niedziela, 13 lutego 2022

Cz.21. Jesień 2020 r. Wierzbina. Piotr

 






STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska 

Cz.21. Jesień 2020 r. Wierzbina. Piotr

Wzdłuż drogi przy posesji Stefci prace szły pełną parą. Piotr z pracownikami usuwał stare ogrodzenie i karczował żywopłot. Warczał ciągnik i jakieś maszyny. Ktoś pokrzykiwał, ktoś inny klął siarczyście. Mimo zamkniętych okien w domu było zbyt głośno, by pracować. Chętnie pojechałaby do lasu na grzyby. Ale sama? Przy tym nie była pewna, czy do lasu można wchodzić, coś tam obiło się jej o uszy, że jest jakiś zakaz. W zasadzie... w zasadzie nic się jej nie chciało. Miała dzień „nic nie robienia”. Wyszła na werandę, aby zobaczyć jak się posuwa robota. Piotr od razu ją zauważył i szybko podszedł, niemal podbiegł.
- Zrób herbatę dla wszystkich. Może w tym dużym, trzylitrowym termosie. I zanieś do „stołownika”. Tak na dziesiątą. A ja przyjdę na śniadanie do ciebie. Znajdziesz jakąś kromeczkę? Bo nic ze sobą nie wziąłem. Małgosia nie miała czasu, ale i ja też nie.
- Nakarmię cię. Wczoraj z myślą o tobie usmażyłam michę kotletów mielonych. Mam nadzieję, że nadal lubisz.
„Stołownik” to było pomieszczenie w którym na długich stołach przygotowywano warzywa do wysyłki. Pod jedną ze ścian piętrzyły się puste skrzynki, a bliżej drzwi – te zapełnione, zamówione przez odbiorców. Były też zlewy do mycia warzyw i dwie długie ławy oraz kilka stołków. Na ścianie między oknami wisiał spory zbiór różnych narzędzi. Stali pracownicy zazwyczaj tam jadali śniadania. Na parapecie okiennym rzędem stały kubeczki, stała rolka ręcznika papierowego i butelka z mydłem w płynie. A poniżej był zlew.
A kotlety? Cóż? Piotr od pewnego czasu nie mógł jeść kupnych wędlin. Mówił, że za dużo w nich pieprzu, czosnku i soli do peklowania. O tą sól mu najbardziej chodziło. Narzekał, że aż go „piecze w trzewiach” Dlatego Małgosia sama co jakiś czas robiła wędliny, piekła mięsa albo szykowała pasztety w słoikach. Spodziewając się Piotra na posiłkach, Stefcia wzorem Małgosi zrobiła kotlety mielone. Piotr lubił kotlety na zimno do chleba i na gorąco, do obiadu. Kotlety i gołąbki.
Teraz Stefcia zrobiła termos herbaty dla pracowników i drugi, półlitrowy dla Piotra – aby nie musiał czekać. Kręciła się po kuchni nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Z pierwszym klientem była umówiona dopiero na szesnastą. Coś tam sprzątnęła, coś tam przetarła, ale nawet na czytanie książki dziś nie miała ochoty. Telefon milczał – i dobrze, bo w takim nastroju nie byłaby miłą partnerką do rozmowy. Nie mogła sobie przypomnieć, co robiła babcia, gdy trafiał się jej taki zły dzień, prócz stwierdzenia, że „najlepiej zająć się pracą”. Babcia zawsze umiała wymyślić sobie coś do roboty. Stefcia była przeciwna lataniu po całym domu ze ścierką, skoro wczoraj już wszystko poodkurzała, podlała kwiaty doniczkowe, „oporządziła” kwiaty cięte. Za zieleninę i warzywa w stołowniku się nie brała, chyba, że było coś wyjątkowo pilnego i Piotr ją poprosił. Zdarzało się to niezwykle rzadko, gdy sprawę zawalił jakiś pracownik, albo nastąpił inny „dopust boży”. Generalnie nie chciała się wtrącać do spraw brata. A on nie ingerował w jej sprawy zawodowe.
W szczenięcych latach Piotr był „nierówny”. Szalony zapał do nauki nagle mijał i chłopak pędził przed siebie jak wiatr. Nie miał ani chęci, ani czasu na naukę, bo najważniejsi byli koledzy. Po miesiącu czy dwóch przytomniał, przypominał sobie o obowiązkach i znów się uczył, nie można go było oderwać od książek. Rozmawiał z ojcem. Zadawał mu nieskończenie dużo pytań o życiu, o moralności, chciał wiedzieć dlaczego jest tyle zła i co zrobić, by ludzie byli wzajemnie dla siebie lepsi. Pytał o sport i o politykę. „Dlaczego tak?”. Przez jakiś czas zajmowały go sprawy społeczne i religia. Dużo jego kolegów było ministrantami, ale on nie chciał. Już wtedy uważał, że za dużo tu jest na pokaz, taka gra pozorów, wyćwiczone zachowania, a zero modlitwy. Nie pomogły rozmowy z proboszczem, gdy ten przychodził do Żaków na herbatę. Chciał widzieć Piotrka w gronie ministrantów.
- Nie, nie nie! Zamiast się modlić tylko bym dzwonka pilnował.
- Ale w wakacje pojechałbyś na obóz ministrancki. A to bardzo miłe spędzenie czasu. Wiele atrakcji. Duża grupa twoich kolegów tam będzie. Oprócz jeziora są jeszcze wycieczki w bardzo interesujące miejsca. Byłeś kiedyś w klasztorze?
- Oglądałem na filmie. Wolę jechać z tatą nad morze.
- Ale tato co roku nie jeździ.
- To prawda. Wtedy stryj zabiera mnie w Bieszczady albo Karkonosze. Tacie przy warzywach też potrzebna pomoc. Nie, nie chcę, proszę księdza proboszcza. Jeszcze się naoglądam świata, gdy kiedyś dorosnę. Pojadę w miejsca, które naprawdę są warte poznania.
- To znaczy gdzie? – nie odpuszczał proboszcz.
- Grecja i Hiszpania. Może nawet Turcja i Palestyna. Jeszcze nie wiem. Muszę być trochę starszy. Dziś to bym najchętniej pojechał na safari. Afryka wydaje mi się szczególnie interesująca. Ale babcia mówi, że póki ona żyje to o Afryce mam zapomnieć.
Po podstawówce Piotr poszedł do ogólniaka. I tu – niestety – w maturalnej klasie zamiast się uczyć – zaczął z kolegami „hulać” - jak nazywała to babcia. Zaczął na początku wakacji, a potem było coraz gorzej. Popijał piwo, czasem zbyt późno wracał do domu, już we wrześniu zdarzały się wagary. Zbyt często upominał się u ojca o pieniądze. Babcia się modliła za niego, a ojciec panikował. Któregoś dnia, „ustawiony” przez brata, Edward oznajmił synowi, że koniec z nauką. Skoro nie chce mu się chodzić do szkoły – to łopata i do roboty.
- Ale nie u mnie. Pan Jóźwiak cię zatrudni do kopania rowów.
- Ale... jak to? Tato? Dlaczego?
- Nie musisz już odrabiać lekcji. Zaczynasz w poniedziałek o siódmej rano. I żebyś się nie spóźnił. Zbiórka jest na parkingu przy przychodni.
- Ale tato!
- Rodzice błagają swoje dzieci, aby się uczyły. Ja nie będę. Łopata, gumofilce i do roboty. Babcia już ci przygotowała ubranie robocze. Gumofilce są w przedpokoju. Taki jesteś dorosły, że pijesz piwo – to zarób sobie na nie. Połowę pensji oddasz babci na utrzymanie. Bez względu na to, ile zarobisz. Nikt cię nie będzie za darmo karmił. Będziesz też płacił jedną czwartą za rachunek telefoniczny. Odpuszczę ci czynsz za mieszkanie i rachunek za prąd. Ale tylko przez pierwsze pół roku. Później się zobaczy. A teraz idź do siebie i dziś już nigdzie z domu nie wychodź. Podobnie jutro. Pójdziesz jedynie z rana na mszę, oczywiście razem z nami, a potem prosto do domu. Na poniedziałek musisz być wypoczęty, trzeźwy i bez kaca.
Piotr z hardo uniesioną głową poszedł do swego pokoju na piętrze. Mimo wołania babci nie zszedł na kolację. Był obrażony. I wściekły. Nie miał się komu wyżalić. Nawet Stefci nie było w domu... Po jakimś czasie gniew zamienił się w żal – do ojca. Inni ojcowie nie byli tacy twardzi. Żadnemu ojcu nie przyszło do głowy takie ultimatum! Za to ojciec któregoś kolegi (tego od piwa) spuścił synowi tęgie lanie. Ale zabronić szkoły i zmusić do pracy? To się nie mieściło w głowie! No dobra – skoro tak, to tak. Może pracować. Nie on jeden pracuje. Wszyscy dorośli pracują. Łopata jest dla ludzi. Albo ucieknie z domu i też się gdzieś urządzi. Nie musi być pod kuratelą ojca. Jest już pełnoletni. Może nawet zażądać domu i części ziemi w Karolince. Przecież to spadek po jego matce... No i co z tym domem zrobi? Za jakie pieniądze go utrzyma? Bo trzeba zacząć od kupna opału na zimę... A badylarstwo zimą też nie da pieniędzy... Nie, nie poradzi sobie. No i samochód. Bo czym by miał wozić skrzynki? I jeszcze te wszystkie kruczki prawne. Przecież cała firma jest na ojca! Zaczął z wolna przytomnieć.
Babcia podsłuchała całą przemowę Edwarda i była załamana. Co on znowu wymyślił? Piotruś do roboty? To się nie mieściło w głowie. Weszła do pokoju syna i starannie zamknęła drzwi.
- Co teraz będzie? - zapytała z wielką troską.
- Nic nie będzie. Sama zobaczysz. W poniedziałek wróci do szkoły i to z pocałowaniem ręki.
- A jak nie? To hardy chłopak. Zbyt dumny. Może uciec z domu.
- Czasem mu nie broń wyjścia! Jak jest głupi, to niech ucieka.
- Przecież to twój jedyny syn! - Usiadła ciężko w fotelu na wprost syna. - Nie wiem, co robić. Co robić?
- Musimy czekać, mamo. On musi to w sobie przetrawić.
- Edziuniu! Ale to jest łamanie charakteru młodego człowieka!
- Mamusiu moja kochana! - pochylił się i pocałował matkę w rękę. - To jest dokładnie na odwrót: to prostowanie jego charakteru. Sama widzisz – już zaczęło się piwo. Za chwilę będzie wódka, papierosy, albo i narkotyki. Nie mogę się temu bezradnie przyglądać. Mamy połowę października, a on już wagarował przez dwa tygodnie. Spotkałem jego wychowawczynię. Mówiła, że nawet bezczelnie kłamał, że musiał mnie pomagać. Wyobrażasz to sobie? Za długo zwlekałem. Cale wakacje piwkował, a ja zamiast zagonić go do roboty, to pobłażałem. Bo młody jest, jeszcze się napracuje. A, niech odpocznie po intensywnej nauce. A, niech pobędzie trochę z kolegami. I co? Ano nic. Przychodzi i mówi, że potrzebuje dwieście złotych. On musi kolegom postawić piwo, bo i oni mu stawiali. I na lody mieć dla dziewczyn. I może do kina pójdą. On nie może być goły jak ten święty turecki. Palnąłem mu wtedy długą gadkę, ale pieniądze dałem. Bo kto ma dać, jak nie ojciec?
- Synku...
- Jak jest mądry, to zmieni zdanie i poprosi mnie o chodzenie do szkoły. Ale inicjatywa musi wyjść od niego. Nic mu nie będę ułatwiał.
- Źle myślisz – matka zasmuciła się jeszcze bardziej. Pogłaskała syna po kolanie i znów oparła się plecami o fotel. - Pokora u młodych przychodzi z trudem. Pójdź do niego...
- Nie! A poza tym jest jeszcze za wcześnie. Zobaczymy jutro rano.
- Edziuniu! To jeszcze dzieciak.
- Ale ma się za dorosłego. Poczekajmy, mamo – znów pocałował matkę w rękę. - Zobaczymy co przyniesie nowy dzień.
Tymczasem Piotr z tej żałości nad sobą płakał „jak baba”. Najgorsze było to, że nie wiedział, jak ma postąpić. Nagle pójście do pracy wydało mu się bardzo upokarzającym rozwiązaniem. Taki zamożny, z takim „dzianym” ojcem, a teraz do łopaty!? To się nie mieściło w głowie! Pojechałby do Stefci, ale nawet nie ma pieniędzy na bilet! A co doradziłaby mu Stefcia? Nie trudno było zgadnąć – ukorz się, przeproś ojca i na zawsze zapomnij o wagarach. I ucz się. Ucz się jak szalony! Już nie raz mu mówiła, że petenci z wyższym wykształceniem są w urzędach dużo lepiej traktowani niż „robociarze”. Kilka razy był nawet tego świadkiem. Nawet w ogólniaku – widział z jaką uniżonością dyrektorka szkoły odnosiła się do żony dyrektora banku, osoby wykształconej. A starą Jakubowską ( jaka ona stara? spracowana tylko!) potraktowała jak śmiecia. Genia, córka Jakubowskiej, aż się rozpłakała, a Maciek powiedział przez zęby - „Oto przykład dla nas!”. „Więc i mnie tak będą traktować, gdy pójdę coś załatwiać w urzędzie. Obojętnie którym” - pomyślał. Zaczął duchowo „trzeźwieć”. Wziął prysznic i obejrzał się w lustrze. No cóż? „Gębę” miał zapuchniętą od płaczu. Szczególnie oczy... Był wściekle głodny! Wypił dwie szklanki wody – dziś już do kuchni nie pójdzie. „Pożyczył” od siostry balsam do ciała, wysmarował twarz i ręce, choć mikstura pachniała bardzo „po babsku”. Później poszedł do pokoju siostry w nadziei, że znajdzie kawałek czekolady, jakieś ciastka, albo choć batonik. W nocnej szafce trafił na tzw, wojskowe suchary, były raptem tylko dwa. Dobre i tyle. Z dołu, z kuchni, niósł się zapach pieczonego ciasta – babcia, jak zawsze, piekła coś na niedzielę... Zaburczało mu głośno w brzuchu. Wrócił do swego pokoju i zjadł oba suchary, były bardzo twarde!
Od nowa zaczął w głowie obracać słowa ojca i zastanawiać się, co by na to wszystko powiedziała Stefcia. Ojciec nigdy go nie uderzył. Nawet nie dostał klapsa. Od babci oberwał kilka razy ścierką po plecach, raczej żartobliwie, niż na serio. Raz mu powiedziała, że jest strasznie rozpuszczony. Nie uważał, aby tak było. Jednak to piwo, te powroty po północy – czy to nie było rozpuszczenie? Czy nie uważał, że jemu wolno? Był jedynym synem, dziedzicem – jak czasem żartował stryj Bela... A co by na to wszystko powiedział stryj?
Zanim usnął, doszedł do przekonania, że musi się ukorzyć ( co budziło w nim wielki sprzeciw!). Przeprosić ojca i babcię. Obiecać solidną poprawę. I dotrzymać słowa. Usnął prawie uspokojony.
Odebraną lekcję zapamiętał na całe życie. Nigdy więcej nie pozwolił sobie na żaden „wyskok”.
Później były studia i dużo pracy w firmie ojca. Nie oszczędzał się. Na studiach był „przeciętniakiem”, ale przebrnął przez nie spokojnie, bez dziekanek, bez zawalonych egzaminów. Pracę dyplomową napisał i obronił na piątkę. Ojciec i babcia byli z niego dumni. On sam był z siebie dumny.
Na trzecim roku zakochał się w Karolinie. („Nawet by pasowało: Karolina do Karolinki!” - myślał.). Po roku chodzenia rzuciła go dla innego. Odcierpiał to, porzucenie było bolesne. To było jego pierwsze zakochanie, myślał, że to już na zawsze. Karolina była dla niego bardzo ważna. Był przekonany, że po studiach się pobiorą. Niestety... Za zgodą ojca w wakacje pojechał z kolegami na tydzień lub dwa na Mazury. Miał odreagować naukę. Poznał wtedy sporo dziewcząt, ale żadna nie wpadła do serca. W zasadzie wszystkie wydały mu się puste i zbyt łatwe. Miał polecenie odwiedzić stryja Tomasza, co uczynił z wielką przyjemnością. Stryj zapoznał go ze starszą o trzy lata Tonią. Dziewczyna poważna i stateczna, z zawodu była weterynarzem. Pasowali do siebie. Uwielbiał rozmowy z nią. Przez rok pisali do siebie sympatyczne, przyjacielskie i baaardzo długie listy. Dziewczyna była jego powierniczką. I koniec – Tonia wyszła za mąż za weterynarza... To było niespodziewane, zaskakujące! Nawet przysłała mu zaproszenie na ślub i wesele. Nie pojechał. Wysłał ozdobny telegram z życzeniami.
Po studiach i stażu w PGR-ze była już tylko praca, praca, praca. Na dobre przejął od ojca całe zarządzanie Karolinką. Często pomagał też w Wierzbinie. W tym czasie dużo z ojcem rozmawiał. Wzajemnie się wspomagali. Stali się zażyłymi przyjaciółmi.
Ojciec kilka razy pytał go, czy jest już jakaś narzeczona, ale Piotr przestał myśleć o dziewczynach.
- Jesteś młody – żartował stryj Bela – masz czas. Może ta tobie przeznaczona dopiero nosi koszulkę a zębach.
I prawie tak było.
Na giełdę przyjeżdżał pan Franciszek Kowalski. Najczęściej był z dorosłym synem, czasem jednak z filigranową dziewuszką, córeczką Małgosią. Filigranowa, ale bystra, rezolutna, ciekawska i przy tym śliczna. Trwało dwa lata, zanim Piotr się zorientował, że za każdym razem będąc na giełdzie szuka wzrokiem Małgosi i robi wszystko, by bodaj przez chwilę z nią porozmawiać. Dziewczyna właśnie skończyła technikum ogrodnicze i nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, na studia iść nie chciała, a być parobkiem w gospodarstwie brata wcale się jej nie uśmiechało. Natomiast o podziale gospodarstwa, według ojca, nie mogło być mowy, bo co – będą ze sobą konkurować? Poza tym gospodarstwo nie było duże. Piotr namyślał się przez kilka miesięcy, wreszcie powiedział swemu ojcu o dziewczynie. Chciał jej zaproponować pracę w Karolince, mieszkanie i utrzymanie.
- Co o tym sądzisz, tato?
- Nie możesz tego zrobić – stwierdził ojciec. - Ludzie od razu wezmą was na języki, że niby to utrzymankę sobie przywiozłeś.
- Ale jest przecież babcia Helenka i dziadek...
- Mimo wszystko. Musisz dbać o reputację dziewczyny. Ożeń się z nią.
- Jest za młoda. Zresztą nigdy nie rozmawialiśmy o miłości.
- Pora to zmienić. Skoro tak przejmujesz się jej losem, to chyba nie jest ci obojętna.
Piotr przez dwa tygodnie rozważał słowa ojca. Nie był paliwodą. Później raz i drugi odwiedził dziewczynę w jej rodzinnym domu, mimo że miał do niej prawie sześćdziesiąt kilometrów, zabrał na tańce i do kina, na lody do kawiarni. Dziewczyna zdawała się doceniać jego gesty. Na umówione odwiedziny piekła ciasto i zakładała najpiękniejszą sukienkę. Promieniała radością. Ale ślub wzięli dopiero gdy Małgosia skończyła dwadzieścia lat – tak zadecydował jej ojciec. Małgosia była najmłodsza z rodzeństwa, a na razie tylko najstarszy brat był żonaty. Gnieździli się wszyscy w trzypokojowym domu. Brat z żoną i dzieckiem miał jeden pokój, drugi należał do trzech sióstr (w tym Małgosi), trzeci był pokojem rodziców, a Józek miał swój kąt w kuchni. Siostry były nauczycielkami i dojeżdżały autobusem do pracy, z domu się nie wyprowadzały. Narzeczonych też nie miały. Młodsza w końcu wyszła za mąż, gdy miała już ponad trzydzieści lat. Starsza pozostała samotna, ale po pewnym czasie wyprowadziła się z domu, bo nie mogła zgodzić się z bratem Witoldem. Zaś młodszy z braci, Józek, był stolarzem po studiach. On jeden z rodzeństwa skończył studia (o profilu artystycznym), prywatnie nauczył się stolarki i... rzeźbił. Nie miał własnych koniecznych narzędzi, ale i tak od czasu do czasu zrobił komuś jakiś niewielki mebel – tapczan, szafkę, biureczko na wymiar, a na prezent ślubny dla Małgosi bardzo ładny sekretarzyk „z bajerami” - z tajnymi schowkami i z inkrustowanymi drzwiczkami i blatem. Cudeńko! Obiecał, że gdy dokupi sobie jakieś dwie maszyny, to zrobi siostrze meble do kuchni – jakie tylko ona sobie wymarzy. Póki co chodził „na pożyczkę” do znajomego stolarza.
Słowa w sprawie mebli dotrzymał! Nawet mieszkał w Karolince blisko rok i tu się ożenił, a następnie wraz z żoną wyjechał do Krakowa. Z biegiem czasu był cenionym, poszukiwanym rzeźbiarzem. Mawiał „strugam ołtarze i świątki”. Ale rodzinę utrzymywał ze stolarki.
Natomiast młodzi Żakowie nie tylko pracowali, ale też byli na każdym balu w okolicy, na każdej potańcówce. Nadrabiali zaległości w życiu towarzyskim. Piotr całkiem świadomie na razie nie chciał mieć dzieci, żartował, że przyszedł czas na „użycie życia” dopóki mu dzieci nie płaczą.
A babcia Stefania i ojciec Edward cieszyli się, że między młodymi jest gorące uczucie i jednocześnie się martwili – kiedy wreszcie będą dzieci?
Wreszcie owo „wreszcie” nadeszło, a babcia Stefania i Edward stali się w Karolince częstymi gośćmi. Dużo pomagali młodym, bo Małgosia (na usilną prośbę męża) podjęła zaoczne studia. Kiedyś, pod wpływem impulsu powiedziała Piotrowi, że zgodna rodzina to siła dla wszystkich jej członków. Siła i oparcie. W jej rodzinnym domu ferment wnosił Witek przez swoją niezwykłą pazerność. U Żaków tego nie było. Nawet z babcią Helenką i dziadkiem Marianem dogadywała się bez problemu.
Nie można powiedzieć, że młodzi żyli w bajce i sielance, bo wszędzie są jakieś trudności, kłopoty, nawet „wpadki”. Ale byli w tym wszystkim razem, silni swoją miłością i zaufaniem. I wspierani przez dziadków.
A teraz Piotr wszedł do kuchni Stefani prowadząc ze sobą Wieśka Kielicha i już od drzwi wołając „jeść!”.
- Zapraszam, zapraszam – powiedziała Stefcia znad kuchennego blatu, gdzie wyjmowała ze słoika kiszone ogórki. - Tylko ręce dokładnie pomyjcie.
- A pani to do nas jak do dzieci – oburzył się pracownik Piotra.
- Bo mężczyźni to są takie duże dzieci. Na wszelki wypadek wolę przypomnieć – postawiła miseczkę z ogórkami na stole i wyszła, by nie przeszkadzać mężczyznom.

c.d.n.
fot. własne



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz