i dni stały się bardziej radosne. Na licznych klombach przy jezdniach kwitły już szalone tulipany. Były tak kuszące swymi barwami, że Stefcia raz i drugi kupiła sobie wiązankę, a ostatnio wpadła w nawyk przywożenia sobie kwiatów z Wierzbiny lub Karolinki. W zasadzie dbał o to ojciec.
Stefcia zauważyła, że ojciec bardzo posiwiał. Ciągle miał gęste włosy, ale już w połowie wysrebrzone. Nawet nie wysrebrzone, a białe. On sam wydawał się bardzo kruchy, delikatny. Wprawdzie nie skarżył się na serce, ale... kto go tam wie? Może to tylko leki maskowały chorobę.
Babcia jakoś sobie radziła. Jedyne jej zadanie to teraz było zrobienie obiadu. I sporządzenie listy zakupów. Czasem chodziła do przyjaciółek, czasem one ją odwiedzały, szczególnie teraz, gdy były ciepłe dni i przyjemność sprawiało siedzenie na werandzie.
Tej wiosny Stefcia poznała Pawła Targosza – ratował ją z opresji, gdy w powrotnej drodze z Wierzbiny do Krakowa zepsuło się jej auto. Po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji i była kompletnie bezradna! A na dodatek to przecież była niedziela, więc skąd wziąć mechanika tak na zawołanie? Targosz jako jedyny zatrzymał się i we wszystkim jej pomógł, a na końcu odwiózł do domu i wprosił się na kawę z sernikiem, który miała w swoich bagażach. Ta pierwsza wizyta nie trwała zbyt długo – tyle, co wypicie kawy. Mężczyzna i tak stracił dla niej dużo czasu, a na drugi dzień miał jakiś daleki wyjazd z siostrą i matką, jeśli Stefcia dobrze zrozumiała, to odwoził matkę do jakiegoś szpitala w centrum Polski. Nie chciała go wypytywać o szczegóły. Na odchodnym to on zapytał, czy może ją jeszcze kiedyś odwiedzić. Powiedziała, że będzie jej bardzo miło i dała numer telefonu do swego banku.
Mężczyzna bardzo się jej spodobał. Nie z wyglądu – bo ten był przeciętny. Miał brązowe, krótko przycięte włosy i ciemnobrązowe oczy, nieco kwadratowa szczęka, ciepły uśmiech pięknie wykrojonych ust. Tak, usta miał zdecydowanie najładniejsze. I ręce – dłonie o długich palcach, zadbane. Granatową koszulkę polo rozpychały solidne mięśnie ramion i karku. Resztę stroju też miał zwyczajną – czarne dżinsy i ciemne sportowe buty. Był zaradny i pomysłowy. Patrzył uważnie, widać było, że słucha rozmówcy. Nie przerywał, nie wpadał w słowa. Nie miał żadnych nerwowych ruchów, typu przeczesywanie włosów palcami lub bębnienie nimi po kierownicy czy stole. Nie zadawał zbytecznych pytań. Można powiedzieć, że był aż do bólu zwyczajny. I to się Stefci podobało.
Mechanik zadzwonił do Stefci po kilku dniach i oznajmił, że naprawa nie będzie taka szybka, bo kilka części musi sprowadzić, może coś mu się uda kupić na szrocie, ale wszystko to wymaga czasu i cierpliwości. Poprosiła, aby zrobił wszystko, co tylko możliwe, by autko znów chodziło jak szwajcarski zegarek. Pan Czesio się śmiał. Zrobił jej wyliczankę wszystkich problemów, ale i tak się na tym nie znała, nawet nie starała się zapamiętać, by chociaż z grubsza powiedzieć o nich ojcu. Sprzęgło i hamulce – tyle do niej dotarło. Ojciec zaproponował, że przyjedzie i zaholuje auto do znajomego mechanika w Wierzbinie, ale nie wyraziła zgody. Niech pan Czesio zrobi co może, a mechanik z Wierzbiny najwyżej to za jakiś czas skontroluje.
- Przypomnij mu, aby wymienił od razu olej – pouczał ojciec.
Paweł Targosz odczekał pełne dwa tygodnie zanim znów się u niej pojawił. Przyniósł pierwsze czereśnie, które podobno uwielbiał.
- Czy zdarza ci się spacerować w deszczu? - zapytał, gdy pili kawę.
- Nie mogę powiedzieć, że celowo wychodzę na deszczowy spacer.
- Może dziś cię jednak namówię? Nie pada aż tak gwałtownie. Gdy świeci słońce jestem zajęty na budowie. Ale dziś mam wolne, właśnie dlatego, że pada deszcz. To co?
- Dobrze. Dawno, nawet bardzo dawno, nie byłam na prawdziwym spacerze.
- A ja mam duży parasol. Właśnie dla dwojga. W takim razie teraz najważniejsze są buty. Nie chciałbym, abyś nabawiła się kataru! I nie będziemy długo, nie dłużej niż godzinę. Dobrze? Ja w zasadzie jestem dużo na powietrzu, lecz ty chyba ciągle siedzisz w murach.
Spacer należał do bardzo miłych. Z Pawłem rozmawiało się lekko, bez przymusu. Nadal nie zadawał pytań, a Stefcia unikała opowieści o sobie. Na ulicach nie było dużo ludzi, tym przyjemniej szło się im tak donikąd. Paweł chyba nieźle znał historię Krakowa, bo od czasu do czasu dzielił się ze Stefcią ciekawymi informacjami o niektórych ulicach, a nawet pojedynczych budynkach. Czasem też wtrącał jakąś lekką, zabawną historię ze swojego życia. Później odprowadził ją do mieszkania, pod same drzwi, ale już nie wszedł. Na pożegnanie cmoknął ją w policzek i obiecał, że za jakiś czas ją odwiedzi, koniecznie, gdy będzie słońce, bo chciałby wybrać się wraz z nią na Kopiec Kościuszki, o ile tylko Stefcia zechce mu towarzyszyć. Nie był na kopcu już ponad dziesięć lat. A ona? Przyznała się, że nigdy tam nie była.
- To jesteśmy umówieni – i tak pięknie uśmiechnął się na pożegnanie, że jej serce lekko zadrżało.
Po odbiór samochodu Stefcia pojechała służbowym autem. Rozliczyła się z panem Czesiem dodając premię w postaci butelki wódki. Już odpaliła silnik do odjazdu, gdy mechanik nachylił się do niej. Otworzyła okno.
- Chciałem jeszcze panią prosić – powiedział opierając się o auto - by nie skrzywdziła pani naszego Pawełka. Jego ojciec jest moim przyjacielem.
- Co pan ma na myśli?
- On już mocno dostał od życia po plecach...
- Proszę powiedzieć tyle, ile pan może.
- Chyba nie powinienem... Ale dobrze, powiem, bo on raczej tego nie zrobi – pan Czesio podrapał się po łysej czaszce. - Poza tym to żadna tajemnica. Od blisko dziesięciu lat, a może od ośmiu, już nie pamiętam... On jest wdowcem. Jakiś pijany kierowca wjechał na chodnik i zabił jego żonę, która była akurat w końcówce ciąży. Myśmy myśleli, że Paweł wtedy oszaleje... Był dobrze zapowiadającym się zapaśnikiem, jeździł na różne zawody i zgrupowania, zdobywał medale. I oczywiście pracował, bo takie to były czasy... Ale po śmierci żony rzucił to wszystko i wyjechał do Belgii, a stamtąd do Kanady. Budował Kanadyjczykom domy z bali, bo podobno nastała na nie moda. Takie wielkie, leśne chaty. Wrócił niecałe dwa lata temu, bo jego matka zaczęła poważnie chorować, a ojciec nie dawał sobie rady. Jego staruszek nie ma nawet prawa jazdy, a z matką trzeba było ciągle po lekarzach... No i Paweł został. Opiekuje się rodzicami przy współudziale siostry. Ale ona ma czworo dzieci, więc nie bardzo ma czas dla rodziców. Tyle, że jedzenia im nagotuje i tu przyniesie, bo niedaleko mieszka. No, to tyle o Pawle. To dobry, wartościowy człowiek. Niech pani o tym pamięta.
- Dziękuję, że mi pan powiedział. Gdzie on teraz pracuje?
- Na budowie. Jest inżynierem. Buduje jakieś wielkie osiedle pod Krakowem.
- Ja też jestem wdową – powiedziała cicho Stefcia, ale pan Czesio już chyba jej nie usłyszał, bo się odsunął od samochodu.
Czy przeżyte tragedie, żal i smutek, mogą łączyć? Rozmyślała.
Wyglądało na to, że Paweł mówił komuś o tym, że się z nią spotkał. Miał jakieś plany?
Po około dwóch tygodniach zadzwonił do niej. Chciał przyjechać po nią pod bank, gdyż wejście na kopiec było tylko do godziny szesnastej.
- Jeśli chcesz, to mogę się urwać z pracy dwie godziny wcześniej – odpowiedziała.
- Świetnie! Nie śmiałem cię o to prosić. Zatem będę około trzynastej czekał na ciebie pod bankiem. Gdym się troszkę spóźnił, to nie miej mi tego za złe. Czasem w ostatniej chwili coś wypada, coś, na co nie mamy wpływu.
- W porządku. Najwyżej zapalę papierosa.
- Ty palisz?
- Nie. Tak tylko zażartowałam.
- Nie lubię palących kobiet. To do jutra, skarbie.
„Skarbie”? Bardzo ciepło zabrzmiało to słowo.
Paweł jak zwykle miał dużo do powiedzenia na temat Kopca Kościuszki. Był jak chodząca encyklopedia. Trzymał ją za rękę, a chwilami nawet obejmował. Stefci sprawiało to przyjemność. Jednak nie wdzięczyli się do siebie. To spotkanie było nasączone przyjacielskim ciepłem. A później nie widziała go ponad miesiąc. Nie miała jego numeru telefonu, więc nie mogła zapytać, co się stało.
Zjawił się niespodzianie, a jej zaparło dech w piersiach – taki był przystojny! Miał kilkudniowy zarost elegancko podgolony, zadbany. Wyglądał oszałamiająco! Ciemne dżinsy i jasna koszulka polo. I tak cudownie pachniał! To wszystko razem bardzo go odmieniło. Jakby ujrzała innego mężczyznę.
Był gorący początek lipca, gdy przyjechał do niej pod wieczór i to bez uprzedzenia. Właśnie zmieniała pościel, którą miała zawieźć do Wierzbiny do prania. W końcu tam była pralka automatyczna i dużo lepsze warunki do suszenia dużych sztuk pościeli.
- Bardzo przeszkadzam? - zapytał cmoknąwszy ją w policzek. Przywiózł kilka świeżo rozkwitłych gałązek gladioli. - Znajdziesz dla nich jakiś wazon? Mam nadzieję, że lubisz kwiaty. To z maminego ogródka.
- Są śliczne! Dziękuję. A kwiaty bardzo lubię. Chodź, siadaj. Zaraz zrobię kawę.
- Może na kawę to już trochę późno, lepsza będzie herbata, jak myślisz?
- A może sok z wodą? Mam lód.
- Poproszę. Soku tylko tak dla koloru.
- Siadaj i opowiadaj. Długo cię nie było. Trochę czekałam na ciebie.
- Tak wyszło. Nie mogłem wcześniej. To znaczy przyjechałem najszybciej, jak to było możliwe. Ostatnio na budowie pracujemy aż do zmroku. Mój zastępca poszedł na urlop. Nie dzwoniłem do ciebie, bo nie miałam pewności, o której zdołam się wyrwać z pracy. Na szczęście działały dziś prysznice, to chociaż się umyłem. Nie zawsze mamy wodę, jak to latem podczas suszy.
Usiadł przy stole w szarym saloniku, a ona przyniosła dzbanek z wodą i sokiem oraz szklanki. Paweł wypił natychmiast aż dwie.
- Wybacz, że nigdzie cię dziś nie zabiorę, ale po prawdzie jestem bardzo zmęczony.
- To połóż się na kanapie. Przecież możesz rozmawiać na leżąco. Niech twój kręgosłup choć troszkę odpocznie.
- Nie wypada! Choć propozycja jest bardzo kusząca! - Jednakże przesiadł się na kanapę i podparty poduszeczkami był w pozycji niemal półleżącej. - Opowiedz mi o swojej Wierzbinie. Dobrze zapamiętałem nazwę? Nigdy tam nie byłem.
- To niewielka mieścina nad niewielkim jeziorem. Ale my mamy do jeziora daleko, może to i dobrze, bo w ten sposób unikamy nadmiaru komarów. Mam tam dom, w którym obecnie mieszka mój ojciec, babcia i przyrodni brat. I jeszcze stary pies imieniem Tajki.
- Często jeździsz do swoich... Ja nie mam na nic czasu w zwykłe dni, a ciebie nie ma w weekendy. Rozmijamy się.
- To prawda. W zasadzie jeżdżę do domu do pracy, bo muszę ogarnąć cały dom w Wierzbinie, poprać poprasować, posprzątać. Czasem coś ugotować lub upiec. Najgorsze są taty koszule, a zmienia je każdego dnia, szczególnie teraz, latem. Bardzo nie lubię ich prasować, choć doszłam już do sporej wprawy, prasując tak przez kilka lat. Sama miejscowość jest urocza. Ma dużo zieleni i jest dość zadbana. Zaraz za płotem naszej posesji zaczyna się dość duży park, a większość drzew jest bardzo stara, ma duże korony, co zapewnia latem sporo cienia. No i ptaki. Lubię słuchać, gdy wyśpiewują swoje trele. Jednak nie rozróżniam ptaków po ich śpiewie.
- Pojadę z tobą do Wierzbiny. Mam nadzieję, że będziesz mogła mnie przenocować. A jak nie – to najwyżej wrócę do Krakowa, a w niedzielę po ciebie przyjadę.
On nie pytał, czy Stefcia może go zaprosić – on mówił, że pojedzie i już! Była tym zaskoczona, chociaż starała się nie dać tego po sobie poznać.
- Myślę, że jesteś głodny, skoro jesteś prosto z pracy. Podgrzeję ci gulasz z kopytkami, co ty na to? I zrobię trochę mizerii. Może być? - zaproponowała, dążąc do zmiany tematu. - I gdzie przechowywałeś te kwiaty, bo są w dobrej kondycji.
- Jestem wszystkożerny, nigdy nie grymaszę – zapewnił ją ze śmiechem. - A kwiatki stały w wiadrze z wodą w moim niby biurze. Ale dziś wszędzie jest gorąco.
- Robaki też byś jadł? Takie jakie jedzą w Amazonii.
- Jeśli by były dobrze przyprawione – uśmiechnął się jak łobuziak. Błysnął bielą zębów.
Bardzo lubiła uśmiech Pawła.
Podgrzała solidną obiadową porcję, a on jadł z wielkim apetytem i dopiero teraz powiedział, że istotnie był bardzo głodny.
- Czy ja przypadkiem nie zjadłem twego jutrzejszego obiadu?
- Mam jeszcze trochę suchego chleba, więc nie jest tak źle – teraz ona zażartowała.
- Moja droga, po tak obfitym i pysznym obiedzie, to ja mogę tylko spać – powiedział odsuwając od siebie pusty talerz.
- Cieszę się, że ci smakowało. Połóż się. Chociaż na piętnaście minut.
- Nie mogę, bo w tym czasie bym usnął. Chcę z tobą porozmawiać, wypytać cię o twoją przeszłość. A przede wszystkim o to, czy mój przyjazd do twego domu spowoduje jakieś perturbacje, niezdrowe zamieszanie. Tego akurat bym nie chciał.
- Trudno mówić o zamieszaniu. Wiesz jak się u nas mówi – gość w dom, Bóg w dom. Na pewno nikt ci nie zrobi przykrości, co najwyżej Tajki cię obszczeka.
- Duży masz dom?
- Raczej tak. Rozległy. I piętrowy. Nie będzie problemu z noclegiem.
- A w czym najbardziej będę ci przeszkadzał?
- Trudno powiedzieć. Nie będę mogła być cały czas przy tobie, bo jednak będę musiała zrobić to, co robię zawsze. Najwyżej się ponudzisz przed telewizorem. A może pospacerujesz po ogrodzie bądź parku lub porozmawiasz z moim tatą lub babcią. Babcia bardzo lubi gości.
- Nie będą na mnie źli?
- Ależ skąd! W żadnym wypadku. Być może nawet z rana taty nie będzie, bo poranki sobotnie zazwyczaj ma mocno zajęte. A potem drzemie w swoim fotelu i odpoczywa. Babcia robi obiad i piecze ciasto, a ja i Piotrek zajmujemy się całą resztą, by nadrobić tygodniowe zaniedbania. Skąd tyle wątpliwości u ciebie?
- A bo się wyrwałem z tym wyjazdem, a teraz mi głupio.
- Co najwyżej później sąsiedzi będą plotkować, że przywiozłam narzeczonego. Ale to ciebie nie dotyczy, bo ty wyjedziesz. Natomiast ja wcale się tym nie przejmuję. Dawno nie dawałam okazji sąsiadom do takiego mielenia ozorem, więc niech się cieszą. A ja... ja mam to w nosie!

c.d.n.
fot. własne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz