poniedziałek, 25 kwietnia 2011

NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI - roz. 1. Nawałnica

 
Roz.1. NAWAŁNICA

Przesunęła doniczki na parapecie i przylgnęła nosem do szyby. Nie pomogło. Gęsta ściana deszczu, ulewy gwałtownej, przysłaniała zazwyczaj widoczny początek Drogi Kasztanowej. Co chwila biły pioruny, wyładowania były wyjątkowo gwałtowne i Urszuli aż serce się ściskało na myśl o Kalince i Ori. Sprawdziła zegar - już powinny być!  Dwa lata temu za stodołami piorun zabił Szymańską.  Urszula nieświadomie po cichu odmawiała litanię do Najświętszej Maryi Panny, drżała. Zawsze bała się burzy. Nie mogła okazać tego dzieciom. Bratankom i bratanicom. Wreszcie podświetlone błyskawicą ukazało się stado krów, a dopiero po chwili  dziewczynki.
   Urszula ruszyła do drzwi,  w sieni nakładając pelerynę z kapturem i kalosze.
  - Zajmij się nimi i przyjdź, bo sami nie damy rady - powiedziała jeszcze na odchodnym do najstarszej z dziewczynek. - I żeby w kuchnie ogień nie zgasł!
   Aleksander z Teodorem już czekali w oborze. Krzyknęła do dziewczynek, by szły do domu i zaraz, natychmiast się przebrały w suche rzeczy. Obie wyglądały przerażająco żałośnie! Kalinka na pewno płakała...A Orii tylko udawała dzielną.  Pierwsza burza w tym roku.  Bardzo gwałtowna i niespodziewana. Jakub pewnie nie przyjdzie do pomocy, bo nie zostawi domu w czasie takiej burzy - myślała ze smutkiem. Osiem krów do wydojenia! Trzask za trzaskiem! Słychać było głośne wyładowania. Następne wyładowanie było głuche, jakby ktoś beczki toczył po bruku, wielkie i ciężkie...Aż jej serce zamarło na chwilkę... I naraz głośny trzask, gdzieś zupełnie blisko, jakby zaraz koło niej... Zwierzęta też były niespokojne, ale wieloletnia rutyna kazała stawać im na stanowiskach, chłopcy zręcznie zapinali łańcuchy.  Nie poradzi sobie! Aleksander miał raptem czternaście lat (w zasadzie dopiero za dwa miesiące), Teo był dwa lata młodszy, Anna o następne dwa lata. Półtora roku później urodziła się Wiktoria. A najmłodsza Kalinka miała dopiero za rok miała  iść do szkoły. Taki drobiazg! I żeby wreszcie przyjechał Aleksander!  Ten duży Aleksander,  jej - Urszuli - brat. Ale nie przyjedzie. Z całą pewnością przeczekuje gdzieś burzę... Takiej strasznej burzy nie było od lat... I znów westchnęła do Panienki o pomoc.

   Tymczasem w domu  nagusieńka Kalinka stanęła w wielkiej białej misce ustawionej w kuchni na podłodze, a Ania polewała ją ciepłą wodą , myła głowę szamponem brzozowym  i znów polewała, by spłukać pianę. Dziewczynka wzdrygała się przy każdym uderzeniu pioruna.
- Szybciej - ponaglała Ori.
   Ania nie wchodziła w dyskusje, spieszyła się bez poganiania. Wreszcie Kalinka wycierała się, a Wiktoria weszła do miski. Była zbyt wysoka dla Ani do mycia  na stojąco, przykucnęła, a Ania zajęła się polewaniem i myciem długich włosów szamponem. Przykazała, by ubrały się w koszule nocne,  sama sprawnie usuwała ślady niby-prysznica. Kalinka rozszlochała się gwałtownie - bo kto to widział w burzę ubierać się jak na noc! Każdy powód był dobry do płaczu! Trzęsła się jak galareta, zęby jej szczękały. Anna, matczynym ruchem przytuliła siostrę na chwilkę.
- Dobrze, Kalinko. Dobrze. Ale i tak schowaj się pod pierzynkę. Trochę się rozgrzejesz. Ciocia powkładała wam termofory. Albo jeszcze lepiej - połóżcie się do jednego łóżka, będzie wam raźniej.
   Piorun uderzył gdzieś bardzo blisko,  może w tę topolę co zawszę? Następna błyskawica rozświetliła kuchnię.
- Ja już lecę do dojenia, a wy pilnujcie, aby pod kuchnią nie zgasło. Herbatę sobie same zróbcie. I ostrożnie z lampami jak będziecie przenosić je do pokoju - przykazała niczym dorosła.
    Dziewczynki nie chciały herbaty. Wtulone w siebie, przerażone, czekały na powrót cioci Uli i rodzeństwa . Deszcz siekł w szyby aż dzwoniło, błyskawice co chwila rozjaśniały pokój, grzmot brzmiał za grzmotem, nawałnica zdawała się przybierać na sile.
- Jutro pojedziemy na odpust do H. - powiedziała cichutko Ori. To miało być na pocieszenie.
- Jutro nie będzie jutra - odszepnęła Kalina.


================================

   A jednak "jutro był jutro". Słońce - jak zawsze - wysłało najpierw różowe zorze, czyste i piękne po wczorajszej burzy. I tak jak zawsze w dniu odpustu w H.  Aleksander- ojciec i ciocia Ula wstali  wyjątkowo wcześnie, wcześniej niż zwykle.
- Może dziś nie jedźmy - powiedziała do brata.- Spałeś mniej niż pół nocy. Dzieci pewnie też. Czekały na ciebie. 
- Pojedziemy jak zwykle, Uleńko - odpowiedział łagodnie. - Mamy za co dziękować i o co prosić. Zobaczę, czy są jakieś szkody, a ty zrób herbaty. Dzieci trzeba budzić.
- Nie ma prądu. Trzeba rozpalać... 
- Ale masz sucha rozpałkę? - spytał życzliwie.
- Tak, oczywiście.
- Zrób herbaty. Przejdę się po siedlisku, popatrzę i wrócę. Może przejadę się na Peri do Jakuba. 
 - Dobrze - odpowiedziała pogodzona i z cicha zaczęła "Godzinki" jako poranna modlitwę, krzątając się przy tym jak każdego ranka.- "Herbaty? Jakiej herbaty? Kawy zbożowej..."
Tej wiosny pili napój z młodych liści czarnej porzeczki i malin. Na wszelki wypadek ususzyła tego trochę na zimę.Ubiegłej jesieni suszyła wszystkie obierki ze zjadanych jabłek. Też zimą bardzo się przydały. Ciotka Helena dała jej coś z kilogram owoców pigwy. Ususzone, dodane do ziołowych herbatek zyskały uznanie nie tylko dzieci ale i księdza proboszcza. Przyjeżdżał co jakiś czas w niedzielne popołudnie...No, w tym roku już zadbała o dziką miętę...I o konfitury z truskawek...Będzie dobrze... Nawet agrestu trochę już zacukrzyła, może przedwcześnie, nie był całkiem dojrzał, ale jakby czekała, dzieci by wszystko oszczypały... Za tydzień będą już jagody. Nazbierać tak ze dwa wiadra... Najlepiej koło cioci Heleny, tam takie grube, jak w żadnym innym lesie. 

  Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą. 
 Przybądź nam, miłościwa Pani, ku pomocy,
A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy.
 Chwała Ojcu, Synowi Jego przedwiecznemu,
I równemu Im w Bóstwie Duchowi Świętemu.
 Jak było na początku, i zawsze i ninie,
Niech Bóg w Trójcy jedyny na wiek wieków słynie.


============================

   W kilka godzin później, w drodze do H. przypomniała sobie, jak niemal co roku przed wojną w tym właśnie dniu modliła się o odmianę losu. Skończyła warszawską pensję i chciała w Warszawie zostać. Wezwana przez matkę posłusznie wróciła w zasadzie chyba tylko po to, by dotrzymywać jej towarzystwa. Wioseczka była mała,  smutna, biedna. Nie było tu stosownego towarzystwa. A Ula była młoda.  Tęskniła za warszawskimi rozrywkami. Oczywiście jeździło się w odwiedziny do krewnych... Jakież to teraz odległe...
   Miała kilku starających się o rękę. Oni też przyjeżdżali... Hubert Jaszczur...Gdyby matka wtedy zezwoliła... - nie zezwoliła!  Czekała na lepszą partię dla jedynej córki. Miała nadzieję na Józefa Mączyńskiego. Jak dobrze wciąż pamięta tamte nazwiska i twarze! Jej, Urszuli, Józef się wcale nie podobał! Ktoś inny zapadł w serce. Niespodzianie a mocno...Boli do dziś... W roku 1935, tak, to musiało być wtedy, jechała znów prosić o odmianę losu. Ślub był niemożliwy! A oglądanie ukochanego każdego dnia i ustawiczne ukrywanie miłości -  było torturą.  Tak gorąco się wtedy modliła, prosiła... Teraz już nie prosi. Spokorniała. Teraz tylko dziękuje.  Przeżyła wojenna pożogę. Może doglądać dzieci brata, ma spokój. Ma zapewniony kawałek chleba w gronie najbliższych.
   Wtedy uprosiła. Jeszcze przed żniwami przyjechał  Janusz - starszy brat lekarz z Warszawy. Własnym samochodem przyjechał. Nawet wcześniej nie depeszował. Puściła ją matka do Warszawy. Miała ogarnąć nowo kupiony dom Janusza, przyjąć jakąś gosposię , może lokaja albo pannę służącą, urządzić mu dom  - zadbać o Janusza jak należy. 
   Sprawy potoczyły się inaczej.
   W Warszawie przypadkiem odnowiła stare kontakty. Spotkała Lilkę , koleżankę z pensji, obecnie żonę dużego przedsiębiorcy, i Atę, bardziej znajomą niż koleżankę. Namawiały ja do spółki - była herbaciarnia do kupienia w dobrym punkcie. Janusz oponował. Po co brać sobie na głowę taki kłopot? Może załatwić Urszuli pracę w szpitalu - skoro tak bardzo chce być samodzielna!  Spółka to zły pomysł. Ula się uparła. Miała swoje pieniądze, wprawdzie pod kuratelą matki, ale miała. I była pewna, że jeśli tylko Janusz się za nią wstawi, to matka ulegnie. Od pewnego czasu coraz więcej spraw było zależnych od Aleksandra. A Aleksander nigdy nie stanie przeciwko niej.
   Uległa. Zawsze i we wszystkim ulegała Januszowi. 
   Herbaciarnia nie przynosiła krociowych zysków.  Rozkręcała się powoli. Podawano w niej doskonałą herbatę i kawę,  świetne lody i wspaniałe ciastka.  Po roku stała się modna.  Urszula po cichu myślała o spłacie koleżanek, na początek spłaci  Atę - myślała, którą herbaciarnia i obowiązki zaczynały nudzić. Ata kręciła, nie była zdecydowana. Tymczasem Lilka zaszła w ciążę i to ona w pierwszej kolejności chciała się usunąć. A tu coraz głośniej i dobitniej zaczęto mówić o wojnie. Janusz radził, by sprzedała wszystko nawet za pół ceny i wyjechała do matki. Nie chciała. Nie wierzyła, że będzie wojna.  Właśnie wyszła na prostą, właśnie życie zaczęło się jej układać. Właśnie czarne oczy zamieniła na niebieskie...
    Prócz Aleksandra i Janusza miała jeszcze trzech  braci: Teodora - najstarszego, Wiktora i Stanisława. Najstarsi  pokończyli wojskowe szkoły.  Teodor był ułanem,  a Wiktor lotnikiem.  I to on poznał Urszulę z uroczym zdobywca niewieścich serc, też lotnikiem, Ignacym Arkuszewskim.  Nie była to taka płomienna miłość  jak ta ze wsi. Ale było całkiem sympatycznie. Spotykali się już ponad rok. Urszula postanowiła, że jeśli Ignacy poprosi ją o rękę - to się zgodzi nie czekając na decyzję mamy. Nie zdążył... Nie poprosił... No a trzeci brat, Stanisław, uczył się, ciągle był gdzieś w świecie, a bez skończonych szkół wrócił do domu, przecież miał być inżynierem, takim od maszyn...
    Wojenna zawierucha nadciągnęła brutalnie  i po samym budynku  herbaciarni już pierwszego dnia wojny została kupa gruzu. Urszula przez pierwsze dni żyła w szoku, amoku jakimś, była zupełnie nieprzygotowana.  Jak mogło być coś tak okrutnego, strasznego jak wojna ?! Miotała się, nie wiedziała co dalej. Straciła kontakt z braćmi i z Ignacym. Wydawało się jej, że nie może wrócić do domu bez wiadomości o braciach.Gdzie i jak miała iść, jechać...Po co?... Musi zająć się domem Janusza. Musi odnaleźć braci. No i Ignacy. Właśnie spodziewała się jego oświadczyn.... Co teraz będzie?  Jak ma wyjść z tego chaosu?  Ludzie mówili,  że wojna zaraz się skończy, że do Bożego Narodzenia już będzie po wszystkim...Sowieci we wrześniu odcięli ją od rodzinnego domu. Jak miała wrócić? Po co w ogóle wyjeżdżała!? Pogubiła się. Na szczęście przedsiębiorcza Ata jakoś ją odnalazła i przynajmniej próbowała dostosować do nowych warunków.
   Ktoś z przypadkowo spotkanych znajomych powiedział jej, że Wiktor i Ignacy są już w Rumunii. Jeszcze nigdy nie poczuła takiej radości! Takiej ulgi! Żyją! Będą walczyć! Dobrych wiadomości wciąż było zbyt mało: Lilka straciła dziecko, prawdopodobnie także i męża, gdzieś wyjechała...
   Urszula znalazła pracę. Najpierw u cukiernika, który piekł do jej herbaciarni ciastka, a później w szpitalu. Zaczęła działać w konspiracji. Nauczyła się żyć w nieustannym napięciu. Pracę zmieniała wielokrotnie. Wreszcie ciężko ranna sama została pacjentką. Uratowano ją cudem prawie, ale już niby wyleczona ciągle  czuła się źle i nieustannie marzyła o powrocie do domu. Nie miała cienia wiadomości od matki i bracia, takich, co to czarne na białym. Ktoś znajomy mówił tak, ktoś inny zupełnie odwrotnie. W sumie wiadomości się wykluczały. Inni wiedzieli, a ona nie. Ani słowa o matce, braciach, o Ignacym...Za to docierały wiadomości o potwornościach czynionych przez NKWD na zajętych przez Rosjan terenach.
   Wreszcie Warszawa okazała się dla niej zbyt  niebezpieczna. Od nowa bardzo chora, była przerzucana z punktu na punkt, byle bliżej rodzinnego gniazda - o co bardzo prosiła. Utknęła na dłużej w jakiejś plebanii. Proboszcz staruszek tłumaczył jej jak dziecku, że nie może do domu, nie powinna. Opowiadał przerażające rzeczy o Sowietach .Chłonęła każde jego słowo - i nie wierzyła! Słyszała już o Katyniu, a teraz ksiądz opowiadał jej jeszcze raz, wygrzebując z pamięci każdy detal.Opowiadał o aresztowaniach nad ranem. Zabierali całe rodziny.Część do więzienia, innych na Syberię. A część do Katynia. Mieli gotowe listy - zapewniał ksiądz - przychodzili jak po sznurku. Listy musiały być zrobione jeszcze przed napaścią Niemców...Mieli tu swoich szpiegów.Znali nazwiska i imiona wszystkich znaczniejszych ludzi, wykształconych lub zamożnych. Wszystkich. I mężczyzn i kobiet. Część od razu rozstrzeliwali. Mordowali nawet dzieci....
   Nie wyjawiła księdzu swego prawdziwego nazwiska, ale w czasie jednej z rozmów wspomniała, że ma stryja księdza.W pierwszej chwili nawet nie zauważyła swego błędu.
- To teraz już wiem, kogo pani tak bardzo mi przypomina! - powiedział proboszcz.
- Za dużo mówię.
- Może i dobrze. Teraz wiem, co mam zrobić. Zostanie pani gospodynią u mego przyjaciela. Jest starszy ode mnie i trochę marudny... Ale będzie pani bliżej domu. A do domu trzeba wysłać posłańca. Trzeba się dowiedzieć, jak się sprawy mają., Samej nie wolno. Jakoś to urządzimy...
- A mój stryj? Może o nim coś ksiądz proboszcz wie?
- Wiem, o nim wiem. Tuż przed wojną zawezwano go do Łomży. Do tej pory nie wrócił. Ale niedawno ktoś mi mówił, że rozmawiał z nim, pozdrowienia mi przekazywał...Tyle wiem. A już tego, co robi przy biskupach.... Pomyślałem, że może ta wiadomość nie musiała być z Łomży...Teraz, w tej chwili tak pomyślałem...
    

                  Cd jest tu -- http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/05/2-lata-dzieciece-lata-szczeniece.html                                                                 
================================
Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów  - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone.

1 komentarz: